„Ciągle ratowałam matkę i pożyczałam jej pieniądze. Gdy odmówiłam pożyczki, zaczęło się piekło”
„Nigdy nie przyznałam się w pracy, że mama nie radzi sobie z pieniędzmi. Udaję, że pochodzę z normalnej rodziny. Że miałam dom. A tak naprawdę miałam wieczny chaos, niespłacone raty, chłopaków matki w salonie i wieczne: Karolina, nie dramatyzuj”.

- Redakcja
Czasem łapię się na tym, że liczę w głowie każdą złotówkę. Nawyk z dzieciństwa. Choć dziś zarabiam dobrze i nikt nie trzyma mnie za rękę przy kasie w markecie, to nadal mam w sobie ten lęk – że zabraknie. Że nie starczy na czynsz, na jedzenie, na coś nagłego. Choć przecież starczy. Starcza od lat.
Mam 28 lat. Pracuję jako analityczka w dziale finansów dużej korporacji i, co najważniejsze – nie mieszkam już z mamą. Nie zależę od niej. Od nikogo nie zależę. To był mój cel i osiągnęłam go z trudem. Ale osiągnęłam. Sama.
Czasem mijam na klatce sąsiadkę z psem i uśmiecham się, jakbym miała idealne życie – kawalerka na kredyt, praca zdalna, zdrowa dieta, treningi dwa razy w tygodniu. Nie wie, że nie odbieram telefonów z jednego konkretnego numeru. Tego, który kończy się na 114. To mama. Zawsze dzwoni, gdy czegoś potrzebuje.
Ostatnio prosiła o pomoc w opłacie za czynsz. Wcześniej – bo „zepsuł się piecyk”. A jeszcze wcześniej, bo „dostała mandat, ale to był nieporozumienie”. I za każdym razem mam te same myśli: „A jeśli naprawdę nie ma za co żyć? A jeśli coś jej się stanie?” I znów przelewam. Bo przecież to moja matka.
A potem wieczorem siadam z kalkulatorem i zastanawiam się, gdzie zacisnąć pasa. Znowu. Tak jak kiedyś, gdy zjadałam tylko dwie kromki chleba dziennie, bo mama kupiła nową kurtkę albo paczkę papierosów.
Nigdy nie przyznałam się w pracy, że mama nie radzi sobie z pieniędzmi. Udaję, że pochodzę z normalnej rodziny. Że miałam dom. A tak naprawdę miałam wieczny chaos, niespłacone raty, chłopaków matki w salonie i wieczne „Karolina, nie dramatyzuj”.
Dziś jestem dorosła. Ale nie wiem, jak się od niej odciąć bez poczucia winy. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe.
Telefon, którego nie chciałam
Telefon zadzwonił kilka minut po dziewiątej. Spojrzałam na ekran. Mama. Westchnęłam i odebrałam.
– Karolinka, kochanie… Potrzebuję małej przysługi. Takiej malutkiej.
Już wiedziałam. Zawsze zaczynała od tego zdrobnienia, które miało zmiękczyć. Tak jakby „Karolinka” miała więcej empatii niż „Karolina”.
– Mamo, jeśli chodzi o pieniądze, to od razu ci mówię – nie mogę – powiedziałam stanowczo.
– Ale to naprawdę niewiele. Tylko pięćset złotych. Prąd, Karolinka, w zimie nie będą mi go chyba odcinać? Wyobrażasz sobie, co by było?
– To już trzeci raz w tym roku. Obiecałaś, że to ostatni – przypomniałam spokojnie.
– Bo myślałam, że będzie lepiej! Ale nie jest. I ty, taka wykształcona, nie chcesz pomóc własnej matce? Poświęciłam dla ciebie wszystko!
Zacisnęłam zęby. Te słowa znałam na pamięć. Zawsze wracały. Jak bumerang.
– Nie chcę już tego słuchać – rzuciłam.
– Wiesz co? Praca ci w głowie uderzyła! Egoistka! Zachodnie wartości cię zżarły. Wychowałam potwora!
Rozłączyłam się. Ręka mi drżała. W gardle ściskało. Ale nie płakałam. Może pierwszy raz.
Ale przecież to mama…
Długo gapiłam się w ekran po tej rozmowie. Niby nic nowego, a jednak coś we mnie pękło. Może dlatego, że nie przeprosiła. Nie zapytała, czy ja w ogóle mam z czego dać. Jakby moje pieniądze istniały tylko po to, żeby ją ratować.
Wróciły wspomnienia. Miałam siedemnaście lat, gdy zaczęłam pracować po szkole. Sprzedawałam lody w galerii. Mama wtedy była zakochana w jakimś Andrzeju. Na podręczniki nie było, ale na kolację z nim zawsze jakoś znajdowała.
Zadzwoniłam do Marka.
– Nie wiem, czy dobrze zrobiłam – rzuciłam od razu. – Ona znowu chciała kasę. Powiedziałam „nie”.
– Dobrze zrobiłaś – powiedział bez chwili zawahania. – Ile razy ci mówiłem? Ona cię wykorzystuje, Karolina.
– Ale przecież to mama…
– Mama? Mama to ktoś, kto dba o dziecko. A nie kto je drenował przez całe życie. To nie jest twoja wina, że ona sobie nie radzi.
Milczałam.
– Nie masz obowiązku jej ratować kosztem siebie. Wiesz o tym, prawda?
Nie wiedziałam. Albo nie umiałam tego zaakceptować.
Weszła jak do siebie, jakbyśmy się nie pokłóciły
Usłyszałam dzwonek do drzwi. Dzień po kłótni. Spojrzałam przez wizjer – mama. Stała z siatką w ręku, w płaszczu, który znałam od lat. Otworzyłam tylko lekko.
– Musimy porozmawiać – powiedziała, nie patrząc mi w oczy. – Przecież nie wyrzucisz matki na klatkę?
Wpuściłam ją. Weszła jak do siebie, jakbyśmy się nie pokłóciły wczoraj.
– Nie wiem już, do kogo mam pójść. Jestem zmęczona. Mam dość życia w strachu – usiadła na kanapie i zaczęła płakać.
Nie odzywałam się. Przysiadłam na fotelu, jak na obcym gruncie.
– Dlaczego tak się zachowujesz, Karolinko? Przecież ja cię urodziłam. Wychowałam…
– A gdzie byłaś, gdy ja potrzebowałam ciebie? Gdy nie miałam na autobus do szkoły, bo wydałaś wszystko na kolację z facetem?
Zamilkła.
– Ja się boję, że jeśli znów dam, to nigdy się to nie skończy. Czuję się jak bankomat. Jak karta kredytowa z twoim imieniem.
Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem, a potem po prostu… wstała.
– Skoro tak mnie widzisz… To nie mam tu czego szukać.
Nie zatrzymałam jej.
Głos rozsądku
Zostałam sama. Usiadłam przy kuchennym stole i przez chwilę po prostu patrzyłam w kubek z niedopitą herbatą. W głowie miałam jeden obraz: zeszyt do matematyki, z którego powyrywałam połowę kartek, żeby starczyło na zeszyt z biologii. Mama wtedy kupiła sobie nowe szpilki. Czerwone. Miała wtedy nowego faceta – Zdzicha, chyba. Nigdy nie starczało na wszystko. Ale zawsze starczało na coś „dla niej”.
Zamknęłam oczy. To był głos rozsądku, to była słuszna decyzja. Tak sobie powtarzałam. Ale serce miało wyrzuty.
Zadzwoniłam do Magdy, mojej przyjaciółki.
– Czuję się okropnie – powiedziałam, zanim zdążyła zapytać, co się stało. – Wyrzuciłam matkę z mieszkania. No prawie. Przyszła prosić o pieniądze. I nie dałam.
– I dobrze – odpowiedziała bez zawahania. – Trzeba kiedyś postawić granice. Serio, Karolina. Ile jeszcze razy masz się łamać?
– Ale to matka. Moja. Ja jej nie chcę skrzywdzić…
– A ona? Zastanawiała się, czy krzywdziła ciebie?
Zamilkłam.
– Ty jej nie zostawiłaś na ulicy. Po prostu odmówiłaś kolejnej pożyczki. To jest zdrowa granica, nie egoizm.
Wiedziałam, że Magda ma rację. Ale czułam się, jakbym ją zdradziła. Jakbym sama siebie zdradziła. Bo przez całe życie byłam tą, która naprawia. Tą, która ratuje.
Teraz musiałam siebie uratować.
Pierwszy raz nie uległam
Telefon zawibrował wieczorem. SMS od mamy: „Nie martw się. Już sobie poradzę. Może nie każda matka zasługuje na miłość”. Czytałam to trzy razy. Ręka mi zadrżała, choć pozornie byłam spokojna. Znów zrobiła to samo – odwróciła role. To ja miałam się teraz poczuć winna. I poczułam.
Usiadłam na sofie, gapiąc się w ekran. Niby zwykły komunikat, ale czułam, jakby ktoś mi coś wyrwał ze środka. Przez moment miałam ochotę odpisać: „Przepraszam”. Ale nie zrobiłam tego. Po raz pierwszy nie.
Zamiast tego wpisałam tylko: „Dbaj o siebie.” I wysłałam. Bez serduszek. Bez „mamo”. Tylko te trzy słowa.
Potem wyszłam z domu. Chodziłam bez celu. Przez park, potem wzdłuż rzeki. Noc była chłodna, ale nie przeszkadzało mi to. W głowie miałam szum – coś między ulgą a żalem.
Bo coś się skończyło. Może nie na zawsze, ale na pewno coś pękło. Granica została postawiona. Pierwszy raz nie uległam.
Ale nie czułam się zwyciężczynią. Czułam się pusta. I trochę wolna. I bardzo samotna.
Przypomniałam sobie, jak mając osiem lat, siedziałam na klatce schodowej w piżamie, bo mama się pokłóciła z kimś i kazała mi „dać jej chwilę”. Siedziałam tam do północy.
Może teraz ja potrzebuję „chwili”. Dla siebie. Na przemyślenie, na oddech. Na decyzję, co dalej.
Więcej ciszy, mniej lęku
Nie odezwała się więcej. Minęły dwa tygodnie, potem miesiąc. Czasem łapałam się na tym, że odruchowo zerkam na telefon. Że wieczorem myślę, czy jest sama, czy ma co jeść. Ale nie dzwoniłam. I ona też nie.
W pracy nic się nie zmieniło. Klienci, tabelki, deadline’y. Ale we mnie coś się przesunęło. Jakby przestrzeń w głowie trochę się poszerzyła. Było więcej ciszy, mniej lęku.
Zdecydowałam się na terapię. Znalazłam psycholożkę niedaleko domu. Na pierwszym spotkaniu powiedziałam:
– Chcę przestać czuć się winna, że nie chcę już ratować własnej matki.
Spojrzała na mnie spokojnie i zapytała:
– A może po prostu chcesz uratować siebie?
Nie odpowiedziałam wtedy. Ale wiedziałam, że ma rację.
Nie wiem, czy jeszcze porozmawiamy. Może tak. Może nie. Ale jeśli kiedykolwiek znów się spotkamy, chcę, żeby to było z mojego wyboru, nie z przymusu. Żeby to było świadome. Dojrzałe. Nie oparte na lęku.
Teraz ja decyduję, kto ma dostęp do mojego życia. Kto może coś ode mnie dostać – nie tylko pieniądze, ale i emocje, uwagę, czas. I nie każdy zasługuje na wszystko.
Mam prawo się chronić. I nie muszę przepraszać za granice, które stawiam.
Bo jestem już dorosła. I wreszcie zaczynam być sobą – nie jej przedłużeniem.
Karolina, 28 lat
Czytaj także:
- „W sanatorium przypomniało mi się, co zrobiłam 40 lat temu. Wszystko przez jedno męskie spojrzenie”
- „Gdy żona zmarła, oddałem córki dziadkom. Łatwiej było wysyłać im kasę raz na jakiś czas, niż się z nimi użerać”
- „Zawsze ufałem żonie i naprawę ją kochałem. Gdy poznałem jej sekret nie tylko ręce mi opadły”