„Chciałem pogodzić się z siostrą w święta, a tylko dolałem oliwy do ognia. W Wigilię potraktowała mnie jak intruza”
„Stałem pod drzwiami Anety dłużej, niż było to potrzebne. Słyszałem z klatki schodowej czyjeś kroki, zapach jedzenia, odległe głosy. Palec zawisł nad dzwonkiem, a ja przez chwilę miałem ochotę się wycofać, zejść po cichu na dół i udawać przed sobą, że wcale tu nie byłem. W końcu nacisnąłem. Dźwięk zabrzmiał zbyt głośno, jakby zdradzał mnie całemu światu”.

- Redakcja
Przez ostatnie pięć lat Wigilia była dla mnie najdłuższym wieczorem w roku. Nie dlatego, że czekałem na prezenty czy pierwszą gwiazdkę. Raczej dlatego, że zegar chodził wtedy wolniej, jakby na złość. Siedziałem sam, z talerzem barszczu z kartonu, z karpiem kupionym na wagę w markecie, i udawałem przed sobą, że to „też są święta”. Że tak wygląda dorosłość. Cisza w mieszkaniu była gęsta, lepka. Radio grało kolędy, które znałem na pamięć, ale każda brzmiała jak wyrzut. Nie było mnie w rodzinie. Zniknąłem. Nie dlatego, że ktoś mnie wyrzucił za drzwi. Raczej dlatego, że sam nie umiałem zostać. Zepsułem coś ważnego — tak ważnego, że do dziś nie potrafię tego nazwać jednym zdaniem.
Wiem tylko, że zabrakło mi odwagi. Że zamiast spróbować naprawić, uciekłem. A potem każdy kolejny miesiąc milczenia był już łatwiejszy niż pierwszy telefon. W tym roku jednak coś pękło. Może to kwestia wieku, może zmęczenia udawaniem, że wszystko jest w porządku. Stałem na przystanku z małą torbą w ręku, w której był prezent dla Kacpra — mojego siostrzeńca, którego właściwie nie znam. Autobus spóźniał się, padał mokry śnieg, a ja czułem, jak serce bije mi w gardle. „Pojadę tylko na chwilę” — tłumaczyłem sobie. „Złożę życzenia. To przecież rodzina”. Gdy wysiadałem pod blokiem Anety, ta absurdalna nadzieja wciąż jeszcze się we mnie tliła.
W końcu jesteśmy rodziną
Stałem pod drzwiami Anety dłużej, niż było to potrzebne. Słyszałem z klatki schodowej czyjeś kroki, zapach jedzenia, odległe głosy. Palec zawisł nad dzwonkiem, a ja przez chwilę miałem ochotę się wycofać, zejść po cichu na dół i udawać przed sobą, że wcale tu nie byłem. W końcu nacisnąłem. Dźwięk zabrzmiał zbyt głośno, jakby zdradzał mnie całemu światu. Drzwi otworzyły się szybko. Aneta stanęła w progu i znieruchomiała. Miała na sobie świąteczny sweter, włosy spięte niedbale, a w oczach coś, czego nie umiałem nazwać. Nie był to gniew. Raczej zaskoczenie zmieszane z napięciem.
– Piotr… – powiedziała cicho, jakby sprawdzała, czy to imię nadal pasuje do mojej twarzy.
Z głębi mieszkania dobiegł głos Darka.
– Kto to?
Aneta nie odwróciła głowy.
– Piotr…
Zapadła chwila ciszy, po czym Darek podszedł bliżej.
– Nie było ci pięć lat, a teraz nagle się zjawiłeś? – rzucił ostro, patrząc na mnie bez śladu wahania.
Poczułem, jak robi mi się gorąco. Opuściłem wzrok.
– Wiem, że to nie w porę – powiedziałem. – Chciałem tylko przyjść. W końcu jesteśmy rodziną.
Aneta zrobiła krok w tył i otworzyła drzwi szerzej. Nie zaprosiła mnie słowami, ale to wystarczyło. Zdjąłem buty, starając się nie patrzeć na ściany, które pamiętałem sprzed lat. W salonie stał stół, nakryty odświętnie. Zauważyłem dodatkowy talerz i przez moment miałem wrażenie, że ktoś ze mnie kpi. Usiadłem na wyznaczonym miejscu. Aneta krzątała się przy stole, Darek siedział sztywno, a ja czułem, jak z każdą sekundą moja obecność staje się coraz cięższa. Nie byłem już tylko gościem. Byłem przypomnieniem czegoś, o czym nikt nie chciał mówić.
Czułem się jak intruz
Kiedy usiedliśmy do stołu, zapanowała cisza, której nie był w stanie zagłuszyć nawet stuk sztućców. Barszcz parował w talerzach, uszka wyglądały jak z katalogu, ale nikt nie mówił „smacznego”. Aneta nalewała zupę powoli, jakby szukała w tym zajęciu ucieczki. Kacper siedział naprzeciwko mnie. Wpatrywał się w czerwony płyn, jakby próbował odgadnąć, kim jestem i dlaczego w ogóle się tu znalazłem.
– Chciałem spróbować – powiedziałem cicho.
Słowa zawisły w powietrzu i nikt ich nie podjął. Przez chwilę miałem nadzieję, że Aneta coś odpowie, że może kiwnie głową albo się uśmiechnie. Ale zanim zdążyłem spojrzeć w jej stronę, odezwał się Darek.
– Trochę późno na próby, nie sądzisz?
Zerknąłem na niego. Nie potrzebował podnosić głosu – wystarczyło, jak to powiedział.
– Może zostawmy to na inny dzień… – mruknęła Aneta, przesuwając chleb na środek stołu. – Nie dziś, Piotr.
Nie umiałem się uśmiechnąć. Nie umiałem też spojrzeć im w oczy. Tylko Kacper zerkał co jakiś czas w moją stronę. Nie był pewien, czy powinien się bać, czy raczej pytać.
– Wigilia miała być właśnie tym dniem – wyszeptałem, bardziej do siebie niż do nich.
Nikt nie odpowiedział. Czułem się jak intruz. Darek żuł powoli, jakby wszystko smakowało mu gorzej przez moją obecność. Aneta siedziała prosto, ale jej dłoń drżała lekko, kiedy sięgała po opłatek. Nie zaproponowała mi przełamania. Zresztą sam nie miałbym odwagi sięgnąć pierwszy. Nie pytałem o nic, nie opowiadałem o ostatnich latach. Co miałbym powiedzieć? Że nie potrafiłem wtedy spojrzeć siostrze w oczy? Że zawiodłem w najgorszym możliwym momencie? Wiedzieli to przecież beze mnie.
Nie psuj więcej niż już popsułeś
Później na stole pojawiły się kolejne dania. Karp, kapusta z grzybami, kompot z suszu. Wszystko zgodnie z tradycją, której nikt już nie trzymał się z przekonania, tylko z obowiązku. Rozmów nie było, może poza kilkoma zdaniami o pogodzie i korkach w mieście.
– Przepraszam. To był zły pomysł. Lepiej pójdę już – powiedziałem w końcu, nie patrząc na nikogo.
Wydawało mi się, że nikt nie zareaguje, ale wtedy Aneta odezwała się cicho, niemal bezgłośnie.
– Tak będzie lepiej.
Spojrzałem na nią, ale już odwróciła wzrok. Stała przy zlewie, udając, że coś myje. Ręce miała w pianie, plecy spięte, ramiona zbyt nieruchome. Nie chciałem robić jeszcze większego hałasu swoim istnieniem, więc po prostu wstałem. Ubrałem się w milczeniu, jakby każda czynność musiała odbywać się bezgłośnie, żeby nie rozsypać tej dziwnej równowagi. Zanim wyszedłem, zostawiłem prezent pod choinką. Nawet nie wiem, czy zauważyli. W drzwiach odwróciłem się jeszcze, żeby na nich spojrzeć, ale Darek siedział w fotelu z telefonem w dłoni, Aneta znów udawała, że coś sprząta, a Kacper bawił się serwetką, jakby była papierowym samolotem. Nie powiedziałem nic więcej. Nie było sensu.
Bez oglądania się za siebie
Na zewnątrz było cicho. Śnieg sypał powoli, drobnymi płatkami, które osiadały na czapce, brwiach, ramionach. Ulice były niemal puste. Tylko od czasu do czasu mijałem kogoś, kto niósł pudełko z ciastem albo wracał z wieczerzy, wciąż otulony ciepłem domowego światła. Szedłem przed siebie bez celu, nie patrząc, dokąd prowadzą mnie nogi. Nie chciałem jeszcze wracać do siebie. Wolałem ten chłód, to zawieszenie w pół drogi między czymś a niczym, niż echo ciszy, które czekało w moim mieszkaniu.
Próbowałem przypomnieć sobie Wigilię sprzed lat. Tę, zanim wszystko się zepsuło. Aneta w czerwonym swetrze, śmiejąca się, gdy coś jej wykipiało na kuchence. Ja rozplątujący lampki, przeklinający je w myślach, ale z uśmiechem. Mama, która zawsze wycierała sztućce, choć były już czyste. To było jak jakiś obcy film. Patrzyłem na te obrazy i nie mogłem się w nich rozpoznać. Może gdybym wcześniej odważył się przyjść. Może gdybym napisał, zadzwonił, poszedł, poprosił o rozmowę. Tylko że przez tyle lat nosiłem w sobie przekonanie, że nie mam już prawa. Że jedyne, co mogę zrobić, to zniknąć i przestać wszystkim przeszkadzać.
Sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem drugi prezent, ten, który miałem wręczyć Anecie. Nieduży, niepozorny. Książka, którą kiedyś wspólnie czytaliśmy. Znalazłem stare wydanie, takie samo jak to, które miała w liceum. W środku wsunąłem kartkę. Nie list, nic, co tłumaczyło. Tylko jedno zdanie: „Zawsze pamiętałem”. Zatrzymałem się na przystanku autobusowym. Nikt tam nie czekał. Przez chwilę wahałem się, trzymając prezent w dłoni, potem po prostu położyłem go na ławce, zawinięty w papier. Odszedłem bez oglądania się za siebie. Nie chciałem wiedzieć, czy ktoś go weźmie. To nie miało już znaczenia.
Coś się zmieniło
W mieszkaniu panował chłód. Kaloryfer stukał od czasu do czasu, jakby przypominał, że jeszcze działa, że nie wszystko jest martwe. Zrzuciłem płaszcz na krzesło i usiadłem przy stole, gdzie czekały na mnie odgrzane pierogi i kompot z suszu. Włączyłem radio, ale zaraz je wyłączyłem. Kolędy działały mi na nerwy. Przez chwilę po prostu siedziałem, dłubiąc widelcem w talerzu, który równie dobrze mógłby być pusty. Nagle przypomniałem sobie, że pięć lat temu, dokładnie w ten dzień, siedziałem w tym samym miejscu, z tym samym pierogiem na talerzu i myślą, że może tak będzie łatwiej, jeśli wszystko się skończy.
Nie zrobiłem wtedy nic. I właśnie to „nic” rozrosło się przez lata we wszystko, czego dziś brakuje. Zgasiłem światło. Za ścianą sąsiad włączył kolędę. Cicha noc rozlewała się po korytarzu, jakby chciała dotrzeć wszędzie, nawet tam, gdzie nie ma już nikogo, kto by jej słuchał. Siedziałem jeszcze chwilę przy stole, wpatrzony w ciemność. Nie czułem ani ulgi, ani rozpaczy. Siedziałem w ciszy i myślałem o tym, co tak naprawdę się wydarzyło. Nie o kolacji, nie o spojrzeniach Darka, nie o tym, że Aneta nie powiedziała ani jednego zdania więcej, niż musiała. Myślałem o sobie sprzed pięciu lat i o tym, jak łatwo było wtedy zniknąć. Jak bardzo wmówiłem sobie, że milczenie jest bezpieczniejsze niż rozmowa. Że jeśli odejdę, wszyscy szybciej zapomną.
Tego wieczoru zrozumiałem, że zapomnienie nie działa w ten sposób. Czas nie wygładza wszystkiego, nie zasypuje win, nie robi porządku. On tylko je układa, warstwa po warstwie, aż stają się ciężarem, który nosi się bez słów. Aneta niosła swój. Ja niosłem swój. Spotkaliśmy się na chwilę, ale nie byliśmy gotowi, żeby go zdjąć. Powiedziałem wtedy do siebie, już bez gniewu i bez usprawiedliwień, że nie chodziło o to, żeby wrócić na stare miejsce. Nie chodziło o to, żeby usiąść przy stole i udawać, że nic się nie stało. Chodziło o próbę. O jeden krok wykonany bez uciekania wzrokiem. O obecność, nawet jeśli była niewygodna.
Zgasiłem światło i usiadłem jeszcze na chwilę w ciemności. Nie płakałem. Nie czułem potrzeby, żeby cokolwiek dopowiadać. Wiedziałem, że następny ruch nie wydarzy się dziś ani jutro. Być może nie wydarzy się wcale. Ale po raz pierwszy od lat nie miałem wrażenia, że stoję w miejscu. Coś się zmieniło. Może tylko we mnie. Może to wystarczyło na tę Wigilię.
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Piotr, 40 lat
Czytaj także:
- „W Wigilię pokłóciłam się z teściową o łazienkę. Co roku święta są w tym samym gronie, a ona się stroi jak na karnawał”
- „Od lat spędzałam Wigilię sama, ale nagle wydarzył się świąteczny cud. Zupełnie obcy ludzie podali mi pomocną dłoń”
- „Gdy rodzina zaprosiła mnie na Wigilię, wyczułem, że coś tu śmierdzi. Spadek po babci sprawił, że jestem łakomym kąskiem”

