Reklama

Nazywam się Agnieszka. Mam trzydzieści kilka lat, dwójkę dzieci, męża i dom, który od lat prowadzę tak, jakby był firmą logistyczną o wysokim ryzyku awarii. Tylko że nikt nie nazywa mnie prezesem. Najwyżej — „Mamo?”, „Aga?”, „Gdzie jest…?”. Dzisiejszy poranek był jak każdy inny. O szóstej trzydzieści wyrwał mnie z łóżka dźwięk budzika i cichy jęk w mojej głowie: „Dalej, ruszaj.” Wstałam odruchowo. Bez zastanowienia i bez energii. Czekał mnie kolejny taki sam dzień, bez chwili wytchnienia.

Czułam się coraz bardziej zmęczona

W kuchni czekała na mnie sterta naczyń, którą — przysięgam — zostawiłam wczoraj czystą. Chleb suchy jak wiór, ale da się z niego zrobić tosty. Wzięłam dwa kawałki i wrzuciłam do opiekacza, jedną ręką smarując bułkę dla młodszej, drugą pakując śniadaniówkę starszemu.

– Mamo, a gdzie jest mój zeszyt? – zapytał Tomek, stojąc w progu z miną człowieka, którego świat właśnie runął.

– W plecaku. W mniejszej kieszonce – odpowiedziałam.

Minęły trzy sekundy.

– Mamo, ale tam nic nie ma.

Westchnęłam i poszłam sprawdzić. Był. Oczywiście, że był. Chwilę później do kuchni wszedł mój mąż, jeszcze zaspany.

– Aga, a co dzisiaj z obiadem? – zapytał, jakby pytał o prognozę pogody.

– Zrobię coś na 18– odburknęłam.

– A możesz wcześniej? Odwołali mi jedno spotkanie.

Czy ja mogę wcześniej. Jasne. Mogę wszystko, prawda? Kiedy wszyscy biegali po mieszkaniu, szukając czegoś, co i tak było na swoim miejscu, ja robiłam kanapki, nalewałam herbatę do termosów, składałam pranie, które wczoraj wieczorem wyjęłam z suszarki. A w środku czułam coraz większe zmęczenie, choć przecież wciąż był jeszcze ranek. A potem padło zdanie, które przelało czarę goryczy:

– Mamo, a czemu nie mamy takich obiadów jak u Kuby? Jego mama robi takie lepsze… bardziej… normalne.

Zastygłam z nożem w dłoni. Lepsze... normalne. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Pomyślałam wtedy, że chciałabym mieć jeden dzień, w którym nie muszę być wszystkim dla wszystkich. Jeden dzień, w którym mogę sobie pozwolić na bycie nikim. Ale nie miałam odwagi o to poprosić. Jeszcze nie. Bo w tym momencie nie wiedziałam, że za kilkadziesiąt godzin wyjdę z własnego domu — nie trzaskając drzwiami, nie uciekając. Po prostu… odchodząc.

Byłam na skraju załamania

Siedziałam przy stole i próbowałam udawać, że całe to poranne zamieszanie już jest za mną. Miałam przed sobą kubek letniej kawy, ale nawet nie pamiętałam, kiedy go nalałam. Dzieci były już w butach, mąż szykował się do wyjścia, a ja wciąż słyszałam w głowie słowa Tomka o tych „lepszych” obiadach.

– Mamo, a kupisz mi dziś ten jogurt, co ma Kuba? – zapytał Tomek.

– Mogę – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku czułam ścisk. – A te obiady… czemu powiedziałeś, że są u nas gorsze?

– Ja nie mówiłem, że gorsze – spojrzał na mnie, zdziwiony moją reakcją. – Tylko, że są inne. Kuba mówi, że jego mama robi obiady takie jak w restauracji. My tak nie mamy. Tylko tyle.

Próbowałam się uśmiechnąć, ale nie wyszło. Chciałam obrócić to w żart, choć czułam irytację.

– To muszę zapisać się do szkoły kulinarnej – rzuciłam, ale Tomek wzruszył ramionami.

– Wiesz, mamo, czasem fajnie by było mieć coś takiego jak inni – powiedział i wybiegł z przedpokoju, bo młodsza wołała go, żeby nie spóźnili się do szkoły.

Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, mąż podszedł do mnie i spojrzał pytająco.

– Aga, co się dzieje? Przecież on tylko coś palnął. Dzieci gadają różne rzeczy.

– Wiem – odpowiedziałam. – Tylko… trochę mnie to zabolało.

– Nie ma co przesadzać. To tylko obiady – rzucił i zaczął szukać kluczy, jakby rozmowa była skończona.

To zdanie trafiło we mnie celniej niż cokolwiek, co powiedział Tomek. „Tylko obiady”. Tylko pranie, tylko zakupy, tylko dom, tylko logistyka całego życia. Tylko ja. Jedno wielkie „tylko”.

– Nie chodzi o obiady – powiedziałam cicho.

– To o co? – zapytał, ale brzmiał tak, jakby jednocześnie nie miał czasu na odpowiedź.

– O to, że robię wszystko na raz i nikt tego nawet nie zauważa.

Roześmiał się nerwowo.

– Oj, Aga, znowu się nakręcasz. Każda matka tak ma.

Zabrzmiało to jak zamknięcie tematu na zawsze.

Miarka się przebrała

Kiedy wyszedł, zapadła cisza, której wcale nie chciałam. Zaczęłam zastanawiać się, kiedy to się zaczęło. Kiedy przestałam być częścią rodziny, a zaczęłam być służącą. Od kiedy moja praca stała się niewidzialna. Próbowałam sobie przypomnieć moment, w którym zgodziłam się przejąć wszystko, bo „tak będzie szybciej”.

Przez cały dzień chodziłam z myślą, która nie dawała mi spokoju. Nie była ani odważna, ani rozsądna, ale była prawdziwa. Następnego dnia postanowiłam nie zrobić nic. Ani kanapek, ani śniadaniówek, ani obiadu. Po prostu sprawdzić, co się stanie, kiedy przestanę im usłgiwać. Nie mówiłam o tym nikomu. Nawet sobie nie chciałam powiedzieć tego na głos. Bałam się, że jak to wypowiem, wycofam się.

Następnego dnia obudziłam się wcześniej niż zwykle, choć nie nastawiłam budzika. Chyba przyzwyczajenie zrobiło swoje. Leżałam chwilę w ciszy i słuchałam oddechów dzieci za ścianą. Zawsze o tej porze wstawałam, zanim ktokolwiek otworzył oczy, ale dziś postanowiłam zostać w łóżku jeszcze chwilę. Serce biło mi trochę szybciej, jak przed egzaminem. Wiedziałam, że robię coś nowego, coś, czego nigdy wcześniej nie próbowałam.

Po kilku minutach wstałam, ale nie po to, żeby zaczynać codzienny maraton. Poszłam do kuchni i spojrzałam na puste blaty. Zwykle o tej godzinie było tu już pełno okruchów, kanapek, termosów, torebek z herbatą. A dzisiaj nic. Wzięłam śniadaniówki dzieci do rąk i otworzyłam je. Stałam z nimi przez dłuższą chwilę, jakbym się upewniała, że naprawdę to robię. W końcu odłożyłam je na stół. Puste.

Znalazłam kartkę i napisałam jedno zdanie, krótkie, nieoskarżające, takie, które nie miało wszczynać awantury. „Dziś przygotujcie sobie coś sami”. Położyłam ją obok śniadaniówek, obie dłonie drżały. Nie wiem, czego się bałam bardziej: ich min po przebudzeniu, czy własnej reakcji, kiedy zobaczę to zamieszanie.

Czułam ulgę i złość

Zanim ktokolwiek wstał, ubrałam się po cichu i wyszłam z domu. Nie miałam wielkich planów. Zrobiłam sobie długi spacer, potem usiadłam na ławce w parku. Słońce dopiero zaczynało się przebijać, a ja miałam wrażenie, że po raz pierwszy od dawna nikt ode mnie niczego nie chce. Przez moment było mi lżej, ale zaraz wróciło poczucie winy. Myślałam o dzieciach, o ich minach, kiedy zobaczą kartkę. O mężu, który pewnie będzie zły, że wszystko zostawiłam na jego głowie. Zastanawiałam się, czy właśnie robię coś głupiego, czy może w końcu coś słusznego.

Do domu wróciłam dopiero wieczorem. Już na klatce schodowej słyszałam nerwowe kroki za drzwiami. Gdy weszłam, wszyscy siedzieli przy stole jak na jakimś zebraniu rodzinnym. Ich twarze mówiły więcej niż słowa.

– Mamo, nie wiedzieliśmy, co zrobić – Tomek zaczął pierwszy, nachylając się do mnie, jakby chciał mnie przekonać, że naprawdę było źle.

– Aga, serio? – mąż patrzył na mnie zdziwiony, ale bardziej zaskoczony niż zły. – To jakiś żart?

– A ja nie zdążyłam sobie nic przygotować – dodała młodsza, tuląc się do krzesła jak zawsze, gdy była niepewna.

Stałam w progu z torebką w ręku i patrzyłam na nich wszystkich. Było w tym coś dziwnego: dom wyglądał tak samo, ale atmosfera była inna. Jakby ten brak kanapek wytrącił ich z równowagi bardziej niż niejeden poważny problem. Usiadłam na krześle przy stole. Zmęczenie z całego dnia wróciło, ale inaczej niż zwykle. To nie było zmęczenie harówką. Raczej konsekwencją decyzji, którą podjęłam rano. Poczułam ulgę i złość jednocześnie. Ulga, że to zrobiłam. Złość, że tyle lat bałam się spróbować.

– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał mąż, ale bez krzyku. Bardziej szczerze, jakby naprawdę chciał wiedzieć.

– Chciałam zobaczyć, co się stanie – odpowiedziałam. Patrzyłam na nich wszystkich, na ich zdziwione twarze, i nagle nie byłam pewna, czy to ja przesadziłam, czy może cały ten układ od lat był przesadą.

Siedzieli w ciszy, a ja czułam, że w powietrzu wisi coś, czego nikt z nas się dziś nie spodziewał. Coś miało się wydarzyć. Może nie dziś, może za godzinę, ale wiedziałam, że ten wieczór poprowadzi nas dalej, w kierunku, którego jeszcze nie znałam.

Nie chciałam już tak żyć

Przez chwilę siedzieliśmy tak wszyscy, jakby nikt nie wiedział, kto ma zacząć. Dzieci patrzyły na mnie niepewnie, mąż bębnił palcami o blat. W końcu Tomek przerwał ciszę.

– Myśleliśmy, że jesteś na nas zła – powiedział cicho. – Cały dzień się zastanawiałem.

– Nie byłam zła – odpowiedziałam. – Byłam zmęczona.

Mąż spojrzał na mnie z ukosa.

– Nie wiedziałem, że aż tak – powiedział, jakby dopiero teraz zauważył, że siedzę naprzeciwko, a nie krążę wokół stołu.

– Bo nie pytałeś – odparłam. Nie powiedziałam tego z wyrzutem, tylko tak, jak się stwierdza fakt.

Młodsza córka przesunęła się bliżej.

– Zawsze się spieszysz, mamo – mruknęła. – Myśleliśmy, że tak musi być.

Mąż skrzyżował ręce.

– To co, uważasz, że wszystko robiłaś sama? – zapytał, ale nie agresywnie, raczej obronnie.

– Nie chcę, żeby wszystko było na mojej głowie. Chcę, żeby ktoś zauważył, że jestem też domownikiem. Nie dodatkiem, nie obsługą.

Nikt nie odpowiedział od razu. Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. Mąż wyglądał tak, jakby pierwszy raz od dawna nie miał gotowej odpowiedzi. A ja siedziałam przed nimi i czułam, że powiedziałam coś, co wisiało nade mną od lat, tylko nie umiałam tego nazwać. Teraz już padło. I nie dało się tego cofnąć.

Nikt mnie nie doceniał

Po naszej rozmowie zrobiło się cicho jak w kościele po mszy. Nikt nie wiedział, czy wolno wstać od stołu, czy trzeba coś jeszcze powiedzieć. Pierwszy odezwał się mąż.

– To co mamy robić? Powiedz – rzucił, jakby czekał na instrukcję, a nie rozmowę.

– Nie chcę was prowadzić za rękę. Nie chcę być menedżerką domu – odpowiedziałam. – Chcę, żebyśmy byli rodziną, nie firmą.

Dzieci spojrzały po sobie. Młodsza ścisnęła dłonie na kolanach.

– Przepraszamy, mamo… że nie zauważyliśmy – powiedziała, ale brzmiało to niepewnie. Jakby nie wiedziała, czy jej przeprosiny coś zmienią.

Mąż westchnął i przesunął krzesło.

– Mogę gotować dwa razy w tygodniu – oznajmił tonem, który brzmiał jakby chciał powiedzieć: „Proszę, oto rozwiązanie”.

– To nie jest tabelka – odpowiedziałam. – Nie chodzi o podział obowiązków. Chodzi o zmianę podejścia.

Zmarszczył brwi, a ja widziałam, że to go przerasta. Nie był złym człowiekiem, tylko nie umiał inaczej. Żył tak, jak go nauczono. A ja przez lata się do tego dokładałam.

– To brzmi tak, jakbyś mnie oskarżała – powiedział. – Że nic nie robię.

– Nie oskarżam. Tłumaczę, co czuję.

– Czyli jednak coś robię źle – odparł ostrożnie.

Nie miałam już siły na tłumaczenie, że nie o to chodzi. Wstałam od stołu, bo czułam, że zaraz powiem coś, czego będę żałować.

Potrzebuję chwili spokoju – oznajmiłam i wyszłam do drugiego pokoju.

Za mną zapadła cisza. Taka, która nie przynosi ulgi, tylko odbija każde słowo, które padło wcześniej. Usiadłam na łóżku i opadłam na poduszkę. Chciałam spokoju. Nie chciałam być terapeutką własnej rodziny. Tego wieczoru pierwszy raz pomyślałam, że może nigdy nie byłam w tym domu naprawdę doceniona.

Zauważyłam pierwsze zmiany

Siedziałam w pokoju długo, aż zrobiło się całkiem ciemno. Nikt nie pukał, nikt nie wołał, a ja nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. W pewnym momencie drzwi uchyliły się powoli, jakby ktoś bał się, że zrobi coś nie tak.

– Agnieszka… możemy spróbować inaczej? – zapytał mąż, stojąc w progu. Głos miał cichszy niż zwykle.

Usiadłam, ale nic nie powiedziałam. Chciałam, żeby mówił dalej, żeby nie zasłaniał się żartem albo zmęczeniem.

– Wiem, że nie rozumiem wszystkiego. I wiem, że cię zawiodłem – dodał. – Boję się tego. Naprawdę.

Ten strach w jego głosie był czymś, czego nie widziałam u niego od dawna. Może nigdy. Chwilę później do pokoju wślizgnęły się dzieci. Trzymali coś w rękach, jak dwaj spiskowcy.

– Mamo, zobacz… zrobiliśmy to sami – oznajmił Tomek i podał mi talerz z krzywo pokrojoną kanapką. Chleb był nierówno posmarowany, sałata wystawała, a pomidor był grubo pokrojony. Obok młodsza trzymała ułożoną w kulkę stertę prania. Niezbyt równą, ale własną.

– Nie chodzi o to, żeby było idealnie – powiedziałam łagodnie. – Chodzi o to, żebyśmy robili to razem. I żebyście widzieli, że ja też mam swoje granice.

Mąż usiadł obok mnie.

– Ja naprawdę próbuję zrozumieć – powiedział. – Może nie od razu mi wyjdzie, ale spróbuję.

Patrzyłam na niego i widziałam, że nie mówi tego dla świętego spokoju. Mówił to z jakąś ostrożną szczerością. A ja nie potrafiłam jeszcze czuć radości. Zbyt wiele we mnie zalegało. Wiedziałam jednak jedno: nie zaczynaliśmy od miejsca, w którym byliśmy rano. Byliśmy dalej, choć droga wciąż była długa.

Agnieszka, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama