„Chcieliśmy zaoszczędzić i pojechaliśmy na wakacje w październiku. Kurort jak z horroru był najmniejszym zmartwieniem”
„Drugiej nocy obudziło mnie skrzypienie. Najpierw myślałem, że to wiatrołap lub jakiś luz w oknie. Skrzypienie powtórzyło się, tym razem wyraźnie z dołu. Jakby ktoś szedł po schodach. Wolno. Równo. Krok. Za krokiem. Nie wiem, co mnie tknęło, ale wstałem i założyłem polar”.

- Redakcja
Miała to być oszczędność, kompromis między potrzebą odpoczynku a rachunkiem za ogrzewanie w naszym domu. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy na wakacje w październiku, „po sezonie”, jak mawiała moja żona. Ośrodek w górach wydawał się idealny – spokojny, z dala od tłumów, a przy tym przeceniony o połowę. Zamiast all inclusive, własny prowiant i termosy z herbatą. Miało być taniej i spokojniej. Ale to, co tam przeżyliśmy, zostawiło w nas coś więcej niż wspomnienie nieudanego urlopu. Kurort jak z horroru? Owszem. Tyle że tamten klimat był dopiero początkiem…
Zimno, ciemno i pusto
– Tu chyba ktoś z nas zwariował – mruknąłem pod nosem, wyciągając walizkę z bagażnika.
Justyna udawała, że nie słyszy. Stała z telefonem w dłoni i próbowała złapać zasięg. Bez skutku. Ośrodek wyglądał jak z katalogu sprzed trzydziestu lat – duży betonowy budynek obity drewnianą okładziną, z zardzewiałym szyldem „Dom Wypoczynkowy”. Żadnego światła w oknach, żadnych ludzi. Tylko czarne chmury wiszące nad lasem i skrzypiący na wietrze szyld.
– Na stronie było jasno napisane: „kameralny pensjonat z klimatem” – przypomniała, gdy podchodziliśmy do wejścia. – Może po prostu jesteśmy pierwsi?
Drzwi były otwarte, w środku unosił się zapach wilgoci i stęchlizny. Wnętrze wyglądało jak poczekalnia w przychodni z lat 80. – plastikowe fotele, recepcja z szybą z pleksi, za którą siedział starszy mężczyzna w swetrze z łosiem.
– Witamy… państwo mają rezerwację? – zapytał głosem, który nie pasował do żadnej pory dnia.
– Tak, Jan i Justyna D. – odpowiedziałem.
Bez słowa sięgnął po kluczyk oznaczony numerem 14 i wręczył go nam przez okienko.
– Coś jeszcze? – spytałem.
– Nie. Pokój jest gotowy. Kolacji nie ma. Śniadań też.
– A inni goście?
Zamrugał.
– W tym tygodniu jesteście państwo sami.
Spojrzeliśmy na siebie z Justyną. Poczułem, jak zimny dreszcz przebiega mi po plecach. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że to będzie najcieplejszy moment tego pobytu.
Starszy pan z recepcji
Pokój numer 14 znajdował się na końcu długiego, przygaszonego korytarza. W ścianach wisiały wyblakłe zdjęcia gór – niektóre wciąż miały za szkłem stare loga „ORW” i „FWP”. Wszystko tu trąciło PRL-em, a odgłos naszych kroków niósł się echem tak głośno, jakby budynek naprawdę był pusty. Justyna otworzyła drzwi. Pokój był... zimny. Betonowa posadzka, dwa tapczany i grzejnik, który wyglądał, jakby od lat był tylko dekoracją.
– To jakiś żart – syknęła i od razu wyjęła telefon. – Nie działa. Zero zasięgu.
Zszedłem z powrotem do recepcji. Ten sam starszy pan siedział bez ruchu, jakby od momentu naszego przyjazdu nie drgnął nawet o centymetr.
– Przepraszam... grzejniki nie działają. Jest zimno. Może ma pan jakiś grzejnik elektryczny?
Spojrzał na mnie długo, aż poczułem się nieswojo.
– Trzeba przetrwać. Październik tu zawsze taki. Wilgoć z lasu idzie – odparł. – Dobrze, że przynajmniej jesteście razem.
– Co pan ma na myśli?
Wzruszył ramionami.
– Nieraz przyjeżdżają same kobiety. Albo starsze panie. Po pierwszej nocy zawsze chcą wracać.
– Dlaczego?
– W nocy wszystko brzmi inaczej. Czasem się coś słyszy. Ale pan się nie martwi, wy to przynajmniej we dwoje.
Stałem jeszcze chwilę, nie wiedząc, czy to żart, czy ostrzeżenie. Jego twarz pozostała nieruchoma. Wróciłem na górę. Justyna siedziała skulona pod kocem.
– I co?
– Ten gość... dziwny jest.
– Cały ten dom jest dziwny – szepnęła.
Nie odpowiedziałem. Bo wiedziałem, że ma rację.
Rzeczy znalezione w piwnicy
Drugiej nocy obudziło mnie skrzypienie. Najpierw myślałem, że to wiatrołap lub jakiś luz w oknie, ale kiedy zerknąłem na Justynę – spała spokojnie. Skrzypienie powtórzyło się, tym razem wyraźnie z dołu. Jakby ktoś szedł po schodach. Wolno. Równo. Krok. Za krokiem. Nie wiem, co mnie tknęło, ale wstałem i założyłem polar.
– Gdzie idziesz? – szepnęła Justyna, przetarłszy oczy.
– Słyszałem coś. Spokojnie, zaraz wrócę.
Zszedłem na parter i rozejrzałem się. Światło w recepcji było zgaszone. Nie było śladu starszego mężczyzny, choć zostawił włączoną małą lampkę. Na końcu korytarza uchylone były drzwi z napisem „Zaplecze – tylko dla personelu”. Wszedłem tam z wahaniem. Za drzwiami była stara klatka schodowa prowadząca w dół. Pachniało kurzem i czymś, co przypominało wilgotną ziemię.
Zszedłem na dół, zapalając latarkę w telefonie. Ściany piwnicy oblepione były pajęczynami, a podłoga pokryta liśćmi i błotem. I wtedy to zobaczyłem – na ścianie ktoś wyrył setki kresek. Pojedyncze linie, dziesiątki, może setki. Obok stara walizka, a w niej... dziecięce buciki, pożółkłe zdjęcia i mała książeczka zdrowia. Wystawiona na nazwisko Marianna Ś., urodzona w 1978.
Zamarłem. Kiedy usłyszałem szelest za plecami, odwróciłem się z bijącym sercem. Nikogo nie było. Ale z korytarza dochodził znajomy stukot. Ktoś tam był. Wróciłem pośpiesznie do pokoju, serce waliło mi jak młotem. Justyna usiadła na łóżku.
– Co się dzieje?
– Jutro stąd wyjeżdżamy. I nie pytaj mnie dlaczego.
Przez okno nie można patrzeć
Justyna nie pytała. Po mojej minie wiedziała, że coś było bardzo nie tak. Ale w środku nocy znów nas obudził hałas. Tym razem stukot nie przypominał kroków – był równomierny, jakby ktoś uderzał czymś w rurę. Przez ściany rozchodził się pogłos. Justyna wstała i podeszła do okna.
– Nie patrz – powiedziałem szybko. – Proszę cię, nie podchodź.
– Czemu? – zapytała zdziwiona, odciągając zasłonę.
– Bo coś tu jest nie tak. Tam w piwnicy… – urwałem. – Po prostu zaufaj mi.
Ale ona już wyglądała na zewnątrz. I nagle zamarła. Otworzyła usta, ale nie powiedziała ani słowa. Dopadłem do niej i spojrzałem przez ramię. Między drzewami, w krzakach, coś się poruszało. Zamknąłem zasłony i cofnąłem się kilka kroków.
– Widziałeś to? – wyszeptała Justyna.
– Tak. Jutro rano pakujemy się i wychodzimy, nawet jeśli mamy iść na piechotę do miasta.
– Ale... co to było?
Nie odpowiedziałem. W nocy nie mogliśmy zasnąć. Każdy cień, każdy dźwięk – wszystko wydawało się czyhać. I wtedy, koło trzeciej nad ranem, usłyszeliśmy coś jeszcze bardziej przerażającego. Przeciągłe wycie. Nie ruszyliśmy się ani o centymetr. A głos cichł. I odchodził... w stronę piwnicy.
Po co było grzebać?
Rano obudził mnie zapach dymu. Zerwałem się z łóżka przekonany, że coś się pali. Justyna jeszcze spała. Wyszedłem na korytarz i zobaczyłem, że z kuchni na parterze unosi się szara smuga. Zbiegłem po schodach, ale kuchnia była pusta, a w piecu dopalały się jakieś stare papiery. Wyciągnąłem jeden z nich pogrzebaczem – był to formularz meldunkowy. Imię i nazwisko: Marianna Ś. Taki sam jak w książeczce zdrowia z piwnicy.
Spojrzałem w stronę recepcji. Starszy pan znów siedział na swoim miejscu. Tym razem z dłońmi skrzyżowanymi na blacie, jakby czekał.
– Pan był w piwnicy – powiedział cicho. – Nie powinien pan tam schodzić.
– Co się tu wydarzyło? Kim jest ta dziewczynka?
Spojrzał na mnie długo, bez cienia emocji.
– Kiedyś był tu obóz. Na wakacje. Przyjeżdżały dzieci z domów dziecka, z interwencji. Jedna z nich… zaginęła. Nigdy jej nie znaleźli. Matka pracowała tu jako kucharka. Została po sezonie, szukała jej, nocami chodziła po lesie. Aż w końcu też zniknęła.
Zrobiło mi się słabo.
– Dlaczego pan tu pracuje?
– Bo ktoś musi. A może... bo już nie mogę odejść?
Nie czekałem dłużej. Wróciłem do Justyny. Bez słowa się spakowaliśmy. Opuściliśmy ośrodek jeszcze przed świtem. Nikogo nie było, ani gości, ani gospodarza. Tylko ślady dziecięcych stóp odciśnięte w wilgotnej ziemi przed schodami.
Wróciliśmy w ciszy
Żadne z nas nie chciało mówić o tym, co przeżyliśmy. Justyna przez całą drogę patrzyła w bok, w stronę lasów. Ja prowadziłem, ale w głowie wciąż słyszałem to wycie spod drzwi. Nie rozmawialiśmy o tym nawet po powrocie. Żadne z nas nie miało odwagi przyznać, że widziało i słyszało coś, czego nie da się wyjaśnić. Przez kilka dni snuliśmy się po domu jak duchy.
W końcu Justyna spakowała torbę. Powiedziała, że musi „pooddychać”, pojechać do matki. Że potrzebuje czasu. Nie protestowałem. Pocałowała mnie w policzek, ale nie spojrzała w oczy.
– To nas zmieniło – powiedziała tylko. – Nie wiem, czy da się to jeszcze posklejać.
Nie próbowałem zaprzeczać. Bo wiedziałem, że miała rację. Po tym wszystkim... byliśmy jak dwie osoby, które widziały to samo, ale z innej perspektywy. Dla niej to był koszmar, z którego chciała uciec. Dla mnie – coś, co zostawiło ślad głębiej, niż mogłem przypuszczać. Czasem w nocy budzę się, bo słyszę szelest liści pod oknem. Stukanie w ścianę.
Nie wiem, czy to trauma, czy coś wróciło z nami. Nie próbuję tego sprawdzać. Żadnych gór, żadnych pensjonatów. Nigdy więcej. Czasem tylko śni mi się tamten korytarz. Zazwyczaj na końcu czeka Justyna. Ale kiedy podchodzę bliżej, widzę, że to nie ona. I że patrzy wprost na mnie przechyloną głową.
Jan, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja córka albo jest w ciąży, albo połknęła dynię. Nie chce się przyznać i mydli mi oczy kłamstwami”
- „Ktoś zapalił znicz i zostawił karteczkę na grobie mojej żony. Zatkało mnie, gdy odkryłem, kto ją odwiedza”
- „Wyrabiałem trasy w Holandii, żeby żona i córka miały godne życie. Poświęcałem im wszystko, aż dostałem to 1 zdjęcie”

