„Chociaż tata nas zostawił, zawsze w Wigilię czeka na niego dodatkowe nakrycie. Liczę, że kiedyś stanie w drzwiach”
„Wigilia od zawsze była dla mnie najważniejszym dniem w roku. Nie z powodu prezentów, nie przez kolędy, tylko przez to jedno miejsce przy stole, które czekało na mojego tatę. Nie widziałam go od lat”.

- Redakcja
Mój tata wyszedł pewnego dnia i nigdy nie wrócił. Mama mówiła, że tak się czasem zdarza, że ludzie odchodzą. Nie umiała mi powiedzieć, czemu. Miałam wtedy jedenaście lat. Od tamtej pory co roku przygotowuję dla niego talerz, serwetkę, sztućce. Czekam. Czasem mam wrażenie, że słyszę jego kroki. A może to tylko echo mojej nadziei.
Ostatnia wspólna Wigilia
W tamten wieczór wszystko wyglądało jak zawsze. Mama krzątała się w kuchni, pachniało kompotem z suszu i cynamonem, a ja z tatą ubierałam choinkę. Wyciągał z kartonu bombki i podawał mi je z udawanym namaszczeniem, jakby każda była złotem. Śmiałam się, kiedy zakładał na głowę czapkę Mikołaja i udawał, że nie pamięta słów kolęd.
– No dobra, przypomnij mi, jak to leciało... „Przybieżeli do Betlejem…” i dalej? – zapytał, patrząc na mnie z rozbawieniem.
– Tato! Przecież śpiewaliśmy to w zeszłym roku – parsknęłam śmiechem.
– W zeszłym roku też nie pamiętałem, córeczko – odpowiedział i puścił mi oczko.
Tamta Wigilia była inna niż wszystkie, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Mama była cicha, spięta, jakby cały czas czekała, aż coś się wydarzy. Pamiętam, że co chwilę zerkała na zegarek, jakby liczyła minuty do końca wieczoru. Tata udawał, że wszystko jest w porządku.
Podczas kolacji mówiło się o rzeczach błahych. O śniegu, którego nie było. O sałatce, która wyszła za słona. O tym, że barszcz ma piękny kolor. Nikt nie poruszył tego, co wisiało w powietrzu. A ja, choć miałam tylko jedenaście lat, czułam, że coś się zmienia. Coś, co już nigdy nie wróci.
Po kolacji tata powiedział, że musi iść na chwilę na spacer. Wyszedł. Nie wrócił. Zostawił nas z choinką, prezentami i pustym miejscem przy stole.
Tato, gdzie jesteś?
Pierwsze dni po jego zniknięciu były jak mgła. Mama mówiła, że tata pewnie potrzebował czasu. Nie chciała zgłaszać zaginięcia. Powtarzała, że może się odnajdzie. Że może zadzwoni. Czasem w nocy słyszałam, jak płakała w kuchni. Myślała, że nie słyszę, ale jej szloch był cichszy tylko od świstu wiatru za oknem.
Ja siedziałam na podłodze przy drzwiach i nasłuchiwałam. Każdy dźwięk na klatce, każdy krok na schodach sprawiał, że moje serce przyspieszało. Wyobrażałam sobie, jak zaraz przekręca klucz w zamku, jak zdejmuje czapkę, otrzepuje śnieg z kurtki i mówi:
– No i jestem, głodomory!
Ale drzwi się nie otwierały. Mijały dni, potem tygodnie. W szkole próbowałam się uśmiechać, udawać, że wszystko gra. Nauczycielka zapytała, czemu mój tata nie przyszedł na zebranie. Powiedziałam, że jest w delegacji. To było pierwsze z wielu kłamstw, które zaczęłam powtarzać, żeby nie musieć tłumaczyć czegoś, czego sama nie rozumiałam.
Mama zaczęła unikać rozmów o tacie. Chowała jego zdjęcia, jego rzeczy. Raz zobaczyłam, jak pakuje jego koszule do worka i oddaje sąsiadce. Patrzyłam na nią bez słowa. Chciałam zapytać: „Dlaczego?”, ale nie mogłam wykrztusić ani słowa.
W środku wciąż miałam nadzieję. Dziecięcą, naiwną, ale prawdziwą. Czekałam. Codziennie. Na dźwięk klucza, który nigdy nie zadźwięczał.
Tak pokazywałam, że wciąż czekam
W naszym mieszkaniu był stary zegar. Stał w przedpokoju i tykał miarowo przez całe dzieciństwo. Tata go kochał – mówił, że przypomina mu o tym, że czas płynie, więc trzeba żyć tak, jakby każda chwila miała być ostatnia. Po jego odejściu zegar się zatrzymał. Dosłownie. Pewnego dnia po prostu przestał chodzić. Mama próbowała go naprawić, ale zegarmistrz rozłożył ręce.
– Może to znak – rzuciła cicho, bardziej do siebie niż do mnie.
Ten martwy zegar przypominał mi o wszystkim, co zatrzymało się tamtej Wigilii. Czas niby płynął dalej, ja rosłam, chodziłam do szkoły, pisałam sprawdziany, miałam pierwsze koleżanki, potem chłopaka, ale w środku coś stało w miejscu. Tak jakby jakaś część mnie wciąż siedziała w tamtym wieczorze, przy choince, czekając, aż tata wróci.
Co roku przed świętami mama pytała, czy w tym roku też chcę nakrycie dla „wędrowca”.
– Dla taty – poprawiałam ją zawsze.
Nie odpowiadała. Milczała dłużej niż zwykle i wracała do mieszania kapusty albo do krojenia śledzi. Nigdy nie protestowała, ale też nigdy nie mówiła „dobrze”. Po prostu akceptowała moją potrzebę.
Ten talerz przy stole był moim jedynym sposobem, żeby pokazać, że wciąż czekam. Że nie zapomniałam. Każdy widelczyk, każda szklanka ustawiona na pustym miejscu, była jak krzyk w ciszy. Może naiwny, może dziecinny, ale mój.
To był zakazany temat
W moim domu mówiło się o pogodzie, o cenach masła i o tym, że sąsiadka z trzeciego piętra znowu przytyła. Ale o tacie – nie. To było jak temat zakazany, owiany niewidzialną mgłą. Każda próba poruszenia go kończyła się ciszą, zmianą tematu albo spojrzeniem mamy, które miało mnie uciszyć, zanim jeszcze zdążyłam otworzyć usta.
Czasem próbowałam delikatnie.
– Myślisz, że on nas jeszcze pamięta? – spytałam kiedyś podczas lepienia pierogów.
Mama nie podniosła wzroku. Skleiła jednego pieroga i położyła go na tacce.
– Nie wiem – powiedziała cicho.
Wiedziałam, że ją boli, ale mnie bolało bardziej to, że nie mogłyśmy mówić o tym razem. Jakby każde wspomnienie o tacie było kolejnym ciosem, a nie czymś, co powinno nas łączyć. W końcu przestałam pytać.
Zamiast tego zaczęłam pisać pamiętnik. W zeszycie po matematyce zapisywałam wszystko, co chciałabym mu powiedzieć. O tym, że zdałam do liceum. Że dostałam pierwszą jedynkę z biologii. Że mama kupiła nową lampę do salonu, którą on by na pewno nazwał „kosmiczną”.
Zdarzało się, że mówiłam do niego na głos, kiedy nikogo nie było w domu. Szeptem, jakbym bała się, że ktoś usłyszy. Czasem nawet miałam wrażenie, że on mnie słyszy, że gdzieś tam istnieje i uśmiecha się do mnie. Ale żadna z tych rozmów nie dała mi odpowiedzi, której naprawdę potrzebowałam: dlaczego odszedł?
Choinka bez prezentu
Byłam już dorosła, kiedy pierwszy raz ubrałam choinkę sama. Mama zachorowała tuż przed świętami i leżała w łóżku z gorączką. Nie chciała, żebym cokolwiek przygotowywała. Mówiła, że to bez sensu, skoro nie będzie miała siły zjeść nawet kawałka makowca. Ale ja nie potrafiłam odpuścić.
Wyjęłam z piwnicy karton z ozdobami. Te same bombki, które trzymaliśmy latami, które tata kiedyś nazywał „skarbami z przeszłości”. Nawet jedna, czerwona, z odpryskiem, nadal tam była. Zawiesiłam ją na gałązce na środku, tak jak on to zawsze robił.
Choinka wyglądała pięknie, ale w salonie było cicho. Nie było śmiechu, nie było kolęd. Tylko światło lampek mrugało w rytmie, który przypominał bicie serca. Z kuchni dobiegał słaby dźwięk czajnika. Mama spała.
Spojrzałam na stół. Ustawiłam cztery talerze. Dwa dla nas, jeden symboliczny dla nieobecnej babci, która odeszła kilka lat wcześniej. I ten ostatni – jak zawsze – dla taty.
W tym roku nie położyłam tam opłatka. Nie dlatego, że przestałam wierzyć, że wróci. Po prostu poczułam, że nie mam mu już nic nowego do powiedzenia. Wszystko, co ważne, już dawno wypowiedziałam – szeptem, milczeniem, łzami.
Nie było prezentu z jego imieniem. Nie było listu. Tylko talerz i puste krzesło. Ale ono już nie bolało tak, jak kiedyś. Stało się częścią tej Wigilii. Częścią mnie.
Tak już zostanie
Wciąż zostawiam to jedno dodatkowe nakrycie. Talerz, szklanka, widelec i nóż. Już nie po to, żeby wołać – wróć. Raczej po to, żeby pamiętać. Bo choć minęło tyle lat, choć nauczyłam się żyć bez taty, jego miejsce w moim świecie wciąż istnieje. I chyba zawsze będzie.
Mama odeszła trzy lata temu. Jej śmierć była cicha, spokojna. Przyszła nocą, jak śnieg, który przykrywa wszystko, co ostre i bolesne. Od tamtej pory Wigilia jest jeszcze cichsza. Siedzę przy stole sama, czasem z przyjaciółką, czasem z sąsiadką z dołu, która przynosi swój słynny sernik i zawsze opowiada tę samą historię o swoim mężu.
Tata. Nie wiem, czy żyje. Nie wiem, czy kiedykolwiek zatęsknił. Przestałam szukać odpowiedzi. Nie dlatego, że nie chcę znać prawdy, tylko dlatego, że pogodziłam się z brakiem.
Ludzie mówią, że trzeba zamykać rozdziały. Że inaczej nie da się iść dalej. Może mają rację. Ale ja myślę, że są też takie historie, które po prostu trwają – niepełne, niezamknięte, zawieszone gdzieś między nadzieją a rzeczywistością.
W Wigilię siadam przy stole, dzielę się opłatkiem z tymi, którzy są, i z tym jednym, którego nie ma. I chociaż czasem serce mi zadrży, kiedy słyszę skrzypienie schodów, to wiem, że nie czekam już tak jak kiedyś. To już nie tęsknota. To pamięć. I to wystarcza.
Iga, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Z sąsiadką nie mówiłyśmy sobie dzień dobry na klatce. Nie myślałam, że to właśnie z nią podzielę się opłatkiem w Wigilię”
- „Oznajmiłam mężowi i synom, że w tym roku oni gotują świąteczne potrawy. Byli tak przestraszeni, że wyskoczyli z kapci”
- „Sprzedawałam pierniczki, żeby dorobić na święta. Jedno zamówienie sprawiło, że nagle wróciły najgorsze wspomnienia”

