Reklama

Zbliżały się święta, a mnie coraz bardziej ściskało w żołądku. Co roku marzyłam, żeby w Wigilię zebrać całą rodzinę przy jednym stole, ale odkąd mój syn ożenił się z tą... no właśnie, z tą synową, wszystko się pokomplikowało. Ludzie gadają takie głupoty, że aż mi wstyd zaprosić ich razem z nią. A najgorsze, że te plotki nie biorą się z powietrza – ona naprawdę potrafi palnąć coś takiego, że wszyscy patrzą po sobie z przerażeniem. I ja wtedy siedzę i udaję, że wszystko jest w porządku. Choć nic nie jest w porządku.

Z czym do ludzi?

– No weź, mamo, przecież to tylko Wigilia – powiedział do mnie Kuba przez telefon, jakby nie rozumiał, że dla mnie to coś więcej niż karp na stole.

Miałam właśnie ręce w cieście na pierogi, a serce jak z ołowiu. Bo co ja mam powiedzieć rodzinie, kiedy moja synowa znowu zacznie swoje rewelacje? Jak co roku. W zeszłym święta oznajmiła, że gluten to „wynalazek szatana” i odmówiła jedzenia opłatka, tłumacząc, że nie je plastiku.

– Mamo, nie przesadzaj – dodał jeszcze mój syn, jakby to wszystko było normalne.

A ja? Ja już nie wiem, jak mam ich bronić przed resztą rodziny. Moja siostra Halina, ta co to wszystko zawsze wie lepiej, siedzi potem i komentuje pod nosem:

– No, no, ciekawe skąd się urwała ta twoja synowa...

A moja wnuczka, Ola, pyta szeptem przy barszczu:

– Babciu, czy ciocia naprawdę wierzy w magiczną moc kakao?

I co ja mam powiedzieć? Przecież nie będę się na Wigilii kłócić.

– W tym roku może przyjdziecie tylko wy, bez Justyny? – rzuciłam nieśmiało do Kuby.

Cisza. Po chwili odezwał się chłodno:

Albo razem, albo wcale.

No i masz babo placek. Z jednej strony matka, co chce mieć dzieci przy stole. Z drugiej – synowa, która opowiada takie androny, że aż boli. A ja? Ja jestem w środku. I próbuję to wszystko jakoś spiąć, żeby nikt się nie obraził.

Wszystko zaczęło się od wesela

Z perspektywy czasu widzę, że powinnam była się zorientować już na weselu. Bo to nie było takie zwykłe wesele. Justyna nie chciała kościoła, bo instytucja religijna wspiera patriarchat. Kazała Kubie zorganizować ślub w lesie, wśród sosen, z jakimś duchowym przewodnikiem, który miał na głowie wianek z gałęzi. Serio, gałęzi.

– Dziecko, może chociaż normalna sukienka? – spytałam, kiedy przyjechała po mnie w dniu ślubu.

– To sukienka rytualna, z naturalnego lnu, szyta ręcznie przez kobietę z Bieszczad – odpowiedziała, jakby mówiła o czymś oczywistym.

Siedziałam potem na tym ślubie, otulona kocem (bo było pięć stopni), słuchałam bębnów i śpiewów kręgu kobiet i czułam, że coś się we mnie łamie. Kuba stał obok niej jak zahipnotyzowany, a ja tylko modliłam się, żeby chociaż na weselu był rosół.

Nie było. Była kuchnia alternatywna – pasztet z ciecierzycy, gryczane naleśniki i tort bez cukru. Moja mama, która przyjechała specjalnie z Podlasia, spytała cicho:

– A to wy do tych... witarianów się zapisaliście?

Od tamtej pory każde rodzinne spotkanie to loteria. Albo Justyna przyjdzie i wszystko zdominuje swoimi teoriami, albo się obrazi, że ktoś się nie dość zachwycił jej nowym postem na Instagramie o tym, jak odblokowała czakrę gardła. Wiem, że mój syn ją kocha, ale ja już nie wiem, jak mam to znosić.

Z każdą imprezą gorzej

Halina mówi, że ja jestem zbyt uległa. Że jakbym raz porządnie trzasnęła pięścią w stół, to by się ta synowa nauczyła, ale ja tak nie umiem. Zresztą próbowałam. Raz. To było na imieninach mojej siostry, pół roku po ślubie Kuby. Justyna przyszła boso, z psem, bo pies to członek rodziny. W mieszkaniu Haliny. Gdy tylko weszła, zaczęła dopytywać, czy podłoga była myta środkami bez parabenów, bo ona ma alergię.

Potem usiadła do stołu i zanim ktokolwiek zdążył się napić, zaczęła swój monolog: o tym, że sól to biała śmierć, że dzieci powinno się prowadzić tylko metodą Montessori, a kuchnia staropolska to przestarzałe eksperymenty. Halina się nie odezwała. Patrzyła tylko na mnie i czekała. Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:

– Justynko, może chociaż dziś damy sobie spokój z teoriami?

Zrobiła wielkie oczy. Kuba spojrzał na mnie jakbym jej właśnie wymierzyła policzek. A potem wstał i powiedział:

– Jeżeli mama nie akceptuje mojej żony, to może nie powinniśmy tu być.

Wyszli. Tak po prostu. Wśród milczenia i zaskoczonych spojrzeń. A ja siedziałam jak głupia, ze ściśniętym gardłem. I tak, Halina miała rację. Tyle że od tej pory, każde kolejne spotkanie rodzinne to już nie było to samo. Zamiast ciepła – chłód. Zamiast śmiechu – ostrożne spojrzenia. A teraz mam ich zaprosić na Wigilię? W towarzystwie tych wszystkich, którzy wciąż pamiętają tamtą scenę?

Wigilijny test nerwów

Z każdym dniem grudnia robiło mi się ciężej na duszy. Mikołajki minęły bez echa, bo Kuba się nie odezwał. Wysyłałam mu wiadomości, ale odpowiadał krótko i bez entuzjazmu. Justyna pewnie miała już kolejny powód, żeby się na mnie obrazić. W końcu zadzwoniłam. Odebrała ona.

– Tak? – usłyszałam ten chłodny ton, od którego zawsze przechodził mnie dreszcz.

Chciałam zaprosić was na Wigilię – powiedziałam najspokojniej jak umiałam.

– A czy będzie tam twoja siostra, ta, która śmieje się z moich przekonań? – zapytała z miejsca, jakby czekała na sygnał do ataku.

– Będzie, jak co roku, ale nikt nie zamierza się z nikogo śmiać – próbowałam załagodzić.

– Przepraszam, ale nie zamierzam spędzać świąt w atmosferze pogardy. Kuba też nie – powiedziała i się rozłączyła.

Tego samego wieczoru zadzwonił Kuba.

– Mamo, nie chodzi o ciebie, ale Justynie jest naprawdę ciężko wśród ludzi, którzy jej nie akceptują. Może spotkamy się innym razem?

– Jakim? Po świętach? W lutym? W przyszłe wakacje? – zapytałam z goryczą. – Synu, to jest Wigilia. Czy naprawdę nie da się choć raz zasiąść razem?

– Kiedyś się dało. Teraz już nie. Każdy mówi, że chce pokoju, a wszyscy mają przygotowane armaty.

Rozłączył się. A ja siedziałam w kuchni, wśród przyprawionych śledzi i lepiących się od mąki rąk, i czułam, że coś się skończyło. Coś, czego nie potrafię już uratować sama.

Kogo witać, a kogo żegnać

– I co, przyjdą w końcu czy nie? – zapytała Halina, kiedy przyszła dzień wcześniej pomóc mi ubrać choinkę.

– Nie wiem – odpowiedziałam, odwracając wzrok. – Na razie cisza.

Spojrzała na mnie z politowaniem.

Przecież dobrze wiesz, że nie przyjdą. Szkoda ci tylko przyznać przed samą sobą.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego zawiesiłam bombkę, tę z aniołkiem, którą Kuba zrobił w przedszkolu. Kiedyś śmiał się, że wygląda jak mutant, ale nie pozwalał mi jej wyrzucić. Zawsze wieszał ją sam. W tym roku została mi w rękach. W Wigilię stół uginał się od jedzenia. Usiedliśmy: ja, Halina, jej mąż, brat z żoną. Rozmawialiśmy, jedliśmy, śpiewaliśmy kolędy, ale coś wisiało w powietrzu. Brakowało ich. Kuby. I choćby tej całej Justyny – też.

W pewnym momencie drzwi się uchyliły. Zerwałam się z krzesła jak poparzona.

To tylko ja, Grażyna z dołu – powiedziała sąsiadka. – Przyszłam z opłatkiem.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poczułam ulgi, gdy znów zapadła cisza. Bo z jednej strony czekałam, z drugiej – bałam się, że wejdą i znowu wszystko się posypie. Gdy wszyscy wyszli, usiadłam sama przy choince. Patrzyłam na migoczące światełka i ten przeklęty aniołek. I nie wiedziałam, kogo tak naprawdę tęsknię bardziej – mojego syna czy tego, kim był, zanim dał się komuś całkowicie pochłonąć.

Gorzki smak świąt

Nie zadzwonił ani w pierwszy, ani w drugi dzień świąt. Wysłał tylko zdjęcie – małego stolika, na którym stała wegańska sałatka, świeczka i kubek z napisem „miłość i światło”. Pod spodem: Wesołych Świąt, mamo. Jesteśmy w zgodzie ze sobą. Mam nadzieję, że i ty też”. Ze sobą. A co z nami? Z rodziną, którą kiedyś tworzyliśmy?

Usiadłam w kuchni, przy pustym talerzu, który od lat czekał na niespodziewanego gościa. W tym roku liczyłam, że to będzie właśnie Kuba. Że przyjdzie mimo wszystko, bez niej nawet, i powie: Mamo, może po prostu zjemy razem karpia?”. Nie przyszedł, bo najwyraźniej nie miał już do czego.

Halina mówi, że trzeba się pogodzić, że dzieci idą swoją drogą i nie ma co się zadręczać. Ale to nie tak. Chodzi o to, że on nie odszedł, tylko dał się wyciągnąć z naszego świata w taki sposób, że już nie chce wracać. A ja nie umiem być matką tylko przez MMS-y. Wieczorem zadzwoniła do mnie Ola, wnuczka. Powiedziała, że gdy dorośnie, to zawsze będzie przychodzić do mnie na Wigilię, nawet jeśli będzie musiała przyjechać z końca świata. I że mam nie smucić.

Nie wiem. Może. A może to już naprawdę koniec. Czasem człowiek traci rodzinę, nawet gdy wszyscy żyją. Usiadłam jeszcze raz pod choinką. I zanim zgasiłam światełka, pomyślałam jedno: jeśli za rok znowu będę lepić pierogi sama, to zrobię ich o połowę mniej.

Zofia, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama