Reklama

Zadaniem rodziców jest dbać o dzieci i troszczyć się o nie. Musimy je uczyć, co jest dobre, a co złe. Tłumaczyć, jakie wybory są lepsze, a jakie gorsze. Możemy i powinniśmy je ostrzegać przed zagrożeniami. A poza tym możemy mieć tylko nadzieję, że decyzje naszych dzieci będą lepsze niż nasze.

Nie można przy tym popadać w paranoję. Nie można zbudować złotej klatki. Wtedy bardziej jesteśmy w stanie upośledzić nasze dzieci, niż dać im wsparcie, bo nie będą w stanie same rozpoznawać, o jest dobre a co złe. Oczywiście czasem i tak wybiorą źle. Takie życie. To takie ogólne zasady, ale zawsze, jak coś się nie uda naszemu dziecku, zaczynamy się zastanawiać, co poszło nie tak, co mogliśmy zrobić inaczej? Czy dziś nasze dziecko byłoby wtedy w innym miejscu? Nie da się ustrzec błędów, a złe wybory naszych dzieci nie zawsze oznaczają, że to my coś źle zrobiliśmy. Niby to wszyscy wiemy, a i tak analizujemy. Taki los rodzica. Dlaczego o tym mówię? Bo rzecz dotyczy mojej córki.

Od zawsze miała zły gust do ludzi

W zasadzie od podstawówki były problemy. Pierwsze koleżanki, które sprowadzała do domu, to były małe, złośliwe dziewczynki, które niszczyły jej zabawki z zazdrości. Można powiedzieć, że małe dzieci mają problem z emocjami i ich zachowanie nie jest nacechowane chęcią robienia komuś krzywdy.

Moim zdaniem dotyczy to tylko maluszków. Takich może do trzeciego roku życia, gdy uczą się socjalizacji i poznają świat. Jednocześnie jednak uczą się też zazdrości i tego, co jest czyje.

Jedna z koleżanek z podstawówki, które wcześniej Julita zawsze opisywała jako bardzo miłe dziewczynki, obcięła jej lalce włosy i urwała głowę. Nie wierzę w żaden przypadek. Kolejna, która przyszła, inną barbie pomazała mazakami i nie to, że próbowała zrobić makijaż. To już nie są dzieci, które już całkiem nie kontrolują kreski. Była po prostu pomazana i nie dało się tego domyć, a swoje kosztowała ta lalka.

Potem przez gimnazjum był względny spokój. Julita chyba nie szukała bliższych przyjaźni z nikim. Nie przyprowadzała do domu żadnej z dziewczyn, choć oczywiście po podwórku biegała z dziećmi. Jeździła też na zielone szkoły, obozy i wycieczki.

Trudno jej było o bliskie relacje

Pojawiły się też niby przyjaźnie, które trwały dłużej, ale niestety na odległość. Dorosłym jest trudno utrzymać takie znajomości na dystans, a młodym ludziom jeszcze bardziej. Przez jakiś czas jednak pisały do siebie, wysyłały rysunki, kartki pocztowe. Śmiem twierdzić, że to były chyba najlepsze koleżanki Julity. Te, które miała na miejscu, były jakieś nietrafione.

No, a potem pojawił się kolejny temat: chłopcy. Dobra – teraz powiecie, że jestem matką, która twierdzi, że nikt nie jest wystarczająco dobry dla jej dziecka, ale to nie tak. Ja naprawdę chciałam, żeby miała koło siebie jakąś bliską duszę, która nie jest jej matką. To jednak długo okazywało się niemożliwe.

W liceum poznała Monikę. Wreszcie pojawiła się rezolutna dziewczyna, która nie tylko dobrze się uczyła (tak, tak na to też zwracałam uwagę), ale także umiała słuchać i nie była złośliwa ani głupio zazdrosna. To właśnie ta przyjaciółka została jej zresztą na zawsze.

Pod koniec liceum poznała Kubę

Na początku ten chłopiec bardzo mi się podobał. Sportowiec, którego rodzice byli nauczycielami. Mama uczyła języka polskiego, a tata wykładał historię na jednym z uniwersytetów. Okazało się jednak, że Kuba to chłopak bez własnego zdania. Wszystko, co robił, konsultował z rodzicami.

Tak, tak – złote dziecko, bo przecież mieszkał z nimi jeszcze, ale to już była przesada. Okazało się bowiem, że sportowcem został, bo tak zdecydowali rodzice. Gdy był pełnoletni, wysłali go też na odpowiednie kursy, by mógł uczyć dzieci na obozach sportowych. On pierwotnie chciał zostać informatykiem, ale rodzice orzekli, że ten zawód nie ma przyszłości. Dwudziestokilkuletni człowiek, który nie podejmuje decyzji dotyczących własnej przyszłości...

Tak samo zresztą było na przykład z kupowaniem odzieży czy planowaniem czegokolwiek. Któregoś dnia Julita wróciła zapłakana, bo Kuba powiedział jej wprost, że według jego mamy, ona się nie nadaje i nie można jej ufać, bo nie dała się przekonać, że powinna wybrać inne studia.

Wszystko trwało i tak zadziwiająco długo, bo dopiero na drugim roku studiów Julita zdecydowała, że nie da rady funkcjonować w takim związku. Oczywiście, że rodzice powinni doradzać, ale tu był związek, w którym on był wykonawcą woli mamusi.

Potem była przerwa z chłopakami aż do końca studiów. Znaczy jacyś się tam pojawiali, ale bez znaczenia. Dopiero Sebastian – bo tak ma młodzieniec na imię, zburzył mój spokój, ale też nie od razu. To był bardziej skomplikowany przypadek.

Wyjątkowo ten przypadł mi do gustu

Myślę, że tu by pasowało klasyczne określenie, że pozory mylą. I to czasem bardzo. Chłopak studiował farmację. Jego ciotka miała własną aptekę, a on od dziecka był zafascynowany jej pracą. Postawił więc sobie cel i uparcie do niego dążył. Bardzo mi się to podobało. Był też świetnym kucharzem. Zawsze też dawał wyrazy szacunku i miłości do mojej córki.

I tak płynęły lata. Zostali małżeństwem. Widywaliśmy się w miarę często i nigdy nie zauważyłam nic niepokojącego. Aż kilka lat po ich ślubie spotkaliśmy się na wsi u mojej rodziny na weselu. Mieli duże gospodarstwo rolne i większość z nas mogła tam przenocować. Po weselu naszych gospodarzy potrzebowałam iść na spacer. Nie umiem po takich imprezach po prostu się położyć i iść spać. Muszę się wyciszyć.

Noc była piękna, letnia, idealna na małą przechadzkę. Tu było gdzie chodzić, czym oddychać. Wybrałam wielki sad, bo krewni hodowali jabłka. Cisza. Tylko cykady albo inne koniki polne w trawie – nigdy tego nie rozróżniałam. Czasem jakieś ćmy. Aż nagle usłyszałam zza drzewa odgłosy, które na pewno nie były naturalnymi odgłosami z sadu, choć do natury niewątpliwie należały. Podeszłam cicho. I kogo zobaczyłam? Sebunio w niedwuznacznej sytuacji z jedną z druhenek.

Wszystko było jasne

Poczułam, że krew we mnie zawrzała, ale zdążyłam cyknąć ze dwie fotki telefonem i nagrać krótki filmik. Księżyc był łaskawy i udzielił wystarczającej ilości światła.

Witaj, zięciuniu – powiedziałam po chwili, wychodząc z zza drzewa.

Popłoch, w jakim naciągali na siebie ubranie, był wręcz zabawny. Dzisiaj chce mi się z tego śmiać. Wtedy czułam wyłącznie obrzydzenie i złość.

Mamo, to nie tak…

– A jak? Szedłeś i wpadłeś na to dziewczę? A spodnie ci same spadły?

– Nie żartuj sobie…

– Czy ja wyglądam, jakby mi się chciało śmiać? – powiedziałam i poszłam sobie.

Miałam w planie porozmawiać z rana z Julitą. On jednak złapał mnie wcześniej przy śniadaniu.

– Mamo… chciałem porozmawiać o… wczorajszym spacerze…

– Ciekawa nazwa… – pokiwałam głową. – A gdzie Julita?

– Julita jeszcze śpi w pokoju. Nie do końca pamiętam wczorajszy wieczór, trochę za dużo wypiła. Ale ja… jest mi strasznie wstyd…

– I słusznie!

Westchnął…

– Mieliśmy do tej pory dobrą relację. Wiesz, że bym cię nie okłamał…

– No nie, tego akurat nie wiem – odpowiedziałam, popijając łyk kawy i z przyjemnością patrząc, jak zięć się wije.

– Przysięgam, że to było jednorazowe… Nie wiem nawet, jak do tego doszło… za dużo wypiłem… proszę, nie mów nic Julicie. Strasznie ją kocham.

Faktem było, że rzeczywiście do tej pory nie widziałam kompletnie nic niepokojącego i wiedziałam, że ją kocha. Jeszcze chwilę dyskutowaliśmy w ten sposób, aż wreszcie powiedziałam, że się zastanowię.

Po śniadaniu poszłam znowu na spacer. Biłam się z myślami. Wiedziałam, że powinnam być szczera z córką. Z drugiej strony miałam na niego haka, którego mogłam wykorzystać w każdej chwili. Zaczęli teraz budowę domu, więc plany wobec siebie mieli poważne. Czy Julita mi wybaczy, że zachowałam to dla siebie? Z drugiej strony może rzeczywiście to był jednorazowy wybryk? Burzyć im szczęśliwe życie? Wątpliwe… co wybrać?

Musiałam podjąć decyzję i z nią żyć

Dziś już wiem, że lepszego wyboru dokonać nie mogłam. Jakieś pół roku później Julita przyjechała do mnie i powiedziała, że chce pogadać – tak po babsku. Zawsze sobie ceniłam, że mam z nią kontakt jak z przyjaciółką, a nie tylko jak matka z córką, więc ochoczo się zgodziłam.

Gdy przyjechała, zaparzyłam kawy i usiadłyśmy w fotelach naprzeciwko siebie. Chwilę milczała, po czym powiedziała:

– Chyba przyjdzie mi się rozwieźć z Sebastianem.

– Czemu? Co się stało? – byłam pewna, że przyłapała go na zdradzie, ale okazało się, że przyczyna jest zupełnie gdzie indziej.

On chce mieć dzieci, a ja nie.

– Może ci się to zmieni?

Stajesz po jego stronie? – zapytała buntowniczo.

– Nie, skąd? Po prostu wiem, że w życiu bywa różnie.

– Nie chcę mieć dzieci i koniec, a on planuje pokoje dziecięce w projekcie domu.

– Na razie… to znaczy zawsze mogą mieć przeznaczenie gościnne.

– Nie mamo, musiałabyś usłyszeć, jak on to mówi. Chce też, żebym zrezygnowała z pracy na uczelni i mam zostać w domu z dziećmi, gdy się pojawią.

– Nie rozmawialiście o tym przed ślubem?

– Owszem, ale wtedy nie wypowiadał się tak kategorycznie!

No i to okazało się prawdziwą kością niezgody. Minęło kolejne pół roku, a córka obwieściła, że składa pozew o rozwód. Rozpłakała się przy tym, bo usłyszała, że on będzie dochodził rozwodu z jej winy! I to przez to, że ona nie chce mieć dzieci! I jeszcze rozważa alimenty na swoją rzecz!

„Oooo, niedoczekanie, cwaniaczku ty…” – pomyślałam.

Mogłam wyjąć asa z rękawa

Po rozmowie z córką pojechałam do zięcia do pracy. Domyślałam się, że może nie chcieć odbierać ode mnie telefonów albo nie chcieć się spotkać z własnej woli. Zresztą to, co chciałam mu powiedzieć, nie było tematem na rozmowę zdalną.

Gdy tylko zobaczyłam go w drzwiach wejściowych apteki, podeszłam do niego. Był zaskoczony, ale szybko się opanował:

– Nie zrezygnuję z rozwodu z orzekaniem o winie, bo pewnie w tej sprawie mama tu przyszła – zaczął buńczucznie.

Uśmiechnęłam się na to tylko i włączyłam na telefonie krótki filmik, pokazałam zdjęcia. Widziałam, jak zbladł.

– To teraz zacznijmy jeszcze raz… Co chciałeś powiedzieć? – powiedziałam nie bez satysfakcji.

Kilka dni później zadzwoniła do mnie już spokojniejsza córka z informacją, że Sebuś obwieścił jej, iż zgadza się na pozew bez orzekania o winie. Nie chciał powiedzieć, skąd zmiana zdania, ale jakoś już mu na tym nie zależy. Podzieliłam jej radość, ale nic więcej nie powiedziałam. Skoro on się nie pochwalił, po co ja mam jej dokładać?

Alina, 62 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama