„Chciałem pomóc przyjacielowi i wyszedłem na tym jak Zabłocki na mydle. Teraz 200 tysięcy nie spłaci się samo”
„Z początku myślałem, że może telefon mu się rozładował. Potem, że zgubił. W końcu, że coś się stało – wypadek, choroba, może szpital. Ale po tygodniu bez kontaktu nie miałem już złudzeń. Bartek nie zgubił telefonu. On zgubił sumienie”.

- Redakcja
Nie jestem ani święty, ani naiwny, a jednak dałem się wciągnąć w coś, co zrujnowało mi życie. Kiedy najlepszy przyjaciel przyszedł do mnie z błagalnym spojrzeniem i historią, od której włos się jeżył na głowie, nie potrafiłem odmówić. Znaliśmy się od podstawówki, razem piliśmy pierwsze piwa, razem łamaliśmy serca dziewczynom. Miałem mu zaufać – i zaufałem. Dziś jestem mądrzejszy o dwieście tysięcy złotych i kilka twardych lekcji. Problem w tym, że ten dług wcale nie jest metaforyczny. Komornik puka do drzwi, a ja codziennie pytam się: jak mogłem być aż tak głupi?
Mieliśmy zrobić to razem
– Stary, błagam cię, tylko ty możesz mi pomóc – powiedział Bartek, wchodząc bez zaproszenia do mojego mieszkania.
Był roztrzęsiony, jakby właśnie uciekł z płonącego budynku. Oczy czerwone, kurtka rozpięta, telefon w dłoni drżał mu tak, że prawie go wypuścił.
– Siadaj – wskazałem mu krzesło w kuchni. – Co się stało?
Nie odpowiedział od razu. Przesunął dłonią po twarzy i ciężko westchnął.
– Pożyczyłem kasę. Dużo. Na rozwinięcie firmy z elektroniką. Poszło dobrze, ale potem kontrahent mnie wystawił. Mam do spłaty dwie stówki. I nie mam skąd wziąć kasy.
Zrobiło mi się go żal. Znam Bartka od dziecka. Pomagaliśmy sobie zawsze, nawet w beznadziejnych sytuacjach. Teraz patrzyłem, jak siedzi przede mną rozbity i przestraszony jak dzieciak.
– I co ja mam do tego? – spytałem ostrożnie.
– Potrzebuję poręczyciela. Tylko na chwilę, do momentu aż spłacę. Wiesz, że mam klientów, że robię dobre rzeczy. To tylko formalność. Chodzi o twoje nazwisko, podpis, nic więcej.
Nie lubię formalności. A już szczególnie nie takich, które kończą się podpisem pod czymś, czego nie rozumiem. Ale spojrzałem mu w oczy i... cholera. Bartek nie prosił mnie nigdy o nic. Gdy ja miałem pod górkę, to on był pierwszy, który wyciągał rękę.
– Dobra – powiedziałem. – Ale nie rób ze mnie idioty. Masz dwa miesiące. Potem z tym idziesz do banku i mnie wykreślasz.
– Jasne! – ucieszył się tak, jakby wygrał w totka. – Zobaczysz, wyjdziemy z tego razem.
I właśnie wtedy powinienem się był wycofać.
Papiery się zgadzały
Podpis złożyłem w połowie grudnia, tuż przed świętami. Pamiętam, bo po wyjściu z banku Bartek uśmiechnął się do mnie szeroko i rzucił:
– No, teraz mogę spokojnie zjeść karpia, jak człowiek.
Papiery sprawdzał na szybko, choć zapewniał, że wszystko ma „ogarnięte na tip-top”. Ja – jak frajer – nie czytałem. Miałem zaufanie. Zresztą sam dorzucał: „To standardowa umowa, niczego nowego nie wymyślili. Wiesz, jak jest – zero ryzyka, tylko parafka”. Przekonywał mnie też, że kredyt bierze z myślą o jednym kontrakcie, który miał wejść po nowym roku. Podobno niemiecka firma, sprzęt audio, duża skala.
– Mówię ci, Kamil, wchodzę na wyższy poziom. A ty? Ty będziesz miał co opowiadać – że pomogłeś komuś ruszyć z życiem.
Miałem wtedy przez chwilę wątpliwości. Coś we mnie zadrgało. Może to był zdrowy rozsądek, który usiłował się jeszcze odezwać przed katastrofą. Ale zaraz go zagłuszyłem. Bo przecież znałem Bartka. Wiedziałem, że umie kombinować, że potrafi zarabiać. Bywał szalony, owszem, ale nigdy głupi.
Po podpisaniu poszliśmy na kawę. On był jak nowo narodzony – rozluźniony, uśmiechnięty, znów rzucał te swoje żarty, które znałem od lat. A ja, zamiast się cieszyć, miałem w środku jakiś dziwny ucisk. Jakby coś nie grało, tylko jeszcze nie wiedziałem co. Tydzień później dostałem pierwszy telefon z banku. „Standardowa weryfikacja”, mówili. Wtedy jeszcze się nie bałem. Jeszcze.
To był tylko podpis
Bartek znikał. Od stycznia coraz rzadziej odbierał telefony. Zwykle odpowiadał po kilku godzinach albo następnego dnia, z tekstami typu „sorki, miałem spotkania” albo „klienci mnie zamęczyli”. Mówił, że wszystko idzie zgodnie z planem, że kasa z Niemiec ma wejść lada moment. A ja – naiwny – łykałem to jak młody pelikan.
W lutym zadzwonił z nową propozycją.
– Kamil, słuchaj, mam coś ekstra. Potrzebuję tylko twojego przelewu na chwilę, dwie dychy, żeby domknąć temat. Pojutrze kasa wraca na twoje konto. Zarobimy razem – ja oddam, a ty weźmiesz jeszcze procent.
– Bartek, przecież ty już masz mój podpis pod kredytem – przypomniałem. – Mówiłeś, że nie będziesz mnie więcej wciągał.
– Kamil, to nie wciąganie, tylko pomoc. Dwie dychy na dwa dni. Przysięgam na starych, jak coś się przedłuży, to oddam z własnej kieszeni.
Zawahałem się. Serio, czułem, że to jest coś, w co nie powinienem się mieszać. Ale jednocześnie myślałem: „Jak go teraz wystawię, to jak to będzie wyglądać?” Zawsze byłem tym odpowiedzialnym, tym, co ogarnia. Teraz miałem szansę „zainwestować” i wyjść z twarzą. Przecież znałem go jak brata.
– Dobra – powiedziałem. – Ale ostatni raz. I nie chcę więcej żadnych niespodzianek.
– Nie będzie, Kamil, słowo! – odparł natychmiast. – Jesteś złoty człowiek. Pamiętaj, że to tylko formalność.
Dwa dni później telefon Bartka był wyłączony. A na moim koncie nadal wisiała dziura po dwudziestu tysiącach.
Zniknął szybciej niż przelew
Z początku myślałem, że może telefon mu się rozładował. Potem, że zgubił. W końcu, że coś się stało – wypadek, choroba, może szpital. Ale po tygodniu bez kontaktu nie miałem już złudzeń. Bartek nie zgubił telefonu. On zgubił sumienie. Zacząłem dzwonić po wspólnych znajomych. Wszyscy mówili to samo: od dawna się nie odzywał, widziałem go może z miesiąc temu, podobno wyjechał w delegację, do Niemiec.
Niemiec żadnych nie było. Ani kontraktów. Było za to wezwanie z banku do zapłaty raty kredytu, pod którym złożyłem swój piękny, dumny podpis. Zadzwoniłem na infolinię, chciałem się dowiedzieć, co dalej. Powiedzieli mi, że jestem solidarnie odpowiedzialny, że jeśli on nie płaci, to oni przyjdą do mnie. Nie było w tym ani grama emocji.
– Proszę pana, kredyt nie jest zabezpieczony hipoteką. Poręczenie oznacza, że jeśli dłużnik nie reguluje rat, bank ma prawo dochodzić należności od poręczyciela – oznajmiła pani z działu windykacji.
Przez dwa miesiące próbowałem jeszcze go znaleźć. Pisałem maile, dzwoniłem na Messengerze, próbowałem przez jego matkę, ale nawet ona nie miała pojęcia, gdzie zniknął. W końcu usiadłem z kartką i długopisem. Zrobiłem sobie listę strat: dwadzieścia tysięcy przelanych, kilkanaście tysięcy rat zapłaconych, telefonów z banku ponad pięćdziesiąt. A teraz do drzwi puka komornik. Tyle zostało z przyjaźni. Numer w telefonie, którego już nawet nie chciałem usuwać.
Ja byłem odpowiedzialny
Komornik przyszedł w piątek rano. Dzwonek zadźwięczał natarczywie, jakby ktoś chciał mnie obudzić z koszmaru, który przecież był całkowicie realny. Mężczyzna w ciemnym płaszczu i aktówką pod pachą nie był ani niemiły, ani uprzejmy. Był rzeczowy. Jak listonosz z wiadomością, że właśnie zaczęło się twoje nowe życie – w długach.
– Pan Kamil N.? – spytał, zerkając w papiery.
– Tak. O co chodzi?
– Sprawa dotyczy egzekucji długu wynikającego z kredytu zaciągniętego przez pana Bartłomieja K. Pan widnieje jako poręczyciel. Kwota zadłużenia wraz z odsetkami i kosztami windykacji wynosi obecnie 198 327 złotych.
Podsunął mi dokumenty do podpisu. Patrzyłem na nie jak sparaliżowany. Gdybym miał teraz wybrać między tym a amputacją ręki, chyba bym się zawahał.
– Może pan odmówić podpisu, ale nie zmieni to faktu, że postępowanie egzekucyjne zostanie rozpoczęte. Zaczniemy od rachunków bankowych, potem wynagrodzenie, a na końcu majątek ruchomy i nieruchomości – dodał z chłodnym spokojem.
W głowie mi huczało. Auto na raty. Komputer, który dopiero co kupiłem do pracy. Całe mieszkanie – wynajmowane, ale meble moje. Oszczędności? Żadnych. Wszystko szło na spłatę tego, co już wisiało nad moją głową od miesięcy. Podpisałem. Bo nie miałem innego wyjścia. Bo nie miałem Bartka. I bo byłem głupi.
Kiedy wyszedł, usiadłem na kanapie i gapiłem się w jeden punkt. Nagle zrozumiałem, że to nie była historia o pomocy przyjacielowi. To była historia o tym, jak zniszczyć swoje życie w pięć minut i jednym podpisem.
Rachunek za dobre serce
Nie wiem, czy bardziej boli strata pieniędzy, czy tego, co myślałem, że mamy z Bartkiem – przyjaźni, więzi, lojalności. Próbowałem wmawiać sobie, że może naprawdę coś mu się stało, że zniknął, bo nie miał wyjścia. Ale nawet wtedy, nawet jeśli wszystko mu się zawaliło, mógł zadzwonić. Powiedzieć: „Stary, zawaliłem. Nie mam jak oddać, ale jestem, nie uciekam”. Nic takiego nie nastąpiło.
Spłacam jego kredyt. Miesiąc w miesiąc, każda rata boli jak przypomnienie, że dobroć to waluta, którą łatwo fałszować. Moi znajomi, kiedy dowiedzieli się, co się stało, podzielili się na dwie grupy. Jedni mówili, że Bartek zawsze miał coś z krętacza. Drudzy – że ja byłem naiwny, że dałem się ograć.
Prawda leży gdzieś pośrodku. On mnie oszukał, ale ja też pozwoliłem się oszukać. Przymknąłem oczy, kiedy powinienem był je szeroko otworzyć. Chciałem być bohaterem, a zostałem dłużnikiem. Dziś uczę się od nowa, jak ufać ludziom. Staram się nie mierzyć wszystkich jego miarą, ale to trudne. Każdy uśmiech, każda prośba, każda „niewinna” propozycja – wszystko przypomina mi o tamtej decyzji. O podpisie, który kosztował mnie więcej niż tylko pieniądze. Nie życzę nikomu takiej lekcji. Ale jeśli ktoś ją kiedyś dostanie, niech przynajmniej zdąży się wycofać, zanim będzie za późno.
Kamil, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż zabrał mi kartę do wspólnego konta. Chciał mnie utemperować, żebym nie marnowała pieniędzy”
- „Mama ciągle prosiła o pomoc, więc sprzedałam złotą biżuterię. Nie chciałam wierzyć, że jestem dla niej tylko bankomatem”
- „Robiłam jesienne porządki w szafie i znalazłam coś dziwnego w kieszeni męża. Już wiedziałam, że muszę się rozwieść”

