„Cieszyłam się, gdy dzieci przyjechały z wnukami na wakacje. Zamiast uciech, narobili mi wstydu przed całą wsią”
„Dzieci wzięły się za eksplorowanie ogrodu, co w ich języku oznaczało bieganie tam, gdzie popadnie. Najpierw wpadły na grządki z sałatą i marchewką. Widziałam, jak Robert skacze przez grządki, a Sylwia wyciąga świeże listki i rzuca je psu”.

- Redakcja
Dzień na wsi ma swój rytm. O piątej rano budzi mnie kogut sąsiadki, jeszcze zanim słońce wychyli się zza lasu. Potem kawa, chleb z twarogiem i masłem, krótki obchód po podwórku. Kazimierz wychodzi do stodoły, a ja zabieram się za grządki, bo warzywa same się nie wypielą.
Byliśmy szczęśliwi
Tak żyjemy od lat. Spokojnie, równo. Ludzie we wsi wiedzą, że można na nas liczyć – czy to przy żniwach, czy przy kłopocie. „Porządni ludzie” – tak mówią o nas i ja tego pilnuję. Bo tu reputacja jest jak płot: jak zacznie się sypać, to zaraz wszyscy widzą. Wiktor, nasz jedyny syn, dawno już wyjechał do Warszawy. Pracuje w jakiejś firmie, ma żonę, Asię, i dwoje dzieci – Sylwię i Roberta. Rzadko do nas zagląda, bo praca, obowiązki, szkoła dzieci. Rozumiem to, ale serce tęskni.
Kiedy w zeszłym tygodniu zadzwonił, że przyjadą na kilka dni, aż mi się łzy zakręciły w oczach. Widziałam w tym szansę, żeby nadrobić stracony czas, żeby wnuki pobiegały boso po trawie, powąchały świeżo skoszonego siana, zobaczyły, jak wygląda życie bez betonu i asfaltu.
– Kaziu, musimy przygotować pokoje, pościel wyprać, ciasta upiec – mówiłam podekscytowana.
– I może w końcu te schody pomaluję, bo wstyd – przytaknął mąż, choć w jego głosie brzmiała nuta ostrożności. – Tylko wiesz, te dzieciaki… one się w mieście chowały. Może nie będą wiedziały, jak tu się zachować.
– Oj, daj spokój – machnęłam ręką. – To przecież nasze wnuki.
Cieszyliśmy się
Pierwsze dni wizyty były pełne hałasu i zamieszania. Ledwo samochód Wiktora wjechał na podwórko, Sylwia z Robertem wyskoczyli z niego jak z procy. Wbiegli do domu, przelatując przez korytarz, aż przeciąg otworzył drzwi do kuchni. Chwilę później już biegali po podwórku, krzycząc tak głośno, że pies sąsiadów zaczął ujadać.
– Wiktorku, może byś tego psa trochę przypilnował, zanim spuścisz go z łańcucha – powiedziałam ostrożnie, widząc, jak ich wilczur ciągnie za smycz, gotowy wyrwać się w stronę kur sąsiadki.
– Mamo, on się tylko pobawi – odpowiedział lekko, jakby chodziło o piłkę, a nie o żywe stworzenia.
Nie minęło pół godziny, a pies już był wolny. Ruszył pędem w stronę ogrodu pani Stasi, gdzie chodziły się jej kury. Rozbiegły się po całym podwórku sąsiadki, gdacząc w popłochu. Ja z Kazimierzem wybiegliśmy, żeby go złapać, ale dzieci, zamiast pomóc, stały i śmiały się w najlepsze.
– Trzeba coś z tym zrobić – powiedział Kazimierz później w sieni, kiedy goście zajęli się rozpakowywaniem. – Sąsiedzi patrzą.
– Daj spokój, to pierwszy dzień. Uspokoi się – próbowałam go przekonać, choć sama czułam niepokój.
Byli niesforni
Wieczorem, kiedy szłam po wodę do studni, spotkałam panią Stasię. Stała przy płocie, trzymając w rękach koszyk z jajkami.
– Pani Helu, ja rozumiem, że rodzina przyjechała, ale moje kury dziś były w takim popłochu, że aż się boję, że przestaną się nieść – powiedziała chłodno.
Poczułam wstyd, jakby to ja goniła te kury po jej podwórku. Obiecałam, że dopilnuję psa.
Następnego dnia od rana coś zaczęło się psuć. Dzieci wzięły się za „eksplorowanie” ogrodu, co w ich języku oznaczało bieganie tam, gdzie popadnie. Najpierw wpadły na grządki z sałatą i marchewką. Widziałam, jak Robert skacze przez grządki, a Sylwia wyciąga świeże listki i rzuca je psu, który chwytał je w locie, jakby to była najlepsza zabawa.
Kiedy wyszłam z domu, żeby ich powstrzymać, było już za późno – kilka młodych sadzonek leżało przygniecionych w ziemi. Wiktor stał obok, oparty o samochód, i rozmawiał przez telefon. Asia, jak zwykle, patrzyła w inną stronę, udając, że nic nie widzi.
– Pani Helu, ja panią znam od lat, ale to już przesada – usłyszałam nagle za plecami głos pani Stasi. – Moje kury od wczoraj ledwo się niosą, a dziś rano widziałam, że dzieciaki depczą mój ogród przy płocie.
Wstydziłam się
Zrobiło mi się gorąco. Z jednej strony chciałam ją przeprosić, z drugiej – poczułam złość, że muszę się tłumaczyć za cudze dzieci. Po południu spróbowałam porozmawiać z Wiktorem.
– Synku, musisz ich trochę pilnować, bo ludzie już zaczynają gadać.
– Mamo, to tylko dzieci. Trochę bałaganu nikomu nie zaszkodzi – uśmiechnął się, jakby sprawa była błaha.
Wieczorem Kazimierz nie wytrzymał.
– Ty zawsze wszystko tłumaczysz. A później my będziemy chodzili z pochylonymi głowami, bo cała wieś zobaczy, że twoje wnuki robią, co chcą – powiedział surowo.
– Nie chcę się kłócić z synem – odparłam cicho. – Jak zacznę robić awantury, to więcej nie przyjadą.
– Może i nie przyjadą, ale teraz patrzą na nas jak na ludzi bez porządku – odpowiedział i wyszedł na podwórko.
Musiałam to ukrócić
Rano wyszłam po chleb. Weszłam do sklepu, ale nie potrafiłam udawać, że to do mnie nie dociera. Kasjerka podała mi bochenek, a ja miałam wrażenie, że patrzy na mnie dłużej niż zwykle. W kuchni czekał Kazimierz. Siedział przy stole, obierając ziemniaki.
– Kaziu, ja już się boję patrzeć ludziom w oczy – powiedziałam, odkładając chleb.
– To przez to, co się dzieje na naszym podwórku – odparł spokojnie, ale czułam w jego głosie zawód.
Rodzina wyjechała w poniedziałek rano. Jeszcze zanim słońce wzeszło, Wiktor spakował bagaże do samochodu, a dzieci krążyły po podwórku, szukając swoich zabawek. Asia wsiadła do auta bez słowa pożegnania. Po chwili kurz z drogi opadł i zrobiło się cicho.
Mieliśmy spokój
Patrzyłam na podwórko. Potłuczone donice, rozdeptane grządki. Kazimierz wyszedł z obory, rozejrzał się i tylko pokręcił głową.
– No to mamy co robić – mruknął, biorąc się za sprzątanie.
Zbieraliśmy porozrzucane przedmioty, prostowaliśmy ogrodzenie przy warzywniku, które dzieci powyginały w zabawie. Kazimierz łatał dziurę w siatce, przez którą pies przedostał się do kur pani Stasi. Ja od nowa zasiewałam zniszczone rządki marchewki i pietruszki. Koło południa przechodziła pani Stasia. Zatrzymała się przy płocie.
– No, już po wszystkim – powiedziała chłodno. – Moje kury wreszcie mają spokój.
– Przepraszam za to wszystko – odpowiedziałam, ale widziałam, że jej twarz nie złagodniała.
Kiedy skończyliśmy, usiedliśmy z Kazimierzem na ławce.
– Jedno lato, a poszło trzydzieści lat dobrego imienia – powiedział gorzko. – Myślisz, że ludzie zapomną?
– Może zapomną, ale ja nie – odpowiedziałam. – W moich oczach to już się nie naprawi.
Chwilę milczeliśmy. Widziałam, że chce coś powiedzieć, w końcu zapytał:
– Zaprosimy ich jeszcze kiedyś?
– Nie wiem – odparłam w końcu. – Może kiedyś. Ale nie prędko.
Helena, 67 lat
Czytaj także:
- „Rodzina szydziła, że straciłem pracę i stanąłem przy garach. Mina im zrzedła, gdy pokazałem, na co stać faceta po 40.”
- „Córka pojechała do Francji, by szlifować język francuski. Zamiast tego szkoliła się z języka miłości i wróciła w ciąży”
- „Mój wymarzony urlop w Hiszpanii zmienił się w tandety melodramat. Dominik szybko skorzystał z gościnności koleżanki”

