„Wyjazd na mikołajki z rodziną miał nas zjednoczyć. Mąż wolał integrować się z telewizorem, więc dałam mu popalić”
„Wróciłyśmy w niedzielę późnym popołudniem. Dzieci padły na tylne siedzenia samochodu po trzech dniach śnieżnych bitew i gorącej czekolady. Ja nie chciałam wracać. Serio. Miałam ochotę zatrzymać się gdzieś po drodze i po prostu… nie jechać dalej. Ale przecież nie mogłam. Nie jestem z tych, co rzucają wszystko i wyjeżdżają w Bieszczady”.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz obudziłam się wyspana. Albo kiedy usiadłam z kawą i po prostu mogłam się nią delektować bez patrzenia na zegarek. Codzienność mnie zjadała: dzieci, praca, zakupy, korki, przedszkole, lekcje, obiady, pranie. Wiecznie słyszałam: „Mamo, gdzie są moje spodnie?”, „Lilka, skończył się chleb!”, „Czemu nie odpisałaś nauczycielce?”. I ja, wiecznie zmęczona, wiecznie na posterunku. Czasem łapałam się na tym, że nie wiem, jaki jest dzień tygodnia.
Ale wymyśliłam idealny mikołajkowy prezent — dla nas, dla całej rodziny. Zarezerwowałam cichy pensjonat w górach, z kominkiem, z widokiem na las. Taka mała niespodzianka. Już od października wszystko planowałam. Pakowałam wszystko po nocach, kupowałam nowe rękawice dla dzieci, zamówiłam pierniki do pokoju — tylko po to, żebyśmy na chwilę odetchnęli. Razem. Maciek nie dopytywał, nie interesował się. ale udawałam, że to nic. Że jak już tam dotrzemy, to może… znowu się odnajdziemy. Tak sobie naiwnie wyobrażałam.
Tego wyjazdu trzymałam się tak kurczowo, jakby od tego, czy się uda, zależało coś więcej niż tylko weekend. Jakby miał coś uratować w naszym życiu. Myślałam, że dzięki niemu może odzyskam siebie, bo coraz częściej miałam wrażenie, że znikam. A przecież kiedyś byliśmy blisko. Kiedyś to wystarczało.
Zebrałam się w sobie
— Spakowani? — zawołałam, zbiegając po schodach z walizką w jednej ręce i plecakiem młodszej córki w drugiej.
Dzieci biegały po przedpokoju jak nakręcone. Starsza pakowała jeszcze zeszyt z kolorowankami, młodsza w czapce na bakier podskakiwała przy drzwiach.
— Maciek, dasz mi termos z kuchni? I weź powerbank, bo znowu coś się rozładuje w połowie drogi — rzuciłam do męża.
On z kolei siedział przy stole, z kawą. W szlafroku.
— Maciek?
— Mówiłem, że nie chcę takich wyjazdów na siłę — powiedział cicho, nie patrząc na mnie.
Zamarłam.
— Jak na siłę?! To miała być niespodzianka. Dla nas. Dla dzieci!
— Ty potrzebujesz tego wyjazdu, nie ja. Ja bym wolał posiedzieć w domu, w ciszy — mruknął, biorąc łyk kawy.
— Ciszy? Ty masz ciszy aż nadto! — Głos mi zadrżał.
— Lilka, ja się nie pakuję — stwierdził stanowczo. — Nie jadę.
Dzieci wstrzymały oddech. Starsza udawała, że czegoś szuka w plecaku, ale widziałam, jak zerkają na mnie z niepokojem. Zebrałam się w sobie.
— Dobrze. To ja jadę. Z dziećmi.
Droga wiodła przez zamieć, a ja wciąż miałam zaciśnięte gardło. Jechałam, nic nie mówiąc. A potem, gdy zatrzymałyśmy się na stacji, przyszedł SMS od niego: „Nie wracaj”. Serce mi stanęło. „Nie wracaj”? Serio? Bez przecinka, bez imienia, bez „proszę” ani nawet „Musimy to przemyśleć”. Wbiłam wzrok w ekran, próbując zrozumieć, co to znaczy. To groźba? Kapitulacja? Ucieczka?
Spojrzałam na dzieci. Śmiały się z animowanej bajki włączonej na tablecie. Musiałam się uśmiechnąć, choćby sztucznie.
— No to mikołajkowa przygoda. Rozpoczęta bez taty.
Patrzyłyśmy w ogień
Pensjonat był dokładnie taki, jak na zdjęciach. Drewniany, ciepły, z kominkiem w holu i zapachem pierników w powietrzu. Gospodyni przywitała nas serdecznie, dała dzieciom czekoladowe Mikołaje, a mnie kubek herbaty z dodatkiem jabłek i cynamonu. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy naprawdę. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pierwszy dzień minął szybko. Dzieci rzucały się śnieżkami, zjeżdżały na sankach. Ja robiłam im zdjęcia, pokazywałam, jak lepić bałwana. Śmiałam się, naprawdę się śmiałam. W środku coś drgało, bolało, ale się trzymałam. Wieczorem siedziałam przy kominku. W ręku miałam książkę, ale nie czytałam. Przypomniałam sobie ten SMS. „Nie wracaj”. Przeklinałam się w myślach za to, że go nie zapytałam, co miał na myśli. Że nie odpisałam. Że po prostu zamilkłam. Jak zawsze.
Obok usiadła kobieta, może kilka lat starsza ode mnie. W szlafroku i z kubkiem herbaty.
— Też sama? — zapytała, bez owijania w bawełnę.
— Z dziećmi — odpowiedziałam.
— A mąż?
— W domu. Uznał, że to wyjazd na siłę. — Uśmiechnęłam się krzywo.
— Rozwódka?
Parsknęłam, pierwszy raz od rana szczerze.
— Jeszcze nie wiem, kim jestem — przyznałam cicho.
Zamilkłyśmy na chwilę i patrzyłyśmy w ogień.
— Ja jestem Justyna. Sama od dwóch lat. Pensjonat znam jak własną kieszeń. Wracam tu co zimę. Gdzieś trzeba się uczyć oddychać.
Przytaknęłam. Może to właśnie robiłam — uczyłam się oddychać bez niego.
Powinnam wybuchnąć
Wróciłyśmy w niedzielę późnym popołudniem. Dzieci padły na tylne siedzenia samochodu po trzech dniach śnieżnych bitew i gorącej czekolady. Ja nie chciałam wracać. Serio. Miałam ochotę zatrzymać się gdzieś po drodze i po prostu… nie jechać dalej. Ale przecież nie mogłam. Nie jestem z tych, co rzucają wszystko i wyjeżdżają w Bieszczady.
Weszłyśmy do mieszkania. Ciepło buchnęło mi w twarz. Wszędzie był bałagan. Brudne naczynia w zlewie, butelka po winie na parapecie, rozłożona konsola. Na kanapie leżał Maciek w dresie. W jednej ręce miał chipsy, w drugiej telefon. Zerknął na nas.
— Wróciłaś?
— A co, miałam tam zostać na zawsze? Mieszkam tu.
Milczał. Zebrałam kurtki dzieci, powiesiłam je na haczykach. Starsza pobiegła do pokoju, młodsza rzuciła się na dywan z pluszakiem.
— Możesz mi wyjaśnić ten SMS? — Odwróciłam się do niego. — „Nie wracaj”?
Maciek wzruszył ramionami.
— Miałem dość. Ciszy chciałem. Sam dla siebie. I tak wiedziałem, że wrócisz.
Zamilkłam. Usiadłam naprzeciwko niego, jakbyśmy byli na jakimś głupim spotkaniu mediacyjnym.
— Ty wiesz, że ja to wszystko zaplanowałam? Dla nas. A ty... wysyłasz mi takie coś? Jakbyś mnie wyganiał.
— To nie o ciebie chodziło, Lilka. Po prostu... potrzebowałem pooddychać.
Westchnęłam. Powinnam wybuchnąć, ale zamiast tego... poczułam, że rozumiem. I nienawidziłam się za to zrozumienie. Może ja też potrzebowałam uciec. Tylko zamiast wysłać SMS-a, spakowałam walizki dla wszystkich.
Maciek uniósł brwi
Następnego dnia obudziłam się wcześniej niż zwykle. Dzieci spały jeszcze wtulone w siebie. Wyszłam do kuchni. Maciek już siedział przy stole, tym razem ubrany. Parzył kawę dla nas obojga.
— Naprawdę był ci potrzebny ten weekend? — zapytał, nie podnosząc wzroku.
Usiadłam naprzeciwko. Milczałam chwilę.
— Tak. Był najlepszy od miesięcy. Dzieci były szczęśliwe. Ja też… po czasie. Wiesz, że pierwszy raz od nie wiem, kiedy nie myślałam o tym, co muszę?
Maciek kiwnął głową.
— Ja też. Trochę. Choć sam.
Popijaliśmy kawę w ciszy i była między nami jakaś lekkość.
— Pomyślałam o czymś — powiedziałam w końcu. — Co by było, gdybyśmy raz na jakiś czas robili takie weekendy oddzielnie?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— To znaczy?
— Ty z dzieciakami, ja mam weekend dla siebie. Potem na odwrót. Żeby każdy z nas miał chwilę, żeby po prostu być.
— Myślisz, że to nam pomoże? — Zerknął na mnie z powątpiewaniem.
— Nie wiem. Ale chyba nie szkodzi spróbować.
Maciek uniósł brwi.
— A jeśli któreś z nas polubi bycie osobno bardziej niż razem?
— To i tak się dowiemy, tylko później — odpowiedziałam szczerze.
Popatrzyliśmy na siebie dłużej niż przez ostatnie tygodnie razem. I chyba pierwszy raz zobaczyłam, że też jest zmęczony. Nie mną — życiem.
— Spróbujmy — powiedział w końcu.
Nie jesteśmy idealni
Minęło kilka tygodni. Życie się nie zmieniło. Praca, szkoła, korki, zupa rozlana na kanapie. Ale... coś drgnęło. Zrobiliśmy to. Rzeczywiście zaczęliśmy. Najpierw ja — weekend sama, pierwszy raz od lat. Spałam, czytałam, zrobiłam paznokcie. Nudziłam się, ale tak zdrowo. Bez dziecięcego wrzasku i bez Maćka pytającego, gdzie są jego skarpetki.
Potem on. Pojechał z dzieciakami na basen i do kina. Wrócili wieczorem — zmęczeni, rozchichotani. Nie pytałam, czy było dobrze. Widziałam. Nie jesteśmy idealni. Wciąż się kłócimy o drobiazgi — o zmywarkę, o to, kto powinien wystawić śmieci. Ale zaczęliśmy oddychać. Przestrzeń, której tak się bałam, okazała się... ulgą.
Czasem siadamy razem, pijemy herbatę i nic nie mówimy. I ta cisza już nie boli. Jest naszym wyborem. Wieczorem, kiedy dzieci śpią, patrzę na Maćka. Nadal jest ten sam. Trochę zgarbiony, trochę zamknięty w sobie, ale już nie patrzę na niego jak na winnego. Patrzę jak na kogoś, kto, jak ja, walczy codziennie o choć chwilę spokoju. Może miłość to nie tylko wspólne zdjęcia z wakacji i trzymanie się za ręce. Może to też zgoda na oddzielenie. Na danie drugiej osobie oddechu. I sobie też. Nie wróciłam do niego — wróciłam do siebie. A on był tam, obok. I czekał.
Lilianna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W Black Friday przypadkiem spotkałam męża w damskiej przymierzalni. Szukał okazji, ale wcale nie chodziło o zakupy”
- „Wszyscy powtarzają, że mój mąż to ideał. Nie mają pojęcia, że żyję w zimnym jak listopadowa noc białym małżeństwie”
- „Miałam dobrego chłopaka, ale romansowałam z kolegą z pracy. Dwa grzyby w barszczu wcale nie wyszły mi na dobre”

