„Chcieliśmy spędzić majówkę w agroturystyce na Mazurach. Na miejscu zrozumieliśmy, dlaczego oferta była taka tania”
„Na myśl o wodzie i plaży od razu poprawił mi się humor. No cóż... Droga prowadziła przez zarośla pełne komarów i pokrzyw, a jezioro okazało się zarośniętym bajorem z mętną wodą w podejrzanym kolorze. W ogóle całe to mazurskie gospodarstwo agroturystyczne wyglądało zupełnie inaczej niż w reklamie”.

Na co dzień jestem w ciągłym biegu. Praca w dziale marketingu dużej firmy, dwie sześcioletnie córeczki, domowe obowiązki, zakupy, przedszkole — moje życie to niekończący się maraton. Zawsze gdzieś biegnę, coś załatwiam, o czymś pamiętam. Nawet wieczorami, kiedy dzieci w końcu zasypiają, zamiast odpoczywać, nadrabiam maile albo przygotowuję listę rzeczy do zrobienia na następny dzień. Dlatego, gdy w pracy pojawił się temat majówki, wiedziałam jedno: muszę gdzieś wyjechać. Daleko od biura, laptopa, telefonów, garnków i zabawek.
Plan był idealny
Marzyłam o ciszy, hamaku nad jeziorem, ciepłej herbacie pitej bez pośpiechu, pysznym obiedzie ugotowanym przez kogoś innego i książce, której nikt mi nie będzie wyrywał z rąk. Razem z mężem zaczęliśmy szukać miejsca, które będzie przyjazne dla rodzin. Najlepiej w malowniczej okolicy idealnej na długie spacery po łonie natury. Z jeziorem w pobliżu, zwierzętami, placem zabaw i możliwością zorganizowania ogniska.
W końcu co to za majówka bez pieczenia tradycyjnych kiełbasek? Moje córcie, wyjątkowe niejadki, kochają kiełbaski upieczone samodzielnie na patyku nad ogniem. No dobra, przy dużej pomocy taty. Ale o tym cicho-sza. W końcu trzeba wspierać samodzielność dzieciaków, prawda? Teraz tyle mówi się o nadopiekuńczych rodzicach, którzy najchętniej jeszcze po osiemnastce trzymaliby pociechy tuż u swojego boku.
Po kilku dniach przeglądania sieci, wchodzenia na strony niezliczonych pensjonatów, domów wypoczynkowych i innych obiektów trafiłam na prawdziwą perełkę – reklamę agroturystyki na Mazurach. Piękne zdjęcia: drewniany domek, kwitnący sad z pyszniącymi się na pierwszym planie jabłoniami i czereśniami, niewielkie jezioro otoczone zielonymi drzewami, piaszczystą plażą tuż nad wodą. Do tego wszędzie mnóstwo zieleni.
O czym więcej może marzyć człowiek spędzający większość czasu w mieście, w bloku? Kursując betonowymi ulicami i chodnikami pomiędzy domem, pracą w biurze zlokalizowanym na siódmym piętrze szklanego biurowca, supermarketem i przedszkolem dzieciaków? No właśnie. Dla mnie ten mazurski zakątek był istną sielanką jawiącą się niczym prawdziwy raj na ziemi. Na zdjęciach wyraźnie było widać, że tutaj natura gra pierwsze skrzypce.
Trafiła się okazja
Zastanowiło mnie tylko jedno. Cena była podejrzanie niska. Ale pomyślałam, że może mają promocję albo dopiero się rozkręcają. A z okazji trzeba korzystać. Zwłaszcza, że rata kredytu w ostatnim czasie nam wzrosła. Podobnie jak codzienne wydatki i koszty za dodatkowe lekcje dzieciaków. Bez większego zastanowienia zarezerwowałam więc pobyt na cztery dni. Żeby nikt nie sprzątnął mi tej wyjątkowej oferty sprzed nosa. A co, nie należy mi się taki dar od losu?
Nie mogłam doczekać się wyjazdu. Dzieci były zachwycone wizją karmienia kóz i głaskania alpak, które przyciągały wzrok na fotkach zamieszczonych w galerii na stronie internetowej tego gospodarstwa. Ja sama marzyłam o opalaniu się, pluskaniu w jeziorze, spacerach po leśnych ścieżkach i wylegiwaniu w hamaku, a mój mąż o spływie kajakowym, który znalazł jako dodatkową atrakcję dostępną w najbliższej okolicy.
Wyruszyliśmy wcześnie rano. Zadowoleni, z bagażnikiem pełnym walizek, zabawek i dobrych humorów. Jednak im bliżej celu byliśmy, tym bardziej krajobraz odbiegał od moich wyobrażeń. Najpierw asfaltowa droga zamieniła się w szutrową, następnie w polną aż w końcu w błotnistą ścieżkę. Taką, na której nasza osobówka ledwo dawała sobie radę. Tutaj przydałaby się prawdziwa terenówka z napędem na cztery koła. Nie żaden tam miejski SUV udający samochód terenowy, ale prawdziwy jeep, najlepiej taki jak w filmach o dzikim zachodzie. Wokół pusto – żadnych kwitnących sadów, żadnych malowniczych łąk. Tylko zaniedbane pola, trzciny, łąki ze śladami wypalania traw i rozpadające się stodoły.
W końcu zobaczyliśmy tabliczkę „Agroturystyka Pod Lipą”. Odetchnęłam z ulgą. Może to tylko okolica jest taka dzika? Może sama agroturystyka będzie uroczym azylem zagubionym pośród tego krajobrazu niczym z opuszczonej krainy zapomnianej przez boga i ludzi?
W myślach się pocieszałam
Niestety, pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Budynek bardziej przypominał stary internat niż przytulny domek z reklamy. Tynk odpadał ze ścian, a podwórko pełne było starych maszyn rolniczych i... wraków samochodów. Gospodarz przywitał nas serdecznie, naprawdę nie można mu było odmówić uprzejmości. Starszy pan w gumowcach i przetartej kufajce wprowadził nas do naszego „apartamentu”. Pokój był wilgotny, w kącie stał rozklekotany tapczan i dwa piętrowe łóżka. Na ścianach – boazeria pamiętająca czasy PRL-u. W łazience – zimna woda, poobijana wanna i cieknący kran.
– Kochanie, jakoś damy radę – szepnął mąż, widząc moją zszokowaną minę.
Pocieszałam się, że przecież dzieci nie patrzą na wystrój, tylko na zabawę. A miało być tak pięknie. Spacery nad jeziorem, karmienie i głaskanie zwierząt, szaleństwa na huśtawce i w piaskownicy, wieczorne ognisko i skwierczące na ogniu kiełbaski. Śniadanie składało się z tostów z dżemem i kawy rozpuszczalnej dla nas oraz zimnego kakao dla dzieci. Nie jesteśmy jakimiś wymagającymi krezusami, którym udany urlop kojarzy się ze szwedzkim stołem i mnóstwem rarytasów na stole. Ale czy na wsi nie mogliby chociaż podać rano gorącej jajecznicy usmażonej z własnych jajek zebranych prosto z kurnika, doprawionej szczypiorkiem zerwanym z grządki? Szczerze mówiąc, to właśnie takie jedzenie mi się marzyło. Świeże, gorące i swojskie. Ale cóż, nie zawsze się ma, to co się lubi.
Machnęłam więc ręką na tę drobną niedogodność i wybraliśmy się nad pobliskie jezioro. Na myśl o wodzie i plaży od razu humor mi się poprawił. Według opisu miało być „zaledwie 300 m od gospodarstwa”. No cóż... Droga prowadziła przez zarośla pełne komarów i pokrzyw, a to wychwalane na stronie jezioro okazało się zarośniętym bajorem z mętną wodą w podejrzanym kolorze. O kąpieli nie było mowy.
– Patrzcie, jakie żaby! – ratowałam sytuację, pokazując bliźniaczkom ropuchę wielkości piłki tenisowej.
Dzieci faktycznie były zachwycone, ale moje marzenia o czytaniu książki na kocu, opalaniu się i chłodzeniu w wodzie prysły jak bańka mydlana. Tutaj naprawdę nie było ani gdzie, ani jak się rozłożyć.
Zwierzęta tylko w opowieściach
Gospodarz chwalił się mini-zoo: kozy, króliki, kaczki, ozdobne kury, alpaki. Rzeczywistość wyglądała tak, że w oborze siedziały dwie wychudzone kozy, było też kilka kur i kaczek chodzących luzem po podwórku. Królików nie było wcale, „bo lisy się dobrały” – jak wyjaśniła gospodyni. Podobnie alpak. Ponoć były dwie sztuki, ale niedawno zachorowały i je sprzedali. Podejrzewam, że nie było ich wcale, a zdjęcie pochodzi z innego miejsca. Ale oczywiście mogę się mylić.
Nie było też żadnych zapowiadanych zajęć dla dzieci. Reklamowany plac zabaw okazał się rozpadającą huśtawką zawieszoną na gałęzi gruszki i nieogrodzoną piaskownicą, w której najpewniej załatwiały się koty. Jedyną rozrywką dla moich bliźniaczek było więc bieganie po podwórku i oglądanie starego traktora. Wieczorem gospodarze faktycznie rozpalili ognisko. Ale zamiast rodzinnej atmosfery była grupka dorosłych, którzy szybko zamienili imprezę w pijacką libację. Dzieci musiałam zabrać wcześniej do pokoju, bo rozmowy przy ogniu stawały się coraz mniej cenzuralne.
Codziennie obiecywałam sobie, że „jutro będzie lepiej”. Jednak każdy dzień przynosił kolejne rozczarowania. Z powodu braku sklepu w okolicy musieliśmy jeździć kilkanaście kilometrów do dużego marketu po zakupy. Na miejscu można było kupić tylko jajka i mleko, a w wiejskim sklepiku kilka kilometrów od wioski półki świeciły pustkami.
– Lody? Były rożki i te w kubku, ale się skończyły. Dostawa powinna być w przyszłym tygodniu – powiedziała starsza ekspedientka, która głównie uganiała się z miejscową elitą, jak sama ich nazywała.
Oczywiście byli to amatorzy piwa i wina w kartonie, którzy skutecznie zniechęcali do kolejnych wizyt w sklepiku, prosząc o dorzucenie im złotówki do rachunku. Nie działała też żadna atrakcja reklamowana na stronie. Plac zabaw już przedstawiłam wcześniej, a grill, o którym marzyłam, był połową beczki z resztkami węgla.
Sielska majówka tylko na zdjęciach
Mąż w końcu powiedział wprost:
– Karola, może wróćmy jednak wcześniej do domu?
Zerknęłam na córeczki, które ganiały za kurami i śmiały się w głos. One naprawdę bawiły się świetnie. Może, dlatego tak długo zwlekałam z decyzją? Ale kiedy kolejnej nocy obudził mnie zapach dymu, bo ktoś znowu rozpalił ognisko pod samymi oknami, powiedziałam dość.
Wróciliśmy dzień wcześniej. Po drodze zatrzymaliśmy się w restauracji na normalny obiad. Dzieciaki z apetytem spałaszowały rosół, całego kotleta z kurczaka i mizerię z ogórków, którą w domu zawsze zostawiają na talerzu. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo byłam zmęczona tą naszą wyprawą na mazurską wieś. W domu wzięłam długą kąpiel, położyłam się we własnym łóżku i poczułam ulgę.
Mój wymarzony odpoczynek okazał się serią przygód godnych survivalu. Gdy potem opowiadałam o tym znajomym, śmialiśmy się do łez. Teraz też potrafię już na to spojrzeć z dystansem. Ale na przyszłość? Zdecydowanie sprawdzę miejsce nie tylko na podstawie zdjęć i ceny. Czasami wyjątkowo tanio naprawdę oznacza zbyt dobrze, żeby mogło być prawdziwie.
Karolina, 36 lat
Czytaj także:
- „Żona udawała, że mnie kocha, bo chciała dobrego nasionka. Gdy urodziły się dzieci, potraktowała mnie jak śmiecia”
- „Na wyjeździe w majówkę chciałem integrować się z koleżanką pod wspólną pościelą. Żona zwęszyła podstęp jak tanie perfumy”
- „Moja mama lekceważy wnuczkę, bo bycie babcią ją postarza. Czy ona naprawdę ma serce z kamienia?”

