„Co chwilę zmieniałem kobiety i żeniłem się hurtowo. Nie wiedziałem, że życiem lekkoducha krzywdzę syna”
„– Ty nie umiesz być sam – odparł, spokojnie, rzeczowo, bez nerwów. – I ja to rozumiem. Tylko że wtedy to ja byłem sam.
Patrzył w dal, na dzieci goniące gołębie. Chciałem powiedzieć przepraszam tak, żeby znaczyło coś więcej niż słowo. Nie miałem odwagi. Milczeliśmy. Po kilku minutach wstał”.

- Listy do redakcji
Nigdy nie byłem mistrzem ojcostwa. Mój syn, Adrian, wychowywał się w cieniu moich kolejnych nowych wyborów, w mieszkaniach, w których wciąż pachniało farbą po remoncie, wśród walizek, które nigdy nie zdążyły pokryć się kurzem. Był dzieckiem, które potrafiło zniknąć w kącie, siedzieć cicho, nie sprawiać problemów. A ja naiwnie sądziłem, że to dowód, że jest mu dobrze.
Miała być tą ostatnią
Tego wieczoru sala weselna była pełna światła i zapachów. Białe obrusy, kryształowe kieliszki, wysokie wazony z liliami i róże splecione w girlandy nad parkietem. Klaudia, moja nowa żona, w kremowej sukni wyglądała jak wyjęta z czasopisma ślubnego. Jej uśmiech mówił mi, że tym razem to się uda. Goście wznosili toasty, śmiali się, orkiestra grała „Zabiorę nas na drugi brzeg”.
– Michał, ty powinieneś mieć kamerzystę na etacie! – śmiał się mój kuzyn. – Pięć ślubów i żadnego szczęśliwego finału!
– Ja się po prostu nie poddaję – odpowiedziałem, stukając kieliszkiem.
Wśród gwaru dostrzegłem Adriana. Stał z boku, przy kolumnie, z rękami w kieszeniach. Garnitur miał niedopięty, krawat luźny. Twarz jak z kamienia. Klaudia, z kieliszkiem soku, podeszła do niego.
– Mam nadzieję, że się polubimy – powiedziała łagodnie.
– Wiesz, mam więcej wspomnień z twoimi poprzedniczkami niż z tobą – odpowiedział bez mrugnięcia.
Te słowa były dla niej jak ostrze – niby spokojne, ale cięły w głąb. Wśród śmiechów i muzyki poczułem, jak w sercu rozlewa się coś zimnego. Wiedziałem, że zapamiętam ten moment.
Telefon o świcie
Do domu dotarliśmy nad ranem. Klaudia, jeszcze w sukni ślubnej, zdjęła buty w przedpokoju i zniknęła w sypialni z westchnieniem ulgi. Ja zostałem w kuchni, gdzie na blacie błyszczały kieliszki po szampanie. Otworzyłem okno, a noc wlała się do środka razem z zapachem lip i cichym pomrukiem miasta. Wlałem odrobinę wina do szkła, zakręciłem, wypiłem. Nic to nie zmieniło. W głowie wciąż miałem ten jeden obraz: Adrian przy kolumnie, z miną jak z innego świata.
W końcu sięgnąłem po telefon. Dzwoniłem bez planu, trochę łudząc się, że usłyszę: „Tato, naprawdę się cieszę”. Zamiast tego:
– Halo? – chłodny, spokojny głos.
– Adrian… możemy pogadać? – zacząłem niepewnie. – Nie rozumiem, czemu nie potrafisz cieszyć się moim szczęściem. Staram się. Naprawdę.
Krótka pauza, jak zawieszenie oddechu.
– Lubiłem każdą twoją żonę – powiedział. – Ale żadna nie została.
Wzdrygnąłem się, choć w kuchni nie było przeciągu. Otworzyłem usta, szukając słów, które miałyby sens, ale wszystko, co przychodziło mi do głowy, brzmiało jak tłumaczenie się. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, usłyszałem krótkie „dobranoc” i sygnał zakończonego połączenia.
Patrzyłem na ekran. Mógłbym nacisnąć zieloną słuchawkę, ale palec zastygł w połowie drogi. Za uchylonym oknem skrzypnęły hamulce tramwaju. W domu panowała ta dobrze mi znana cisza. Pomyślałem, że wiele razy zaczynałem rozmowę za późno. Dzisiejsza dołączyła do tej mojej kolekcji.
Miałem wiele partnerek
Z kuchni widziałem kawałek sypialni: kontur sylwetki Klaudii pod kołdrą, równy rytm oddechu. Ten widok powinien uspokajać. Zamiast tego odczuwałem dławiące, dobrze znane napięcie. Usiadłem, przesunąłem po blacie dłoń, jakbym mógł zetrzeć z niego niepokój. Wspomnienia zaczęły same układać się w kolejkę.
Kiedy Adrian miał osiem lat, poznałem Kasię. Zjednała go sobie modelem samolotu: skręcali go razem w sobotnie popołudnie, a ja robiłem zdjęcia, dumy we mnie było po sufit. Rok później pudło po samolocie trafiło do piwnicy, a Kasia – do innego miasta.
Lidia nauczyła go robić na śniadanie omlet z ziołami. W Dzień Matki przyniósł jej żółte tulipany i napisał kartkę: „Dziękuję, że jesteś”. Były łzy, były uśmiechy. Kilkanaście miesięcy później zniknęły jej szczotki do włosów z łazienki, potem sukienki z szafy, wreszcie zdjęcia z półek.
Iwona siedziała nad nim z cierpliwością, gdy męczył się z roszadą w szachach. Na wakacjach budowali zamek z mokrego piasku, a ja udawałem, że wiem, co to znaczy „na stałe”. Pół roku potem podpisaliśmy papiery rozwodowe. Dla mnie każda z tych historii była obietnicą: „Teraz jestem mądrzejszy, uważniejszy, to jest ta jedyna”. Dla Adriana znaczyło to tyle, co zawsze: – moje związki trwały do następnej przeprowadzki. Byłem przekonany, że wystarczy być lepszym partnerem, a bycie lepszym ojcem samo się załatwi. Nie załatwiło się.
Tego wieczoru pierwszy raz dopuściłem do siebie prostą myśl: nie chodziło o wzniosły romantyzm. Chodziło o to, że nie umiałem wytrzymać sam ze sobą. Zastępowałem pustkę nowymi kobietami, a za moje dobre samopoczucie płacił mój syn. Nie trzaskaniem drzwi, nie krzykiem. Ciszą. I ta cisza właśnie teraz dudniła mi w głowie najbardziej.
Czas na trudną rozmowę
Klaudia rano spakowała weekendową torbę.
– Pojadę do mamy – powiedziała bez złośliwości, ale też bez uśmiechu. – Muszę to sobie poukładać. Za dużo tego… wszystkiego.
Przytaknąłem. Nie miałem siły zapewniać, że „wszystko będzie dobrze”. Długo pisałem do Adriana wiadomość, której nie wstydziłbym się wysłać. „Przepraszam” – skasowane. „Zależy mi na tobie” – skasowane. „Zachowałeś się nie fair” – natychmiast skasowane. Zostało: „Może kawa?”. Proste, bez patosu. Wysłałem. Odpowiedź przyszła po kilku godzinach: „Nie wiem, czy mamy o czym gadać. Ale możemy spróbować”.
Spotkaliśmy się w parku, w alei kasztanowców. Przyszedł dziesięć minut po czasie, jak ktoś, kto daje i sobie, i mnie margines. Usiadł na ławce, metr ode mnie.
– Dzięki, że przyszedłeś – zacząłem.
– Pamiętam ten wypad na ryby – powiedział bez żadnego wstępu. – Miałem sześć lat. Wróciliśmy, a w sypialni była obca kobieta. Dzień po tym, jak mama się wyprowadziła.
Zaciął mi się oddech.
– Myślałem, że jestem romantykiem – wyszeptałem, jakby to miało cokolwiek rozgrzeszać.
– Nie. Ty nie umiesz być sam – odparł, spokojnie, rzeczowo, bez nerwów. – I ja to rozumiem. Tylko że wtedy to ja byłem sam.
Patrzył w dal, na dzieci goniące gołębie. Chciałem powiedzieć „przepraszam” tak, żeby znaczyło coś więcej niż słowo. Nie miałem odwagi. Milczeliśmy. Po kilku minutach wstał.
– Muszę wracać – rzucił. Nie podał ręki. Nie obejrzał się. Odszedł wzdłuż alei. Zostałem na ławce z poczuciem, że to była najuczciwsza rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyliśmy.
Minęły trzy dni. Klaudia wciąż była u mamy, przysyłała krótkie wiadomości, grzeczne, bez treści między wierszami. Adrian milczał. Na tarasie parowało śniadanie, którego nie tknąłem. Naprzeciwko – puste krzesło. Z daleka dobiegał szum obwodnicy, a u nas na osiedlu świergotały wróble, jakby nic się nie wydarzyło. „Może nigdy nie szukałem miłości, tylko zapomnienia” – pomyślałem. Może faktycznie nie umiałem być sam. Ale dlaczego skrzywdziłem tym syna?
Michał, 49 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zaplanowałam wesele w najdrobniejszych szczegółach. Przez ekscesy szwagra stało się festiwalem żenady i złego smaku”
- „W młodości myślałem, że nie ma sensu myśleć o przyszłości. Teraz zbieram plony swoich kiepskich decyzji”
- „Na każdym kroku matka wypomina mi moje złe wybory. Według niej przyniosłam wstyd rodzinie, bo jestem samotną matką”

