Reklama

Z zewnątrz wszystko wyglądało normalnie. Nawet więcej niż normalnie – dobrze. Codzienna kawa z mlekiem o siódmej piętnaście, mąż czytający wiadomości na tablecie, kot przemykający cicho po kuchennych kafelkach. Marek zawsze nosił skarpetki do piżamy, co doprowadzało mnie do szału, ale przez dziesięć lat małżeństwa zdążyłam się przyzwyczaić. Tak jak do jego milczenia podczas śniadania. Do tego, że wieczorami zasypia przed telewizorem, że seks uprawiamy według kalendarza owulacji, chociaż już od dawna nie próbujemy mieć dzieci.

Kochałam go, kiedyś. A może bardziej kochałam obraz siebie u jego boku – porządna, zadbana kobieta, z mężem u boku, z kredytem na mieszkanie, z rutyną, która daje poczucie bezpieczeństwa. Ale to poczucie z czasem zaczęło mnie dławić.

Tego dnia pojechałam do innego kościoła niż zwykle. Było zimno, padał deszcz, a ja potrzebowałam cichego miejsca, by odpocząć od ludzi. Wlazłam do pierwszego kościoła, który miał otwarte drzwi. I wtedy go zobaczyłam.

Stał przy ołtarzu, mówił coś do starszej kobiety w pelerynie przeciwdeszczowej, ale to nie słowa mnie uderzyły. To był jego głos – głęboki, spokojny, ale nie obojętny. Patrzył na tę kobietę tak, jakby była najważniejszą osobą w świecie. To spojrzenie przeszyło mnie do szpiku kości.

– W imię Ojca i Syna... – zaczął.

Zostałam na mszy. I przyszłam znowu, dwa dni później, niby przypadkiem. Potem na spowiedź. Wiedziałam, że potrzebuję więcej niż formułki. Potrzebuję zrozumienia.

Usiadłam w konfesjonale. Mówiłam, mówiłam długo. O tym, że nie czuję już nic. Że od miesięcy nie mogę się modlić, że nawet nie wiem, czy wierzę, ale tak strasznie pragnę wierzyć. Że w nocy płaczę do poduszki, a rano zakładam uśmiech jak uniform.

A on nie dał mi rozgrzeszenia.

To nie są grzechy. To jest cierpienie. A z cierpieniem się nie walczy, tylko je rozumie. Chcesz spokojnie porozmawiać? – zapytał.

I przyszłam. Raz. Potem drugi. Zaczęłam żyć dla tych rozmów. On był księdzem. Ja – mężatką. To nie powinno się wydarzyć. A jednak wydarzyło się wszystko.

Zasiał we mnie ziarno niepokoju

Spotkaliśmy się w zakrystii, gdzie było chłodno i pachniało kadzidłem. Ksiądz Tobiasz poprosił mnie, żebym przyszła „na chwilę”, a ja z jakiegoś powodu przygotowywałam się do tego spotkania jak do randki – starannie dobrałam sweter, spięłam włosy, użyłam perfum, które Marek kiedyś mi kupił, a które od lat kurzyły się na półce.

Usłyszałem cię – powiedział spokojnie, kiedy usiadłam na krześle naprzeciwko niego. – Ale nie jestem pewien, czy ty siebie słyszysz.

Zamyśliłam się. Chciałam zaprotestować, ale jego spojrzenie przewiercało mnie na wylot.

– Wiem, że cierpisz – dodał. – Ale nie wiem, czy pozwalasz sobie naprawdę poczuć ten ból. Może za bardzo próbujesz być w porządku. Dla wszystkich.

Nie chcę się rozpaść – przyznałam. – Jak zacznę płakać, to nie wiem, czy potrafię przestać.

– To zapłacz tutaj – odparł cicho. – Bóg nie boi się łez.

Po policzku popłynęła mi łza, potem druga. Nie hamowałam ich. Tobiasz podał mi chusteczkę. Jego dłoń była ciepła. I wtedy po raz pierwszy poczułam... że nie patrzy na mnie jak ksiądz. Patrzył jak mężczyzna. A może mi się wydawało?

– Rozgrzeszenie bez zrozumienia to tylko puste słowa – powiedział wtedy. – A ja chcę cię poznać. Nie oceniać.

Zgodziłam się na kolejną rozmowę. Potem kolejną. Każda trwała dłużej niż poprzednia. I każda zostawiała mnie z uczuciem, którego nie znałam – mieszanką winy i ekscytacji.

Wróciłam do domu. Marek siedział na kanapie, zapatrzony w telewizor.

Gdzie byłaś tak długo? – zapytał.

– W kościele – odpowiedziałam. I choć to była prawda, brzmiała jak kłamstwo.

Mąż zaczął coś podejrzewać

– Znowu byłaś na mszy? – Marek nie odrywał wzroku od ekranu, ale ton miał inny niż zwykle. Nieobojętny. Podejrzliwy.

– Tak. Dziś wyjątkowo potrzebowałam się pomodlić – odpowiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi jak oszalałe.

– Codziennie potrzebujesz? Magda, znam cię. Jeszcze kilka tygodni temu nie mogłaś zdzierżyć, gdy w niedzielę zabierałem cię na poranną mszę – powiedział i w końcu spojrzał na mnie uważnie. – Co się dzieje?

Usiadłam powoli na brzegu fotela. Wiedziałam, że nie mogę powiedzieć prawdy, ale zmyślanie też mi nie szło.

Czuję się... zagubiona. I to miejsce daje mi jakiś spokój.

– A nie ja? – zapytał cicho, bardziej z żalem niż złością.

Zamilkłam. To pytanie zaskoczyło mnie swoją prostotą. I swoją bolesną aktualnością.

– Marek... – zaczęłam, ale nie wiedziałam, co dalej powiedzieć.

Nie poznaję cię – dodał po chwili. – Wychodzisz z domu, nie mówisz, dokąd. Wracasz jakbyś była gdzieś daleko. Gdzie ty jesteś, kiedy mówisz, że jesteś na mszy?

Wbiłam wzrok w swoje dłonie. Miał rację. Coraz trudniej było mi ukrywać, że coś się we mnie zmienia. Że w moim świecie pojawił się ktoś, kto potrafił mnie słuchać bez zniecierpliwienia. Kto nie zasypiał przy moich słowach.

Potrzebuję trochę czasu dla siebie – wyszeptałam. – To wszystko.

Nie uwierzył mi. Ale nie drążył. Tylko skinął głową i wrócił do swojego serialu. Tego wieczoru nie powiedzieliśmy sobie już ani słowa. Ale ja wiedziałam, że granica zaczęła się przesuwać.

Coś się wtedy zmieniło

Spotkaliśmy się w parku za kościołem. Tobiasz wysłał mi wiadomość: „Cisza bardziej sprzyja rozmowie niż echo murów kościoła. Będę przy ławce pod starą wierzbą”. Nie powinnam była iść. Ale poszłam.

Siedział już, ubrany w cywilne ubrania – zwykły, szary płaszcz i cienki szalik. Wyglądał... zwyczajnie. A jednocześnie zupełnie inaczej niż ktokolwiek, kogo znałam.

– Dziękuję, że przyszłaś – powiedział, wstając. – Czasem się zastanawiam, czy to nie ja bardziej potrzebuję tej rozmowy.

Usiedliśmy. Przez chwilę milczeliśmy. Słychać było tylko szelest liści na wietrze i gruchanie gołębi.

– Wiesz, że to, co czujemy, nie musi być grzechem? – zapytał nagle.

Spojrzałam na niego zaskoczona.

– Przecież jesteś księdzem.

– I wciąż jestem człowiekiem – odpowiedział bez zawahania. – Może to nie grzech. Może to właśnie łaska. Coś, co ma nam pokazać prawdę o nas samych. O tym, czego tak naprawdę pragniemy. Czego nam brakuje.

Zrobiło mi się ciepło i zimno jednocześnie. Spojrzał mi w oczy i nie uciekł wzrokiem. Ja też nie.

Nie dotknął mnie wtedy. Ale wszystko, co niewypowiedziane, wypełniło przestrzeń między nami. Czułam się, jakbym zdradziła Marka nie czynem, ale spojrzeniem. Myślą. Tym, że tak bardzo chciałam, żeby ta chwila trwała.

Kiedy wróciłam do domu, było już ciemno. Drzwi wejściowe niezamknięte na zamek, światło w przedpokoju. Marek stał w korytarzu z rękami skrzyżowanymi na piersi.

Nie powiedział ani słowa. Patrzył tylko. I ten jego wzrok był gorszy niż jakiekolwiek pytanie. Wiedziałam, że coś przeczuwa. I ja też wiedziałam. Chyba już przekroczyłam granicę.

Wszystko wyszło na jaw

Kolejny raz wróciłam późno. Zbyt późno, by mówić cokolwiek. Gdy tylko otworzyłam drzwi, zamarłam. Marek siedział przy stole w kuchni. Obok filiżanki z niedopitą kawą leżał mój telefon.

– Magda... – powiedział, cicho, bez cienia gniewu. – Co to jest?

Wsunął w moją stronę ekran. Wiadomość od Tobiasza. „Dziękuję za dzisiaj. Za ciszę, która mówiła za nas”.

Zadrżałam. Nie ze strachu. Z wstydu. I z poczucia, że wszystko, co budowałam przez dziesięć lat, właśnie się wali.

– Kto to jest? – zapytał, chociaż chyba już wiedział.

– To... – zaczęłam, ale nie wiedziałam, jak dokończyć.

To nie jest zwykły ksiądz, prawda? – przerwał mi. – I ty nie jesteś już tą samą kobietą.

Chciałam zaprzeczyć. Wymyślić coś. Ale słowa nie chciały przejść przez gardło.

Nie zdradziłam cię – powiedziałam w końcu. – To nie tak jak myślisz.

– A jak? – zaśmiał się gorzko. – Przypadkiem? W duchu?

Zamilkłam. Miał rację. To była zdrada duszy. Zdrada, która bolała jeszcze bardziej, bo nie było w niej ciała. Tylko niewypowiedziane pragnienie.

– Nie wiem, co mam zrobić – wyszeptałam. – Sama się w tym wszystkim gubię.

Marek długo patrzył na mnie w milczeniu. W końcu wstał, wyjął z szafy walizkę i zaczął pakować kilka rzeczy.

– Potrzebuję czasu. Może ty też – powiedział chłodno. – Ale jeśli chcesz to naprawić, musisz najpierw przestać siebie okłamywać.

Zamknął za sobą drzwi. Zostałam sama. W kuchni pachniało jeszcze jego kawą.

Cały czas mnie zwodził

Spotkaliśmy się przy tylnej bramie kościoła. Tobiasz już na mnie czekał. Stał w cieniu, bez koloratki, w zwykłej kurtce i ciemnych jeansach. Po raz pierwszy wyglądał nie jak ksiądz, nie jak przewodnik, tylko jak mężczyzna.

– Magda – powiedział, gdy tylko mnie zobaczył. W jego głosie było coś miękkiego, ale też niepokojąco ostatecznego. – Dziękuję, że przyszłaś.

Podeszłam bliżej. Drżałam, choć nie było zimno.

– Marek znalazł twoją wiadomość – zaczęłam. – Wyprowadził się.

Tobiasz skinął głową.

Wiedziałem, że to się może wydarzyć. I może właśnie dlatego... musimy to skończyć.

Zamarłam.

– Co?

– Może gdybyś była wolna... Ale ty nie jesteś. I ja też nie.

Milczałam. W sercu rosło mi coś, co przypominało rozczarowanie, ale było głębsze. Jakby ktoś właśnie przeciął nić, która mnie trzymała.

– Dlaczego zapraszałeś mnie na te rozmowy? Dlaczego pozwoliłeś, żeby to zaszło tak daleko?

Tobiasz westchnął.

– Bo byłem słaby. Bo zobaczyłem w tobie kobietę, która potrzebuje ciepła. I... sam tego potrzebowałem. Ale to nie znaczy, że możemy w tym trwać. Nie bez kosztów.

Poczułam łzy pod powiekami. Ale nie płakałam.

– Myślałam, że może... że coś się zmieni.

– Zmieniło się – powiedział łagodnie. – Ale nie tak, jak chciałaś. Ty wrócisz do swojego życia. Może je odbudujesz. A ja... muszę wrócić do swojego powołania.

Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Potem Tobiasz podszedł i dotknął mojej dłoni, tylko na moment.

Jesteś wartościowa. I wiesz co? Wreszcie jesteś prawdziwa. Trzymaj się tego.

Odwrócił się i odszedł. Nie zatrzymałam go.

Zostałam tam sama

Dom był cichy. Nawet zbyt cichy. Przez pierwsze dni po odejściu Marka szukałam go w drobnych dźwiękach – skrzypnięciu podłogi, szeleście gazety, stukaniu filiżanki o spodek. Ale wszystko zamilkło. Zostały tylko ściany i echo mojego oddechu.

Marek nie wrócił. Napisał mi SMS-a, że zatrzymał się u brata. Że potrzebuje czasu. Że nie wie, co dalej. Nie odpowiedziałam od razu. W końcu tylko wysłałam: „Rozumiem”. Naprawdę rozumiałam.

Chodziłam codziennie do kościoła, ale już nie siadałam w pierwszej ławce. Nie czekałam, aż Tobiasz na mnie spojrzy. Jego już nie było. Odszedł. Nikt mi oficjalnie nie powiedział dlaczego – przeniesienie, prośba, może sam złożył rezygnację. Nie wiem. I może lepiej, że nie wiem.

Usiadłam dziś w ostatniej ławce. Kościół był pusty, tylko światło świec odbijało się w witrażach. Klęknęłam. Nie żeby się modlić. Nie oczekiwałam odpowiedzi. Chciałam tylko pobyć z ciszą. I z sobą. Tą prawdziwą.

Może w tej ciszy było już coś więcej niż pustka. Może to był początek. Nie nowego życia, nie romansu, nie powrotu. Po prostu początek bycia sobą, bez udawania.

Wciąż nie wiem, czy mąż do mnie wróci. Nie wiem, czy moje małżeństwo da się poskładać. Ale wiem, że jeśli to się wydarzy – musi to być na innych zasadach. Bez fasad. Bez gry.

Siedząc w tej zimnej ławce, nie poczułam ukojenia. Ale poczułam prawdę. Może czasem to wystarczy.

Magdalena, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama