Reklama

Grudzień zbliżał się wielkimi krokami, a ja czułem, jak napięcie wokół świąt zaczyna narastać. Tłumy w sklepach, reklamy zachęcające do kupowania prezentów, dźwięki kolęd w radiu – wszystko przypominało mi, że zaraz Boże Narodzenie. Chciałem w tym roku zrobić coś wyjątkowego. Kupić dzieciakom to, o czym marzyły, sprawić żonie niespodziankę. Dlatego w sobotę rano poszedłem do bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. Plan był prosty: pieniądze w kieszeni, lista prezentów w telefonie, szybkie zakupy. Tyle że maszyna pokazała coś, czego się nie spodziewałem. Saldo: zero złotych. Konto było puste.

Przedświąteczna gorączka

Nie należę do ludzi, którzy zostawiają wszystko na ostatnią chwilę. Zazwyczaj planuję święta wcześniej – zamawiam choinkę, ustalam z żoną, kto co gotuje, robię listę prezentów, czasem nawet kupuję papier do pakowania na promocji. W tym roku też miałem wszystko rozpisane. Dzieciom obiecałem klocki Lego i hulajnogę, żonie perfumy, a teściowej książkę kucharską, bo lubi piec ciasta i wciąż narzeka, że nie ma inspiracji. Czułem, że to będą udane święta. Przynajmniej tak mi się wydawało.

W pracy dostałem premię – nie jakąś ogromną, ale wystarczającą, by ogarnąć prezenty, karpia, wędliny, kilka nowych ozdób. Pamiętam, że jak tylko wpłynęła na konto, pomyślałem, że w tym roku nie będzie kombinowania. Wszystko kupię na spokojnie, bez stresu, bez nerwów. Miałem w głowie obrazek: dzieci rozpakowujące prezenty, uśmiechnięta żona, wspólna kolacja. Niby banał, ale dla mnie to miało znaczenie.

W sobotę rano wstałem wcześniej. Cicho wyszedłem z domu, żeby nie budzić reszty. Miałem plan – najpierw bankomat, potem kawa na stacji, potem zakupy. Chciałem wszystko załatwić do południa. Ubrany w kurtkę, z kubkiem termicznym w dłoni, w dobrym humorze podszedłem do bankomatu. Włożyłem kartę, wpisałem PIN, nacisnąłem opcję „Wypłata”. I wtedy coś mnie tknęło. Zanim zatwierdziłem kwotę, postanowiłem sprawdzić saldo. Ot, z ciekawości. I wtedy zamarłem.

Saldo: 0,00 zł. Dostępne środki: 0,00 zł. Stałem jak głupek, wpatrując się w ekran. To musiała być jakaś pomyłka. Prawda?

Bankomat się nie mylił

Jeszcze przez chwilę gapiłem się w ekran, jakby miał mi coś więcej powiedzieć. Jakby za chwilę miało się pojawić: „Żartujemy, masz przecież te dwa tysiące!”. Nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego maszyna po prostu wysunęła kartę. Zabrałem ją i odsunąłem się na bok, bo za mną już ktoś czekał. Przeszedłem kawałek, usiadłem na ławce i wyjąłem telefon. Aplikacja bankowa – login, hasło, autoryzacja. No i proszę. Zero. Ani grosza.

Od razu przeszedłem do historii transakcji. I tam dopiero się zaczęło. Codzienne wypłaty z bankomatu – czasem 200 zł, czasem 400. Zakupy w sklepach, których nie znałem. Kilka płatności kartą online. Jakaś drogeria, jakieś RTV, apteka internetowa. I najgorsze – przelew na kilkaset złotych do osoby, której nie kojarzyłem. Z dnia na dzień pieniądze znikały. Premia, wynagrodzenie, wcześniejsze oszczędności. Nawet te z konta oszczędnościowego ktoś przelał. Byłem w szoku. Serce waliło mi jak młotem.

Zadzwoniłem do banku. Wysłuchałem całego menu, zanim połączyli mnie z konsultantem.

– Dzień dobry, chciałem zgłosić coś bardzo dziwnego… – zacząłem, czując, jak głos mi drży. – Ktoś opróżnił moje konto. Właśnie sprawdziłem historię transakcji i…

Konsultant coś tam mruczał, prosił o dane, potwierdzenie tożsamości. W końcu zapytał:

– Czy ktoś jeszcze ma dostęp do pana konta? Karta? Loginy?

– Tylko moja żona – odpowiedziałem bez wahania.

Zapanowała cisza.

– Proszę złożyć reklamację. I zastrzec kartę. Czy mam to teraz zrobić?

– Tak, proszę… – wydusiłem. – I… proszę mi powiedzieć, czy ktoś się logował ostatnio z innego urządzenia?

– Tak… Z iPhone’a, wczoraj wieczorem. Czy to pana telefon?

Tylko że ja mam Androida.

Podejrzenia i pytania

Wracałem do domu powoli, jakbym miał nadzieję, że po drodze wydarzy się coś, co cofnie czas o dwadzieścia minut. Albo lepiej – o tydzień. Że wszystko okaże się jakimś błędem systemu. W głowie miałem mętlik, ale jedno było już jasne: ktoś systematycznie wypłacał moje pieniądze. I to nie byle kto, bo musiał znać hasła, PIN-y, odpowiedzi na pytania bezpieczeństwa.

Wszedłem do mieszkania i zastałem ją w kuchni, parzyła herbatę. Uśmiechnęła się do mnie.

– Wróciłeś już? Kupiłeś coś?

– Nie – odpowiedziałem sztywno. – Mamy problem.

Popatrzyła na mnie pytająco. Przez chwilę miałem ochotę zapytać wprost: „Czy to ty?”, ale przecież nie mogłem. To moja żona. Kobieta, z którą żyłem od dziesięciu lat. Matka moich dzieci. Czy mógłbym w ogóle przypuszczać, że to ona…?

Ktoś wypłacił wszystkie pieniądze z naszego konta – powiedziałem, nie spuszczając z niej wzroku. – Praktycznie codziennie, po trochu. Bank zablokował kartę i zastrzegł dostęp. Muszę iść złożyć oficjalne zgłoszenie.

Zamarła. Postawiła kubek na blacie i wolno pokiwała głową.

– Myślisz, że ktoś się włamał? Jak to możliwe?

– No właśnie… – odparłem cicho. – Albo ktoś się włamał. Albo ktoś miał dostęp.

Przeszła przez kuchnię i usiadła naprzeciwko mnie przy stole.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Ty wypłacałaś te pieniądze?

Patrzyła na mnie przez kilka sekund. Spokojnie. I wtedy, zamiast zaprzeczyć, spuściła wzrok.

– Musiałam…

Okradła mnie własna żona

– Musiałaś? – powtórzyłem głucho. – Co to znaczy „musiałam”? Bo naprawdę nie rozumiem, dlaczego nic mi nie powiedziałaś.

– Bo byś nie zrozumiał – odparła cicho, nie podnosząc wzroku.

– Spróbuj. Może się uda – w moim głosie było więcej gniewu, niż bym chciał.

Westchnęła ciężko, jakby miała wypowiedzieć coś, co od dawna ją dusiło.

– Zaczęło się niewinnie. Kilka drobnych rzeczy. Ubrania dla dzieci, kosmetyki, później nowe zasłony, które tak ci się spodobały, pamiętasz? Nie chciałam ci zawracać głowy, bo ciągle mówiłeś, że mamy się pilnować z wydatkami, więc płaciłam kartą. No a potem…

– Co potem? – przerwałem jej, choć już czułem, że nie chcę znać odpowiedzi.

– Zobaczyłam ogłoszenie o kursie online. Myślałam, że może się przebranżowię, zacznę pracować zdalnie, będę coś wnosić do domu. Wzięłam jeden. Potem drugi. I trzeci. Każdy kosztował. Do tego subskrypcje, opłaty… Byłam pewna, że ogarnę, zanim zauważysz.

– Czy ty rozumiesz, że zniknęło prawie osiem tysięcy?! – podniosłem głos. – I że nie mamy za co kupić prezentów? Ani jedzenia na święta?

Milczała.

– Dlaczego po prostu nie powiedziałaś, że coś planujesz? Że potrzebujesz?

– Bo chciałam zrobić coś sama. Chociaż raz nie być tą, co tylko siedzi w domu i gotuje. Chciałam cię zaskoczyć. Pokazać, że też coś potrafię. Że nie musisz nas wszystkich utrzymywać sam…

Siedzieliśmy w ciszy. Nawet nie byłem w stanie się złościć. Czułem tylko pustkę.

Prawda ma wysoką cenę

Jeszcze tego samego dnia poszliśmy razem do banku. Nie było sensu czekać, choć przecież nic nie mogło się zmienić. Pieniądze zniknęły, historia transakcji była jednoznaczna. Konsultant tylko potwierdził, że reklamacja nie ma podstaw – transakcje były autoryzowane, wszystko zgodne z regulaminem. Nie zostałem okradziony. Sam wypuściłem pieniądze z rąk. Po prostu o tym nie wiedziałem.

W drodze powrotnej nie rozmawialiśmy. Siedziała obok mnie w samochodzie, skulona, jakby chciała zniknąć. Ja patrzyłem prosto przed siebie, skupiony na drodze, ale w głowie miałem tylko jedno pytanie: czy my się jeszcze z tego podniesiemy? W domu dzieci rysowały kartki świąteczne. Mały narysował Mikołaja z ogromnym workiem prezentów.

– Tato, a Mikołaj przyniesie mi te walkie-talkie, co mówiłem? – zapytał z nadzieją w głosie.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przez chwilę stałem w przedpokoju, patrząc na syna. Jak mu powiedzieć, że w tym roku święta będą skromne? Że Mikołaj może nie zdążyć, bo renifery nie mają już paliwa? Wieczorem usiedliśmy razem w salonie.

– Przepraszam – powiedziała w końcu cicho. – Chciałam dobrze. Naprawdę.

– Wiem – odparłem. I mówiłem szczerze. – Ale zrobiłaś to sama. Bez słowa. Wiesz, ile to dla mnie znaczyło?

– Chciałam ci coś udowodnić. A chyba tylko udowodniłam, że nie potrafię nawet dobrze liczyć.

Westchnąłem.

– Teraz musimy wymyślić, co powiedzieć dzieciom. I jak zapłacić za prąd.

Nie wszystko da się naprawić

W kolejnych dniach zapanowała między nami dziwna cisza. Nie było kłótni, krzyków ani scen. Po prostu każdy z nas chodził po domu, jakby był gdzieś indziej. Ja zastanawiałem się, czy zaufanie można odbudować, ona – pewnie, jak odpracować to, co zrujnowała. Święta były tuż za rogiem, a my nie mieliśmy ani prezentów, ani planu, ani spokoju w sercu.

Zacząłem dorabiać po godzinach – znajomy zlecił mi dodatkowe projekty, jakieś grafiki na stronę, coś, co umiałem i co dawało parę złotych więcej. Żona próbowała sprzedać część rzeczy, które kupiła – kursy, z których nic nie wynikło, wirtualne konta, zbędne rzeczy. Mało kto chciał je kupić, ale i tak próbowała. Robiła porządki, chodziła cicho jak cień. Nie narzekałem. Nie miałem siły.

W Wigilię usiedliśmy do stołu w czwórkę. Nie było wystawnych dań. Dzieci zjadły barszcz i pierogi, upiekliśmy pierniczki, które pomalowaliśmy lukrem. Prezenty? Symboliczne. Ręcznie robione. Syn dostał papierowy „kupon” na wspólny dzień z tatą. Córka – pudełko z własnoręcznie zrobionymi „czarami” mamy. Nikt nie płakał. A ja… zrozumiałem, że nie wszystko da się naprawić pieniędzmi. Nie wszystko można kupić. I nie każdą zdradę w związku mierzy się romansem.

Nie wiem, czy jeszcze jej ufam. Pewnie nie, ale wiem, że są w życiu momenty, kiedy trzeba iść dalej, choć z ciężarem w sercu. Nie dla siebie. Dla tych, którzy czekają, aż znów zaczniemy się do nich uśmiechać.

Michał, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama