Reklama

Od zawsze marzyłam o wielkim weselu. Białej sukni, wianuszku druhen, orkiestrze, która gra do białego rana, parkiecie pełnym tańczących ludzi, gościach wpatrzonych we mnie z zachwytem. Tak było u nas w rodzinie – święta, imieniny, komunie… zawsze na bogato, z rozmachu. Moja mama powtarzała, że uroczystości są po to, żeby je pamiętać. I chyba mi to wpoiła. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że już w dzieciństwie, bawiąc się w dom, robiłam „śluby” dla lalek – z bukietem z bzu, z serwetką na głowie zamiast welonu i przyjaciółkami w roli orkiestry?

A potem… przyszedł Piotr. Spokojny, cichy, taki… inny. Zakochałam się po same uszy, ale już wtedy czułam, że on patrzy na świat inaczej. Nie marzył o wielkich imprezach, nie lubił tłumów. – Po co tyle ludzi? – pytał, gdy rozmawialiśmy o weselu. – Wystarczy najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Najważniejsze, żebyśmy to my byli razem, a nie żebyśmy musieli biegać od stołu do stołu jak na dożynkach.

A ja… Ja chciałam biegać. Chciałam, żeby ciotki i kuzyni z całej Polski zobaczyli, jaką jestem szczęśliwą panną młodą. Chciałam się pochwalić. Chciałam być w centrum uwagi, choć sama nie do końca wiedziałam, dlaczego to dla mnie takie ważne. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że te różnice wywołają burzę, która będzie narastać przez miesiące… aż w końcu nas niemal zniszczy.

Zaczęliśmy się kłócić

Siedzieliśmy w kuchni, przy stole zasypanym kartkami. Moja lista gości była już gotowa – rozpisana na kolorowych post-itach, z dopisanymi imionami dzieci, nazwiskami małżonków, miejscami przy stole. Piotr patrzył na to z mieszaniną zdziwienia i zniecierpliwienia.

– Daj spokój, Magda, przecież tego jest za dużo – mruknął, marszcząc brwi. – Tu jest chyba z 200 osób!

– Nie 200, tylko 150 – poprawiłam go natychmiast, choć wiedziałam, że nie brzmi to lepiej. – To moja rodzina, przyjaciele, sąsiedzi z osiedla. To ludzie, którzy byli przy mnie całe życie.

Piotr westchnął ciężko i odłożył długopis.

Nie chcę wesela jak targowisko – powiedział, podnosząc głos. – To ma być nasze święto, a nie wiejska potańcówka dla wszystkich krewnych. Co to za pomysł, żeby zapraszać ciotkę Krysię, którą ostatnio widziałaś pięć lat temu na pogrzebie dziadka?!

– Jak możesz tak mówić?! – wrzasnęłam, czując, jak w gardle rośnie mi gula. – To MOI ludzie, moja rodzina! Nie rozumiesz tego, prawda?! Twoja lista wygląda jak stypa, a nie wesele!

– Moja lista to najbliżsi. Rodzina, przyjaciele, osoby, które są naprawdę ważne – odciął się Piotr, podnosząc ton. – Nie potrzebuję tłumu, żeby się cieszyć naszym dniem.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Tyle miesięcy marzeń, planów, wyobrażeń – roztrzaskane na kawałki w jednej chwili. Chciałam wrzeszczeć, płakać, tłumaczyć, ale Piotr już wstał od stołu. Trzasnął drzwiami od pokoju, a ja zostałam sama, patrząc na moją listę, która nagle zaczęła się rozmazywać od łez.

W głowie dudniło mi jedno pytanie: Czy on naprawdę mnie kocha, skoro nie chce spełnić mojego marzenia? Czy naprawdę jesteśmy aż tak różni? Czułam się niezrozumiana, odrzucona, jakbym planowała wesele sama… a nie dla nas dwojga.

Mama mnie rozumiała

Następnego dnia, wciąż roztrzęsiona, pojechałam do rodziców. Mama od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Zanim zdążyłam usiąść, już stała przy mnie z kubkiem herbaty i pytała, co się stało.

– Piotr... – zaczęłam, ale głos mi zadrżał. – Piotr nie chce dużego wesela. Powiedział, że to „targowisko”, że wystarczy mu pięćdziesiąt osób...

– Co?! – Mama aż podskoczyła. – Jak to?! Przecież wesele to najważniejszy dzień w życiu! To się robi raz, dla ludzi!

– No właśnie – przytaknęłam, a łzy znowu napłynęły mi do oczu.

Mama odłożyła herbatę, oparła dłonie na biodrach.

Nie pozwól mu decydować, rozumiesz? Ty jesteś panną młodą! To twój dzień! A on powinien się cieszyć, że w ogóle bierze z tobą ślub!

Tata siedział z boku, cicho jak zawsze. Ale kiwnął głową, jakby przyznawał mamie rację. To dodało mi odwagi.

Tymczasem Piotr… unikał mnie przez dwa dni. Kiedy wreszcie udało mi się go „złapać” w domu, siedział na kanapie, patrzył w telefon.

– Porozmawiamy? – zapytałam cicho.

Westchnął, odłożył telefon.

– Rozmawiałem z rodzicami – powiedział. – Mama uważa, że nie powinniśmy robić z tego cyrku. Po co się zadłużać? Po co ta cała szopka?

Czułam, jak ogarnia mnie wściekłość.

– Cyrk? Szopka?! – prawie krzyknęłam. – Dla mnie to ważne, rozumiesz?! A ty mówisz, że to cyrk?!

Piotr milczał. Tylko jego wzrok mówił wszystko – że on mnie nie rozumie, że jest w tym zupełnie gdzie indziej.

Czułam, jak między nami rośnie mur. On zamykał się w sobie, ja coraz bardziej się wściekałam. Nie umiałam przestać myśleć o weselu. A Piotr? Zaczął wracać późno z pracy, mówił, że „jest zmęczony” i że „nie ma teraz głowy do takich spraw”. A ja? Ja tylko o tym myślałam. O tych stołach, krzesłach, kwiatkach, liście gości. O tym, że mój dzień, na który czekałam całe życie, powoli się wymyka.

Podsłuchałam rozmowę narzeczonego

Była późna noc. Leżałam w sypialni, przewracając się z boku na bok. Piotr od kilku dni spał na kanapie, „żeby się lepiej wyspać”. Ja niby rozumiałam, ale prawda była taka, że nasze kłótnie sprawiły, że coś pękło. I tej nocy, zamiast zasnąć, wstałam, by napić się wody.

Przechodząc korytarzem, usłyszałam głos Piotra. Rozmawiał przez telefon. Zamarłam, stojąc w ciemności, nasłuchując.

– Mamo… Nie wiem, jak z nią rozmawiać – mówił szeptem. – Ona chce wielkiego wesela jak z bajki, a ja… ja czuję, że to w ogóle nie jest moje. Może ten ślub to błąd...

Serce mi stanęło. Błąd? Błąd?! Mówił o mnie, o nas?!

– Nie chcę całe życie żyć w tłumie jej rodziny. Ja chcę spokoju, ona chce tłumu… – ciągnął dalej, a ja poczułam, jak uginają mi się nogi.

Łzy napłynęły mi do oczu, ale nie mogłam się powstrzymać. Wparowałam do pokoju, stając naprzeciwko Piotra, który spojrzał na mnie z przerażeniem.

– To naprawdę myślisz, że nasz ślub to błąd?! – wyrzuciłam z siebie, głos mi drżał. – Że to wszystko… to pomyłka?!

Piotr zerwał się z kanapy, próbując coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam mu.

– Wiesz co? Nie musisz mówić. Usłyszałam już wystarczająco dużo.

– Magda, to nie tak… Ja… po prostu czuję, że jesteśmy inni. Ty chcesz wielkiego wesela, tłumów, ja nie umiem się w tym odnaleźć. Nie chcę, żeby nasze życie tak wyglądało…

Stałam tam, jakby ktoś mnie uderzył. Czułam, jak serce wali mi w piersi, jak ogarnia mnie wściekłość, ból i upokorzenie.

– Super. Dzięki, że chociaż teraz szczerze powiedziałeś, co czujesz.

Nie wytrzymałam. Wybiegłam z pokoju, trzasnęłam drzwiami. A w głowie miałam jedno: **może faktycznie popełniamy błąd**…

Awantura goniła awanturę

Następnego dnia prawie nie rozmawialiśmy. Piotr wychodził z domu wcześnie, wracał późno. Ja… ja siedziałam z kubkiem zimnej kawy i patrzyłam w ścianę. W głowie miałam mętlik – nasze plany, kłótnie, rozmowa, którą podsłuchałam. W końcu, wieczorem, nie wytrzymałam.

– Piotr, możemy porozmawiać? – zapytałam cicho, gdy tylko wszedł do mieszkania.

Westchnął, jakby go to przerastało, ale usiadł na kanapie. Ja usiadłam naprzeciwko, splatając dłonie, żeby ukryć ich drżenie.

– Chciałabym, żebyś zrozumiał, dlaczego to dla mnie takie ważne… – zaczęłam, czując, jak głos mi się łamie. – Wiesz, w moim domu… Święta, wesela, uroczystości… to było coś więcej niż tylko imprezy. To były jedyne chwile, kiedy czułam się naprawdę kochana, naprawdę częścią rodziny. Kiedy wszyscy byli razem, kiedy nikt nie musiał udawać, że jest zajęty.

Piotr patrzył na mnie, ale jego wzrok był pusty, odległy.

Dla mnie to nie tylko wesele – kontynuowałam. – To… to symbol. Symbol tego, że jestem ważna, że moje marzenia się liczą. Może to głupie, może dziecinne, ale... ja chcę, żeby ten dzień był wyjątkowy.

– A ja chcę, żeby nasze życie było wyjątkowe – odezwał się Piotr, cicho, spokojnie. – Nie potrzebuję stu pięćdziesięciu ludzi, żeby czuć się szczęśliwy. Nie chcę spędzić całej nocy na rozmowach z ciotkami, których nawet nie znam. Chcę... spokoju. Mniej ludzi, mniej hałasu, więcej… nas.

Patrzyłam na niego i czułam, że… nie rozumie. Nie czuje tego, co ja.

Dla ciebie to tylko liczby – wyszeptałam. – Dla mnie to całe życie.

Wstałam. Musiałam wyjść. Ubrałam płaszcz i wyszłam z mieszkania, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Błąkałam się bez celu po mieście, patrząc na światła, słuchając stukotu obcasów. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy my naprawdę powinniśmy być razem?

Nie umieliśmy się dogadać

Minęło kilka dni ciszy. Dni, w których nie wymieniliśmy więcej niż kilka słów. Praca, kawa, cisza. A we mnie wciąż kotłowało się to samo pytanie: czy on mnie w ogóle kocha? Czy jesteśmy ze sobą dla siebie… czy tylko obok siebie? Siedziałam na ławce, zziębnięta, patrząc na opadające liście, gdy przyszedł. Usiadł obok, ale zachował dystans. Długo milczeliśmy.

– Magda... – zaczął w końcu, cicho. – Bałem się, że cię stracę. Ale też… boję się, że jeśli się zgodzę na twoje warunki, to stracę siebie. Nie chcę żyć w świecie, który jest dla mnie obcy. Nie chcę wielkich wesel, hałasu, tłumów. To nie jestem ja.

Spojrzałam na niego, a serce mi się ścisnęło. Bo to były szczere słowa. Może pierwszy raz od miesięcy mówił coś tak prawdziwego.

– Ja też nie chcę cię stracić – powiedziałam. – Ale nie wiem, jak mam zrezygnować z tego, co dla mnie ważne. Z tego marzenia, które miałam od dziecka. Nie wiem, czy potrafię zrobić wesele na pięćdziesiąt osób i udawać, że to mi wystarcza.

To może nie powinniśmy się pobierać? – wyrzucił nagle, a ja poczułam, jak świat mi się wali.

– Więc tak to widzisz? – zapytałam z trudem, głos drżał mi od emocji.

Nie odpowiedział. Wpatrywał się w swoje buty, a ja w niego. I to milczenie mówiło więcej niż słowa. Siedzieliśmy tak, obok siebie, a jednak osobno. W powietrzu wisiało pytanie, na które nie potrafiliśmy odpowiedzieć: czy miłość wystarczy, jeśli tak bardzo różnimy się w marzeniach o przyszłości?

Chyba się nie dogadamy

Wchodząc do mieszkania, czułam się jak cień samej siebie. Nasze mieszkanie – które jeszcze kilka miesięcy temu tętniło planami, kolorami karteczek z listą gości, śmiechem przy wyborze piosenki na pierwszy taniec – teraz było zimne, ciche, obce.

Usiadłam na kanapie, patrząc na ścianę. W głowie kołatało mi się jedno pytanie: czy ja w ogóle znam Piotra? Może ja zawsze widziałam w nim to, co chciałam widzieć? Może projektowałam na niego swoje marzenia – o domu pełnym gości, o głośnym śmiechu, o wielkim weselu, o życiu „na bogato”, na które on nigdy się nie pisał?

Przez chwilę wyobraziłam sobie nasze małe wesele – 50 osób, skromna sala, ciche rozmowy… I poczułam… nic. To nie był mój obraz. Nie czułam tam siebie. Ale z drugiej strony – czy Piotr czułby się sobą na moim weselu?

Łzy spływały mi po policzkach, a ja nie wiedziałam już, czego chcę. Tylko jedno wiedziałam na pewno: nie chcę rezygnować z siebie. Nie chcę udawać, że coś mi nie przeszkadza. Nie chcę robić wesela, które będzie tylko dekoracją, a w środku… pustką.

Czy to oznacza, że muszę wybrać – albo on, albo moje marzenia? Albo cisza, albo tłum? Nie wiem. Może miłość to za mało. Może nie da się zbudować domu, jeśli fundamenty są z innych materiałów.

Magda, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama