Reklama

Zawsze chciałam mieć dobrą relację z teściową. Słyszałam od koleżanek, że to trudne, ale naiwnie wierzyłam, że mnie się uda. Na początku wszystko wskazywało na to, że mam szczęście – Zofua była uśmiechnięta, ciepła, zawsze gotowa pomóc. Gdy zaproponowała, że przekaże mi swój legendarny przepis na pierniczki, byłam szczerze wzruszona.

Uznanie z jej strony znaczyło dla mnie naprawdę dużo. Chciałam się wykazać, pokazać, że umiem piec, że jestem częścią rodziny. Nie miałam pojęcia, że pod tą uprzejmością kryje się coś zupełnie innego. Coś, co na długo zostawi we mnie ślad.

Chciałam jej zaimponować

W kuchni teściowej przed świętami pachniało zawsze tak samo – cynamonem, goździkami i pomarańczami. Zofia miała swój urok, to trzeba jej przyznać. Nawet jeśli nie zawsze wiedziałam, co o mnie myśli. Kiedyś, przy herbacie, opowiedziałam jej, że moja mama nigdy nie piekła pierników. Zrobiła wtedy taką minę, jakby chciała mnie przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

– W takim razie musisz spróbować moich – powiedziała z czułym uśmiechem. – Przepis przekazywany w naszej rodzinie od pokoleń. Teraz może być twój.

Byłam naprawdę poruszona. To był dla mnie znak, że mnie akceptuje. Że nie jestem tylko tą, która „zabrała jej synka”, ale kimś, komu ufa. Przepisała mi wszystko ręcznie, na kartce w kratkę. Sama zaproponowała, że pomoże mi je upiec, żebym nie pogubiła się w detalach. Przyszła do nas z fartuszkiem, jakbyśmy miały razem wyczarować coś wyjątkowego. I rzeczywiście – nasze wspólne pieczenie było nawet przyjemne. Dużo mówiła, ja więcej słuchałam.

Gdy ciasto było gotowe, poczułam dumę. To nie były zwykłe pierniczki – to była rodzinna tradycja, a ja właśnie stałam się jej częścią. Nie widziałam wtedy, jak uważnie patrzy, jak obserwuje każdy mój ruch. Jakby coś analizowała, sprawdzała. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to tylko jej perfekcjonizm. Chciałam jej dorównać. Nie sądziłam, że szykuje na mnie zasadzkę, w którą właśnie wpadłam.

Włożyłam w to serce

Mój mąż był zachwycony. Zachwalał pierniczki przy każdym kęsie, jakby jadł coś boskiego. Teściowa siedziała z boku i tylko się uśmiechała, z tym swoim charakterystycznym, trudnym do rozszyfrowania spojrzeniem. Nie mówiła dużo, ale za każdym razem, kiedy ktoś chwalił moje wypieki, kiwała głową z taką... dziwną satysfakcją.

– Widzisz, mówiłam, że sobie poradzisz – rzuciła raz mimochodem.

Poczułam się wtedy jak dziecko, które dostało szóstkę za dobrze odrobioną pracę domową. Byłam dumna. Uznałam, że w końcu zyskałam jej szacunek. Postanowiłam zrobić jej niespodziankę – przygotować te pierniczki sama, bez jej pomocy, na rodzinną wigilię, którą organizowaliśmy w tym roku po raz pierwszy u siebie.

Włożyłam w to serce. Trzymałam się dokładnie przepisu, który mi dała. Odmierzałam wszystko co do grama, piekłam na tych samych ustawieniach. Kiedy wyjęłam pierniczki z piekarnika, pachniały pięknie, wyglądały niemal identycznie, były nawet jeszcze bardziej pulchne. Miałam nadzieję, że będzie dumna.

Wigilia nadeszła szybko. Przyjechali wszyscy – rodzice, rodzeństwo mojego męża, kuzyni, nawet jego babcia. Czułam się trochę jak gospodyni roku. Postawiłam pierniczki na środku stołu, na pięknej paterze z gałązkami świerku. Kiedy teściowa sięgnęła po jednego, poczułam, że serce mi wali jak oszalałe. Ugryzła, przeżuła i... zmarszczyła brwi.

– Hm. Coś tu nie gra – mruknęła.

A potem spojrzała na mnie z takim wyrazem twarzy, że nie mogłam już dłużej udawać, że wszystko jest dobrze.

Zastawiła na mnie pułapkę

Nie rozumiałam, co się stało. Przepis był szczegółowy, a ja trzymałam się każdego kroku. Mimo to, teściowa z niepokojącą precyzją wyłapała każdy szczegół, który – jej zdaniem – był nie taki. Że ciasto za twarde. Że przyprawy nie w tej proporcji. Że struktura nie taka, jak powinna być. Kiedy dodała:

– One smakują… dziwnie. Jakby ktoś dodał za dużo proszku do pieczenia. Przesadziłaś z sodą?

– Nie… zrobiłam dokładnie tak, jak mi kazałaś – odpowiedziałam zdziwiona.

Reszta rodziny udawała, że nie słyszy. Mój mąż też próbował ratować sytuację, mówiąc, że są świetne, tylko może „trochę inne niż zwykle”. Teściowa tylko się uśmiechnęła, ten jej uśmieszek… i powiedziała:

– No cóż, nie każdy ma rękę do wypieków.

Wtedy jeszcze próbowałam to zrzucić na nerwy. Może coś pomyliłam? Może faktycznie się nie udało? Ale nocą, kiedy zmywałam naczynia i w końcu zostałyśmy same w kuchni, powiedziała cicho, zaskakująco spokojnie:

– Wiesz, nie każdy nadaje się na gospodynię. Pogódź się z tym.

Zamarłam. To nie była troska. To był cios. Ubrany w grzeczne słowa, ale trafiający prosto w moje poczucie godności. I wtedy zaczęłam się zastanawiać. Zajrzałam jeszcze raz do przepisu. Coś nie dawało mi spokoju. Proporcje… były dziwne. Za dużo sody, brak miodu, chociaż wydawało mi się, że przy naszej wspólnej próbie teściowa go nie żałowała. I dziwnie duża ilość imbiru. To nie był błąd. To była pułapka.

Czułam się upokorzona

Nie spałam pół nocy. Siedziałam przy kuchennym stole z kartką przepisu i telefonem w ręku, przeszukując internet w poszukiwaniu podobnych receptur. Wszystko wskazywało na to, że coś tu nie gra. Nikt nie dodawał aż tyle sody. Nikt nie pomijał miodu w piernikach, które miały leżakować. Przepis, który dostałam, był… oszustwem. I im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej byłam przekonana, że to nie przypadek.

Następnego dnia odwiedziłam jej sąsiadkę, panią Celinę. Starsza kobieta, zawsze uśmiechnięta, z sercem na dłoni. Wiedziała wszystko o wszystkich. Pod pretekstem rozmowy o wypiekach zagaiłam:

– A pani może zna przepis na te pierniczki Zofii? Te, które robi co roku?

– Oczywiście, że znam. Sama od niej kiedyś dostałam. Zresztą, to przepis jej mamy. Miód, przyprawy, żadnej sody… A czemu pytasz?

Zamrugałam.

– Dostałam od niej przepis, ale… coś się nie udało.

Pani Celina spojrzała na mnie uważnie, po czym westchnęła ciężko.

– Zofia… potrafi być okrutna, jeśli uzna, że ktoś zagraża jej pozycji. Nawet jeśli chodzi tylko o pierniczki.

Wracałam do domu ze ściśniętym gardłem. To była gra. Teściowa wkręciła mnie w jakąś rywalizację, a ja nawet nie wiedziałam, że biorę w niej udział. Poniżyła mnie na oczach całej rodziny, tylko po to, by udowodnić, że to ona wciąż jest królową kuchni. Postanowiłam, że to się już nie powtórzy.

Chciałam odzyskać godność

Zaczęłam od nowa. Tym razem z prawdziwym przepisem, tym od pani Celiny. Piekłam w tajemnicy, próbowałam, testowałam różne warianty, aż w końcu osiągnęłam efekt, który przerósł moje oczekiwania. Pierniczki były miękkie, aromatyczne, rozpływały się w ustach. W głowie układałam plan. Nie chodziło mi już o uznanie. Chciałam odzyskać godność. Pokazać jej, że nie da się mnie tak łatwo zniszczyć.

Święta w tym roku organizowała ona. Ucieszyłam się ,bo to była idealna okazja. Upiekłam swoją porcję pierniczków, zapakowałam je w ozdobną puszkę i powiedziałam, że to drobny dodatek do wspólnego stołu. Nic więcej. Nie chwaliłam się, nie starałam się zwracać na siebie uwagi. Po prostu położyłam puszkę obok innych słodyczy.

– O, pierniczki? – zapytała jej siostra, sięgając po jeden. – Boże, jakie pyszne! Zofia, to twoje?

Teściowa odwróciła się, spojrzała na puszkę i już miała potwierdzić, ale wtedy odezwał się mój mąż:

– Nie, to Ewa piekła. Sama. Wyszły jej genialnie, prawda?

Teściowa zamarła na sekundę. Ledwie zauważalnie. Potem skinęła głową, jakby coś przełknęła.

– Tak… rzeczywiście. Pyszne.

Patrzyłam na nią spokojnie. Nie potrzebowałam jej aprobaty. Wiedziałam, co zrobiła. Wiedziałam, kim jest. I wiedziałam, że nie pozwolę już sobie wejść na głowę. Pierniczki były tylko symbolem. Ja odzyskałam coś znacznie ważniejszego. Siebie.

Stałam się silniejsza

Od tamtego wieczoru minęło kilka miesięcy. Nasze relacje z teściową są poprawne, ale trzymam dystans. Już nie oczekuję od niej ciepła, nie próbuję zdobywać jej aprobaty. Zrozumiałam, że nie wszyscy chcą się dzielić swoją pozycją w rodzinie. Dla niej byłam intruzem w świecie, który sama stworzyła i kontrolowała przez lata. Nie chodziło o pierniczki. Chodziło o władzę, o znaczenie, o to, żeby pokazać, kto tu rządzi.

Kiedyś by mnie to zniszczyło, ale teraz patrzę na to inaczej. Wiem, że próbowała mnie upokorzyć. Wiem, że jej uśmiechy były tylko maską. Ale wiem też, że przetrwałam, że się nie złamałam. I że potrafię być silna nawet wtedy, gdy ktoś podstawia mi nogę.

Przepis, który mi dała, nadal trzymam. Nie wyrzuciłam go. Leży w szufladzie, obok tego prawdziwego, od pani Celiny. Przypomina mi, że nie wszystko, co podane z uśmiechem, jest szczere. Że nie każda „życzliwość” jest darem. I że czasem trzeba się sparzyć, żeby naprawdę zobaczyć, kto stoi po której stronie.

Te pierniczki, które upiekłam później, zrobiły furorę nie tylko na święta. Znajomi proszą o przepis, koleżanki z pracy pytają, czy nie sprzedaję. Może kiedyś otworzę małą cukiernię. Może z czasem stanie się to moją własną tradycją. Taką, w której nie ma fałszu. Tylko smak, zapach i uczciwość.

Ewa, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama