Reklama

Zawsze marzyłam o domu, w którym będę mogła się schować. Bezpiecznym miejscu, gdzie granice są święte, a potrzeby każdego członka rodziny brane pod uwagę. Naiwnie wierzyłam, że takie marzenie można spełnić wspólnymi siłami, kompromisami, rozmową. I przez pierwsze lata małżeństwa próbowałam. Wierzyłam, że Krzysztof, mój mąż, też tego chce.

Było jak w bajce

Na początku był uroczy. „Złoty chłopak”, jak mówiła jego mama. Uprzejmy, uczynny, zawsze pogodny. I do dziś taki jest – pogodny, uczynny… ale nie wobec mnie, ale wobec swojej matki. Kobiety, która uważa, że rodzina to świętość, a świętości nie podważa się logiką, zmęczeniem, czy zwykłą potrzebą prywatności. Każda nasza decyzja musi być uzgodniona z teściową. Jej wizyty nigdy nie są zapowiedziane, a uwagi zawsze dla naszego dobra.

W tym roku postanowiłam, że wakacje nad morzem będą moim resetem, wspólnym oddechem z Krzyśkiem. Przestrzeń, morze i my.

Dojechaliśmy na Hel w piątek wieczorem. Było już po dziewiętnastej, kiedy zatrzymaliśmy się przed domkiem, który wynajęliśmy. Krzysiek wysiadł pierwszy, rozprostował plecy i przeciągnął się jak kot. Ja chwilę jeszcze siedziałam w aucie, słuchając tej dziwnej, kojącej ciszy. Nie było sąsiadów, odgłosów ruchu ulicznego, tylko szum wiatru w sosnach i delikatne cykanie świerszczy.

Przez dwa dni żyliśmy tak jak lubię. Wstaliśmy późno, piliśmy kawę na tarasie, spacerowaliśmy po plaży, wieczorem gotowaliśmy razem kolację i rozmawialiśmy. Nic wielkiego, ale dla mnie to było święto. Krzysztof też wydawał się spokojniejszy. W niedzielę rano sama pomyślałam, że może coś się zmieniło między nami.

Przywiozła koleżanki

Wtedy pojawił się samochód. Usłyszałam silnik i zobaczyłam auto podjeżdżające pod naszą bramkę, a potem znajomy, piskliwy głos teściowej:

– O matko, jak tu pięknie! Dziewczyny, czujecie ten zapach? To jod!

Wyszłam na taras. Teściowa już szła w moją stronę, objuczona torbami, za nią dwie kobiety, które rozglądały się ciekawsko na wszystkie strony, jakby były na wycieczce do egzotycznego kraju.

– No dzień dobry, Martuniu! – uśmiechnęła się szeroko. – A mówiłam Krzysiowi, że wpadniemy. Tyle razy mnie zapraszał, no to się zebrałyśmy z Elą i Bożenką. One też się ucieszyły. Taka okazja, a morze blisko!

Mój mąż zszedł po schodkach tarasu i uściskał matkę.

– Fajnie, że jesteście. Pokój z widokiem na sosny jest wolny, możecie się tam rozgościć.

Stałam w drzwiach, czując, jak moje ręce mimowolnie zaciskają się na poręczy. Krzysztof nawet na mnie nie spojrzał. Jego matka już wchodziła do środka.

– Martuniu, masz może coś do picia? My z drogi, pragnienie nas morzy. A i kawusia by się przydała.

Wszystkich ustawiała

Nie powiedziałam nic. Weszłam do kuchni i nastawiłam czajnik. Chciałam powiedzieć, że to nie było ustalane, że nie tak miały wyglądać nasze wspólne wakacje. Ale w tym domu – nawet jeśli to nie był nasz dom – granice zawsze ustalał ktoś inny.

Pierwszego dnia po ich przyjeździe teściowa wstała skoro świt, jeszcze zanim zdążyłam usiąść z kawą na tarasie. Już przy śniadaniu zarządziła, że dziewczyny chcą zobaczyć miasto, no i trzeba będzie zahaczyć o ryneczek. Bo przecież jak to – być nad morzem i nie kupić świeżych ryb?

– Martuniu, ty pojedziesz z nami, prawda? – zapytała z miną niewiniątka. – Krzyś przecież nie lubi chodzić po sklepach, on niech sobie odpocznie.

Mój mąż w tym czasie udawał, że właśnie szuka czegoś w torbie plażowej.

– Marta, idź z nimi, ja zrobię obiad – rzucił, jakby robił mi przysługę.

Chciałam być miła

Zacisnęłam zęby i pojechałam. Chodziłyśmy po sklepach trzy godziny. Teściowa marudziła, że wszystko za drogie, że kiedyś to się za takie pieniądze kupowało trzy sukienki. Bożena szukała czegoś na wesele, a Ela przez pół godziny wybierała ręcznik z flamingiem.

W końcu wylądowałyśmy w smażalni, gdzie dostałam wykład o tym, że ryba musi być przyprawiona konkretnie, a nie jak dla dzieci. Kiedy wróciłyśmy, Krzysztof siedział na leżaku, zadowolony z siebie.

– I jak było? – zapytał.

Nie odpowiedziałam. Podałam mu torby i weszłam do środka. Kolejne dni wyglądały podobnie. Zwiedzanie kościołów, zdjęcia pod każdą rzeźbą, komentarze o tym, jak ja się ubieram („no nie dziwię się, że Martusia się tak poci, w tej czerni to gorąco”), spacery tylko tam, gdzie chciała matka mojego męża. Krzysiek śmiał się, że mama zna się na atrakcjach jak nikt inny.

Wieczorami siedzieliśmy na tarasie. Ja milczałam, a mój mąż z matką planowali kolejny dzień. Mówiłam wtedy niewiele. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia, po prostu przestałam mieć siłę.

Była złośliwa

W dniu moich urodzin teściowa zrobiła zupę z kalafiorem, którego nie cierpiałam.

– Myślałam, że się ucieszysz – powiedziała zdziwiona, kiedy nie chciałam jeść. – Przecież to zdrowe.

Nie zareagowałam. Wiedziałam, że to nie był przypadek. Ona pamiętała. Wieczorem Krzysztof wręczył mi kwiaty kupione na stacji benzynowej.

– Wybacz, że tak na szybko, ale z dziewczynami tyle planów…

Uśmiechnęłam się. Czułam, że kończy się we mnie jakiś rodzaj cierpliwości, którą myliłam z miłością.

Wracaliśmy do domu samochodem w ciszy. Radio grało jakieś popowe przeboje, ale nikt nie słuchał. Patrzyłam przez okno, śledząc mijające pola i lasy. Krzysiek prowadził z poważną miną, trzymając ręce na kierownicy kurczowo, jakby się bał, że jeśli tylko się rozluźni, wszystko się rozpadnie. Ale przecież to już i tak się stało.

Postawiłam sprawę jasno

Zaczekałam, aż wjedziemy na ekspresówkę. Potem jeszcze chwilę. I wtedy powiedziałam cicho:

– Chcę rozwodu.

Nie od razu zrozumiał, co powiedziałam. Zerknął na mnie kątem oka, jakby coś mu się przesłyszało.

– Słucham?

– Chcę rozwodu – powtórzyłam spokojnie.

Zamilkł. Z radia leciał właśnie refren, który powtarzał słowo „love” jakieś dziesięć razy. Ironia losu.

– Marta… – zaczął, ale przerwałam mu.

– To nie jest żart.

– Naprawdę? Przez to, że mama przyjechała na kilka dni?

Nie zrozumiał

– Nie – odpowiedziałam i odwróciłam głowę. – Przez to, że zawsze byłeś synkiem swojej mamy, nigdy moim partnerem. A ja już nie mam siły być tylko widzem w twoim życiu. Albo służącą w teatrze, który reżyseruje twoja matka.

– Przecież… możemy o tym porozmawiać. Pewnie wszystko da się jakoś wyjaśnić.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam dalej przed siebie, czując pustkę. Tę samą, którą czułam w kuchni, gdy parzyłam kawę dla teściowej i jej koleżanek, a mój mąż udawał, że wszystko jest w porządku.

– Ty naprawdę nie żartujesz – mruknął po chwili.

Zamknęłam oczy. Nie, nie żartowałam. Wiedziałam, że to, co teraz czuję, to nie jest wściekłość. To cisza po ostatnim krzyku.

Marta, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama