„Chłopak zaprosił mnie do rodziców na wieś. Gdy zobaczyłam, jak żyją, miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasy PRL-u”
„Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to brak papieru toaletowego. W jego miejscu – szary stosik pociętej gazety, umocowany na gwoździu. Odwróciłam wzrok. Umywalka miała gigantyczne pęknięcie przez środek”.

To miał być zwykły weekend. Poznać rodziców chłopaka, napić się herbaty, uśmiechnąć się do starych zdjęć ze szkolnych akademii. W końcu Sławek był normalnym, może trochę ekscentrycznym chłopakiem z normalnym dzieciństwem na wsi. A ja byłam gotowa na wszystko. Prawie wszystko. Dom jego rodziców wyglądał jak relikt z czasów Gierka – wypłowiały tynk odłaził całymi płatami Przypominał bardziej opuszczoną agroturystykę niż miejsce, gdzie można poczuć się witanym. Ale Sławek uśmiechnął się jak dzieciak i z dumą rzucił:
– Uroczo, co nie?
Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko, z niepokojem zerkając na dziwnie milczące podwórko. Drzwi otworzyły się nagle.
– No wreszcie jesteście! – krzyknęła kobieta w fartuchu i przytuliła mnie z impetem. – Lena, tak? Chodźcie, obiad już stygnie! Stefan, zostaw te kury, dzieci przyjechały!
Ojciec Sławka wychylił się zza drzewa, pomachał czymś, co wyglądało jak worek paszy, i krzyknął z uśmiechem:
– Lena! Nasza pierwsza miastowa! Witamy!
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Sławek szepnął mi na ucho:
– Nie są słodcy? Jak z filmu Barei.
Właściwie to tak. Tylko że nie byłam pewna, czy chcę grać w tym filmie główną rolę.
Zaraz po obiedzie, który swoją drogą składał się z czegoś, co wyglądało jak zupa ogórkowa, ale miało smak popiołu i czosnku jednocześnie, poprosiłam, czy mogę skorzystać z łazienki. Matka Sławka uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
– No pewnie, dziecko. Za kuchnią, tylko ostrożnie, bo zasłonka trochę spada.
Myślałam, że to żart
Zasłonka? Myślałam, że źle usłyszałam, ale kiedy podeszłam do przejścia, zobaczyłam dokładnie to, co powiedziała. Zamiast drzwi – stara, sprana zasłona z motywem kotów, ledwo wisząca na wygiętym karniszu. Wciągnęłam powietrze i weszłam do środka.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to brak papieru toaletowego. W jego miejscu – szary stosik pociętej gazety, umocowany na gwoździu. Odwróciłam wzrok. Umywalka miała gigantyczne pęknięcie przez środek, a kran ziajał zardzewiałą pianą. Nad lustrem zwisała naga żarówka, która co chwilę migotała jakby w akcie buntu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to wszystko mi się nie śni.
Kiedy wyszłam, próbowałam uśmiechać się naturalnie. Matka Sławka coś gotowała, a Sławek zaprosił mnie do pokoju, w którym mieliśmy spać. Pokój gościnny był ciasny, z podwójnym łóżkiem przykrytym brązowym kocem z dziurą wielkości głowy w samym środku. Nad łóżkiem sufit pokrywał szary osad z wyraźnymi plamami pleśni. Uniosłam wzrok i zapytałam niepewnie:
– Czy to… grzyb?
Było odrażająco
Sławek roześmiał się, jakby powiedziałam coś uroczo głupiego.
– To tylko wilgoć. Wiejski klimat. Prawdziwe życie.
Prawdziwe życie. Powtórzyłam to w myślach, patrząc na pajęczynę w kącie sufitu, która falowała przy każdym podmuchu powietrza. To nie było życie. To był horror w odcieniach PRL-u. A ja miałam w nim zagrać kobietę, która próbuje nie krzyczeć z przerażenia.
Po południu Sławek zaproponował spacer. Wyszliśmy za dom, minęliśmy krzywy płotek, parę rozsypujących się kurników i po chwili wkroczyliśmy na polną drogę. Tam rzeczywiście było pięknie. Słońce chyliło się ku zachodowi, a powietrze miało ten rzadki zapach ziemi i trawy, który w mieście czuć tylko po deszczu. Pola ciągnęły się aż po horyzont, a niebo, pełne pastelowych chmur, wyglądało jak obraz.
Na chwilę zapomniałam o tym wszystkim, co widziałam wcześniej. Złapałam Sławka za rękę. Spojrzał na mnie z uśmiechem. W tym świetle wydawał się zupełnie innym człowiekiem. Może naprawdę przesadzałam? Może powinnam po prostu wyluzować i zaakceptować, że wieś to nie hotel butikowy? Ale gdy wróciliśmy, wszystko wróciło do normy. A raczej – do nienormalności.
Nie mogłam wytrzymać
Zbliżając się do domu, poczułam nagły, ciężki zapach. Mieszanka wilgoci, starego drewna, pierza i czegoś, co przypominało jajecznicę trzymaną na kaloryferze. Na ganku stał ojciec Sławka z wielkim wiadrem. Spojrzał na mnie z entuzjazmem i podsunął mi je pod nos.
– Łap, dziewczyno, świeże! Jeszcze ciepłe!
W środku – dziesiątki jaj, niektóre jeszcze lepkie, z kawałkami pierza przyklejonymi do skorupek. Automatycznie się cofnęłam, ale uśmiechnęłam się, żeby nie wyjść na snobkę.
– O… wow. Dzięki?
Sławek, jakby nie zauważając mojego grymasu, objął mnie i powiedział z błyskiem w oku:
– To prawdziwe życie, Lena. Prawdziwe!
Prawdziwe. To słowo znów do mnie wróciło. Jak mantra. Jak przekleństwo. Prawdziwe życie. Z pierzem w salonie, z jajami w wiadrze i z zapachem, który wbijał się w ubranie.
W nocy nie mogłam zasnąć. Sławek spał obok mnie głęboko, wtulony w ten sam koc z dziurą, który teraz, po kilku godzinach w tym pokoju, wydawał mi się symbolem wszystkiego, czego nie rozumiałam. Leżałam nieruchomo, próbując nie wdychać zbyt głęboko. Zapach wilgoci i pierza był wszędzie. W powietrzu, w pościeli, nawet na mojej skórze. Gdakanie z podwórka co chwilę przerywało ciszę. O piątej nad ranem jeden z kogutów chyba postanowił przetestować struny głosowe.
Czułam się tam źle
Nie miałam odwagi się ruszyć. W ciemności widziałam tylko zarysy mebli – stara szafa, która trzeszczała przy każdym podmuchu wiatru, lampa z abażurem w kształcie grzyba. Poczułam zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Wstałam bezgłośnie. Ubrałam się w ciemności, wzięłam telefon z nocnej szafki i wyszłam na korytarz, by nie obudzić Sławka.
Przysiadłam na podłodze obok drzwi kuchennych i odpaliłam aplikację rezerwacyjną. Wpisałam: „nocleg, 5 km od…” i nazwa wioski, którą pamiętałam z tabliczki na wjeździe. Najbliższy pensjonat miał pokój wolny. Zarezerwowałam go.
Może jestem snobką. Może nie umiem się dostosować. Może wszystko, co mnie tu odstręczało, to tylko moje wyobrażenia o tym, jak powinno wyglądać „normalne” życie. Ale byłam też kobietą, która po prostu chciała mieć drzwi w łazience.
Wróciłam po cichu do pokoju. Sławek spał jak dziecko, odgarnął sobie koc spod nosa i wymamrotał coś niezrozumiałego. Spojrzałam na niego przez chwilę. Potem odwróciłam się, spakowałam torbę i wyszłam.
Nie wytrzymałam
Słońce dopiero zaczynało przeciskać się przez gęste chmury, a na trawie osiadała rosa. Droga do pensjonatu zajęła mi niespełna piętnaście minut. Kierowca taksówki patrzył na mnie z lekkim uśmiechem, jakby widział takie ucieczki częściej, niż by się chciało wierzyć.
Pensjonat to był inny świat. Wysoki sufit, świeże prześcieradło, czysta łazienka i, co najważniejsze, z papierem toaletowym. Usiadłam na łóżku, odetchnęłam głęboko i poczułam coś, czego nie czułam od wczorajszego poranka: ulgę.
Wzięłam prysznic. Długi. Gorący. Potem wypiłam herbatę w filiżance, która nie miała wyszczerbienia. Patrzyłam przez okno na tę samą wieś, ale już z innego kąta, z innego wymiaru. Zaczęłam się zastanawiać, co właściwie mnie tak przeraziło. Bo przecież nie tylko wiadro z jajami.
To był sposób życia. Jego tempo, jego zapach, jego dotyk. I ten uśmiech Sławka, za którym czaiło się przekonanie, że to wszystko – ten koc z dziurą, ta zasłonka zamiast drzwi – to coś, co mnie w końcu urzeknie.
A ja nie chciałam być urzeczona. Chciałam mieć przestrzeń, intymność, spokój.
Lena, 28 lat
Czytaj także:
- „Zarabiam więcej niż mąż, ale wstydzę się przyznać przed jego rodziną. Teść się zapiera, że to nie godzi się kobiecie”
- „Zapożyczyłem się, żeby córka miała najpiękniejszą komunię. Zamarłem, kiedy do drzwi zapukał komornik”
- „Rodzice mówili, że pieniądze to nie wszystko. Ale w Warszawie bez pełnego portfela i markowych metek jest się nikim”

