„Cieszę się z rozwodu córki, bo zięć był nieudacznikiem. Nie zasługiwał na to, by być częścią naszej rodziny”
„On przestał się starać. Nie kochał jej. Może nigdy nie kochał. Potrzebował stabilizacji, dachu nad głową, kogoś, kto będzie ciągnął życie za dwóch. Moja córka była dla niego bezpieczną przystanią. A on? On był tylko balastem”.

- Redakcja
Zawsze byłam blisko z córką. Wychowywałam ją sama, odkąd jej ojciec zginął w wypadku, i starałam się, by niczego jej nie brakowało – ani czułości, ani dyscypliny, ani wsparcia. Kiedy wprowadziła do naszego życia tego chłopaka, od razu poczułam, że coś tu nie gra. Był uprzejmy, uśmiechnięty, ale miał w sobie coś fałszywego. Tego się nie dało wytłumaczyć, to się po prostu czuło. Przez lata starałam się go zaakceptować, dla niej. Ale kiedy córka zdecydowała się na rozwód, nie potrafiłam ukryć ulgi. W końcu znów mogłam oddychać.
Obcy w naszej rodzinie
Poznali się na studiach. Ona studiowała psychologię, on coś związanego z zarządzaniem. Zawsze miała słabość do chłopaków z ambicjami, a ten był dokładnie taki – elokwentny, pewny siebie, niby z pasją do biznesu. Ale mnie od początku nie pasował. Przyszedł pierwszy raz na obiad, uśmiechnięty, z bukietem kwiatów, a ja... ja poczułam, że ten chłopak gra. I nie dla niej – tylko dla siebie. Patrzył na nasz dom, na nasze zdjęcia rodzinne na ścianie, jakby coś oceniał. Jakby sprawdzał, co można z tego wyciągnąć.
– Fajny ten twój dom, taki... zadbany – rzucił niby mimochodem, a ja już wtedy wiedziałam, że on nie tylko na obiad przyszedł.
Zosia zakochała się w nim po uszy. Mówiła, że to miłość życia, że „mamo, to ten jedyny”. A ja? Ja robiłam dobrą minę do złej gry. Nie chciałam być tą wredną matką, która miesza się w wybory dorosłego dziecka. Choć serce mi mówiło: „on nie pasuje do nas, nie jest swój”.
Potem była szybka przeprowadzka, ślub w urzędzie, jakiś skromny obiad po. Bez konsultacji, bez zaproszeń. I nagle ten chłopak, którego imienia przez gardło nie mogłam wypowiedzieć bez zgrzytu, stał się zięciem. A ja udawałam, że wszystko gra. Choć wiedziałam, że to się dobrze nie skończy.
Z trudem go akceptowałam
Pogodziłam się z tym, że nie wszystko w życiu mojej córki będzie po mojemu. Ale to pogodzenie przyszło gorzko, jak kawa bez cukru. Próbowałam być miła, zapraszałam ich co jakiś czas na obiad, zagadywałam, udawałam, że mnie interesują jego opowieści o jakichś „start-upach”, o pomysłach, które ponoć „zrewolucjonizują rynek”. On opowiadał dużo, ale konkretnie nie robił nic. Ciągle był w fazie planowania, szukania inwestorów, analiz. A Zosia, z dyplomem w kieszeni, pracowała w szkole jako psycholog za marne pieniądze, wracała zmęczona, a on siedział w domu z laptopem i „pracował kreatywnie”.
– Daj mu czas, mamo. On naprawdę ma potencjał – tłumaczyła mi, kiedy próbowałam zagaić rozmowę o tym, kto u nich naprawdę dźwiga życie na plecach.
– Zosia, ale ty się zaharowujesz, a on?
– On pracuje po swojemu. Ty tego nie rozumiesz.
No nie rozumiałam. Ale widziałam. Widziałam, jak z czasem jej radość przygasała. Jak coraz rzadziej się uśmiechała, jak milknęła przy stole, kiedy on zaczynał mówić. On zresztą robił się coraz bardziej zuchwały. Przestał udawać. Zasłaniał się wielkimi słowami, ale to był pusty hałas. Miałam wrażenie, że liczył, że w końcu my coś zrobimy – podpowiemy, pożyczymy, dorzucimy. Nigdy tego nie zrobiłam. Nie zamierzałam. Bo on był jak pasożyt. I czułam, że moja córka zaczyna to rozumieć.
Wszystko się posypało
Pierwszy raz zadzwoniła do mnie zapłakana późnym wieczorem. Szeptała, jakby bała się, że on usłyszy. Pytała, czy może przyjechać. Oczywiście, że mogła. Zawsze mogła. Gdy weszła do mieszkania, wyglądała jak cień dziewczyny, którą znałam. Ręce jej się trzęsły, w oczach miała strach pomieszany ze wstydem.
– Pokłóciliśmy się – powiedziała, siadając przy stole. – On mówi, że wszystko na mojej głowie, bo nie mam wizji, że mnie nie stać, żeby go wspierać. Że przez moją małostkowość nic nam się nie udaje...
Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą, żeby nie powiedzieć czegoś, czego później pożałuję.
– A ty co mu powiedziałaś?
– Że mam dość. Że nie jestem sponsorem jego pomysłów. I że chcę trochę odpocząć.
Została u mnie na noc. Następnego dnia wróciła do mieszkania, ale już wiedziałam, że coś pękło. Nie, nie pękło. To się po prostu zaczęło walić. Jak dom z kart, w którym jedna nie trzymała drugiej.
Potem coraz częściej do mnie dzwoniła. Czasem tylko po to, żeby posiedzieć. Innym razem, żeby popłakać. Nigdy go nie oskarżała wprost. Broniła go jeszcze. Ale ja już wiedziałam. On przestał się starać. Nie kochał jej. Może nigdy nie kochał. Potrzebował stabilizacji, dachu nad głową, kogoś, kto będzie ciągnął życie za dwóch. Moja córka była dla niego bezpieczną przystanią. A on? On był tylko balastem.
Zasłużyła na coś więcej
Mówiła mi kiedyś, że miłość to partnerstwo. Że trzeba się wspierać, słuchać, być obok. A ja patrzyłam na jej życie i widziałam coś zupełnie odwrotnego. On się nie interesował, nie pytał, nie czekał z kolacją, nie robił herbaty, kiedy wracała zmęczona po pracy. To ona była od robienia obiadu, prania, rachunków. On był od idei.
– A może on po prostu mnie nie kocha, mamo? – zapytała cicho któregoś dnia, siedząc na mojej kanapie.
Nie odpowiedziałam. Bo wiedziałam, że jeśli teraz powiem „nie, nie kocha”, to ona poczuje, że zawiodła. Że ja to widziałam od początku, a ona nie chciała słuchać. Ale nie musiałam nic mówić. Spojrzała na mnie i już wiedziała. Pokiwała tylko głową i przytuliła się jak kiedyś, gdy była małą dziewczynką i przewróciła się na rowerze.
Nie miał kochanki, nie pił, nie bił – a jednak niszczył ją po cichu. Słowem, ignorancją, wiecznym niezadowoleniem. I tym spojrzeniem, które mówiło: „zawiodłaś mnie”. Ona się kurczyła, dzień po dniu. Z uśmiechniętej, żywiołowej kobiety zrobiła się wycofana, niepewna siebie. Aż w końcu... powiedziała „dość”.
– Mamo, ja chcę rozwodu. Nie dam rady tak żyć. I chyba nigdy nie powinnam była za niego wychodzić.
Nie udawałam zaskoczonej. Nie udawałam, że mi przykro. Ujęłam ją za dłoń i tylko powiedziałam:
– Wiesz, Zosiu, ja się tylko cieszę, że się w końcu obudziłaś.
Tam bolało najbardziej
Rozwód nie przyszedł łatwo, choć nie mieli dzieci ani wspólnego majątku. On nie chciał odpuścić. Może nie dlatego, że ją kochał, ale dlatego, że bał się zostać z niczym. Bez niej nie miał stabilizacji, nie miał dachu nad głową, nie miał kogo trzymać na smyczy swoich niezrealizowanych ambicji. Zosia była zaskoczona jego uporem.
– Myślałam, że on sam też tego chce – powiedziała kiedyś po rozprawie. – Ale jak widać, nie dlatego, że mnie kochał, tylko że było mu wygodnie.
Próbował ją jeszcze wzruszać. Pisał wiadomości w stylu: „Zawsze będziesz moją najważniejszą kobietą”, „Tylko ty mnie rozumiałaś”. Ja wiedziałam, że to gra. Kiedy Zosia zablokowała go wszędzie, zaczął wypisywać do mnie.
– Pani mnie nigdy nie lubiła, ale to, co się teraz dzieje, to chore. Nie po to budowaliśmy to wszystko razem...
Wyłączyłam wtedy telefon i zablokowałam jego numer. Budowaliśmy? On budował? On tylko siedział i obserwował, jak moja córka zasuwa na dwa etaty – w pracy i w domu. Po rozwodzie odżyła. Kupiła sobie rower, zapisała się na jogę, wróciła do starych znajomych, których kiedyś odsunęła, bo „on ich nie lubił”. Znowu zaczęła się uśmiechać.
Pewnego dnia przyszła do mnie i powiedziała:
– Mamo, dziękuję ci, że nigdy mnie nie naciskałaś, ale zawsze byłaś. Dzięki temu miałam gdzie wrócić, kiedy wszystko się posypało.
A ja tylko uśmiechnęłam się i odpowiedziałam:
– Wiedziałam, że prędzej czy później przejrzysz na oczy.
Z ulgą patrzę w przyszłość
Nie życzę nikomu rozwodu w rodzinie, ale... są sytuacje, kiedy to najlepsze, co może się wydarzyć. Nie żałuję ani jednej łzy, którą Zosia wylała, bo każda z nich prowadziła ją z powrotem do siebie. I chociaż matce serce się kraje, kiedy widzi dziecko w rozsypce, to dziś z ulgą patrzę, jak znowu staje prosto, z głową podniesioną, z błyskiem w oku. Moja córka wróciła.
Ten chłopak, ten cały „zięć”, był tylko epizodem. Przybłędą, który zabłądził w nie swoje progi. Nie znał wartości, którymi żyła nasza rodzina. Myśmy zawsze stawiali na wzajemność, na wspólne trzymanie się w trudnych chwilach, a on... On tylko brał. Dziś czasem pytam Zosię, czy czegoś żałuje. Odpowiada, że nie. Że gdyby nie to doświadczenie, nie wiedziałaby, ile ma siły. I że czasem trzeba zabłądzić, żeby zrozumieć, dokąd się naprawdę chce iść.
Cieszę się, że to już za nami. Że nie muszę patrzeć na jego miny, słuchać jego „mądrości” i udawać, że wszystko w porządku. Najbardziej cieszę się jednak z tego, że ona znów potrafi się śmiać. Szczerze. Głośno. Całym sercem. I jeśli kiedyś w jej życiu pojawi się ktoś nowy – oby to był człowiek z krwi i kości. A jeśli nie... To i tak będzie dobrze. Bo teraz wiem, że Zosia już nigdy nie da się zamknąć w cudzej klatce.
Maria, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po ślubie wygraliśmy w totka, ale nie chcieliśmy się dzielić. Zostaliśmy milionerami, ale szczęście nie trwało długo”
- „Ja pożyczałam bratu pieniądze, a jego żona je trwoniła. Kiedy wreszcie odmówiłam, nie odzywał się do mnie przez rok”
- „Mąż zmieniał nianie do dzieci jak rękawiczki. Długo nie wiedziałam, jaki sekret się za tym kryje”

