„Chciałam wyprawić dzieciom partnera rodzinne święta. A oni pluli kompotem i narzekali na za mało luksusowe prezenty”
„Poczułam, że ktoś mnie tu traktuje jak intruza we własnym domu. Że dzieciaki nie tylko nie mają szacunku, ale nawet nie chcą mnie poznać. Tylko że ja nie byłam już gotowa dalej tego znosić. I przysięgłam sobie, że to ostatnie święta, które zorganizowałam z takim sercem”.

- Redakcja
Zawsze marzyłam o spokojnych, rodzinnych świętach. Takich z zapachem pierników, migoczącymi światełkami i rozmowami do późna przy blasku choinki. Gdy mój partner zaproponował, by tym razem zaprosić do nas jego dzieci z pierwszego małżeństwa, nie wahałam się ani chwili – uznałam, że to dobry moment, by się zbliżyć.
Chciałam, żeby poczuli się u nas jak w domu. Żebyśmy choć na chwilę poczuli się jak rodzina. Naiwnie wierzyłam, że dzieciaki odwzajemnią dobre chęci. Zamiast tego dostałam pokaz fochów, złośliwości i totalnego braku wychowania. Święta? Raczej wielki domowy konflikt.
Chyba się nie dogadamy
Przygotowania zaczęłam dwa tygodnie wcześniej. Mój partner, Wojtek, stwierdził, że może w tym roku jego dzieci – Kamil i Oliwia – spędzą święta z nami, bo w zeszłym roku były u matki. Zgodziłam się bez zająknięcia, chociaż w głębi duszy czułam niepokój. Nie dlatego, że nie lubię dzieci. Przeciwnie. Pracuję z dziećmi, mam z nimi świetny kontakt. Tylko że jego dzieci to był zupełnie inny świat.
Przyjechali dzień przed Wigilią. Kamil ma trzynaście lat, a zachowuje się jakby połknął telefon – nie odkleja się od ekranu. Oliwia ma dziesięć i już zdążyła mnie ocenić wzrokiem od stóp do głów, kiedy otworzyłam im drzwi.
– Fajne światełka – rzuciła z ironią, wskazując na moją starannie przystrojoną werandę.
Zamieniłam to w żart, bo nie chciałam zaczynać od spięcia. Włożyłam wiele wysiłku, by wszystko było idealne – pierogi z trzech farszów, barszcz na zakwasie, upominki w kolorowych torebkach pod choinką. Wojtek starał się mnie wspierać, choć widać było, że trochę mu głupio, gdy Kamil bez słowa odsunął talerz z przystawkami, a Oliwia skrzywiła się na zapach karpia.
– Może spróbujesz tego hummusu, lubisz cieciorkę – próbowałam delikatnie.
– Fuu, przecież to wygląda jak jakaś maź – odpowiedziała dziewczynka z uśmiechem.
Roześmiała się sama z siebie. Wojtek tylko prychnął rozbawiony. I właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba się nie dogadamy.
Nie wierzyłam własnym oczom
Wigilia, wszystko gotowe. Stół uginający się pod ciężarem dań, biały obrus, świeczki, sianko pod talerzem, kolędy cicho grają w tle. Miałam nadzieję, że może dziś będzie lepiej. Że magia świąt dotknie i ich. Naiwna ja. Zaczęło się jeszcze przed pierwszą gwiazdką. Kamil przyszedł do stołu ze słuchawkami w uszach. Poprosiłam grzecznie, żeby je zdjął.
– A po co? I tak nie gadacie o niczym ciekawym – rzucił, nie odrywając wzroku od telefonu.
Wojtek spojrzał na mnie z tym swoim „nie rób scen”, a ja zacisnęłam usta. Oliwia tymczasem próbowała układać ze sztućców jakieś wzory, oczywiście ignorując moją prośbę, by zostawiła nakrycie w spokoju.
Kiedy usiedliśmy do kolacji, zaczęli się kręcić. Kamil wstał trzy razy, bo „coś mu się przypomniało”, a Oliwia nagle stwierdziła, że nie zje nic, bo „nie ufa jedzeniu, które nie ma etykiety”. Mój kompot z suszu określiła jako „sok z błota” i nawet nie dotknęła barszczu. Wojtek próbował ratować atmosferę:
– No, dzieciaki, przecież to święta, spróbujcie chociaż…
– A musimy? – zapytał Kamil z pełną buzią chipsów, które zdążył wyjąć z kieszeni bluzy.
Nie wierzyłam własnym oczom. Spojrzałam na Wojtka. Liczyłam na jakąś reakcję, ale on tylko wzruszył ramionami. Jakby chciał powiedzieć: „To przecież dzieci”. A ja w tym wszystkim czułam się jak służąca na dyżurze u rozpuszczonych książąt. I po raz pierwszy naprawdę miałam ochotę wyjść.
Nie miały za grosz szacunku
W pierwszy dzień świąt chciałam, żeby było „jak w rodzinie”. Wspólne śniadanie, później planszówki, może spacer. Zaproponowałam, żebyśmy razem obejrzeli jakiś świąteczny film, może klasyczną komedię. Kamil parsknął:
– Nudy dla dziadów.
Oliwia wzruszyła ramionami i zniknęła w swoim pokoju, mówiąc, że „musi się zresetować”. Wojtek znowu udawał, że nie słyszy. Po godzinie dzieciaki wróciły, ale tylko po to, żeby rozpocząć bitwę o pilota. Kamil chciał grać na konsoli, Oliwia oglądać filmiki na dużym ekranie. Pokłócili się, padły wrzaski, jedno drugiemu wyrwało pilota z ręki. Skończyło się trzaskaniem drzwi i tupaniem.
– Może warto im wyjaśnić, że jesteśmy razem i że w tym domu obowiązują jakieś zasady? – powiedziałam do Wojtka, już nieco zniecierpliwiona.
– Daj spokój, przecież ich prawie nie widuję. Nie chcę robić im wykładów, ledwo przyjechali – odpowiedział, jakby to był argument zamykający sprawę.
Później, przy obiedzie, Oliwia ni stąd, ni zowąd wybuchła:
– Mama mówiła, że nie powinniśmy tu przyjeżdżać, bo będzie sztywno. I miała rację!
Zamarłam. Spojrzałam na Wojtka, a on, czerwony na twarzy, rzucił tylko:
– Oliwia, nie teraz.
Nie teraz? A kiedy? W tej chwili poczułam, że ktoś mnie tu traktuje jak intruza we własnym domu. Że dzieciaki nie tylko nie mają szacunku, ale nawet nie chcą mnie poznać. Tylko że ja nie byłam już gotowa dalej tego znosić.
To ostatnie takie święta
Wieczorem rozłożyłam prezenty pod choinką. Starannie zapakowane, przemyślane. Dla Kamila słuchawki, takie, jakie widział w reklamie. Dla Oliwii zestaw do robienia bransoletek, bo kiedyś opowiadała, że lubi takie rzeczy. Starałam się, naprawdę. Zawołałam wszystkich do salonu. Wojtek szedł jak na ścięcie, dzieciaki wlazły z telefonami w dłoniach. Kamil rzucił się na paczkę jakby brał udział w wyprzedaży.
– A to co? – rzucił z niezadowoleniem, widząc pudełko słuchawek. – To nie są te, które chciałem. Te są z kablem.
– Przepraszam, myślałam, że... – próbowałam, ale on już odrzucił pudełko na bok.
Oliwia otworzyła swój prezent wolniej. Popatrzyła na zestaw i skrzywiła się teatralnie:
– Nie jestem dzieckiem, żeby bawić się koralikami. To na serio?
Rozpakowując prezenty, mruczeli coś pod nosem. Potem bez słowa zostawili papier w całym salonie i wyszli. Zostałam z Wojtkiem, który nerwowo zbierał ścinki.
– Są w trudnym wieku – powiedział cicho, jakby to miało mnie pocieszyć.
– A ja co? Mam być ich workiem treningowym? Mnie też nie jest łatwo – odparłam.
Chciałam, żeby się postawił. Żeby powiedział: „Masz rację, przesadzili.” Ale nic. Siedział jak sparaliżowany, a ja w tym wszystkim czułam się jak idiotka. Przez chwilę myślałam, że to wszystko wina dzieci. Ale nie. To była wina dorosłych, którzy im pozwalali. I przysięgłam sobie, że to ostatnie święta, które zorganizowałam z takim sercem.
Czara goryczy się przelała
Drugiego dnia świąt obudził mnie rumor. Kamil grał na konsoli z głośnikami ustawionymi tak, że cała kamienica mogłaby się wczuć. Poszłam do salonu w szlafroku, zaspana i rozdrażniona.
– Mógłbyś chociaż ściszyć? Jest dopiero ósma rano – powiedziałam spokojnie.
– Serio? To dom czy więzienie? – prychnął Kamil, nie patrząc nawet w moją stronę.
Zamknęłam oczy, policzyłam do dziesięciu. Po śniadaniu Oliwia rozlała sok na tapicerkę i zamiast powiedzieć „przepraszam”, tylko westchnęła:
– No trudno. To nie ja wymyśliłam białe krzesła.
Wojtek próbował coś wykrztusić, ale znowu skończyło się na cichym:
– Kochanie, nie denerwuj się, to tylko dzieci…
Wtedy wstałam od stołu, wzięłam talerze i spokojnie zaniosłam do kuchni. Zamknęłam się tam na chwilę. Uświadomiłam sobie coś ważnego: oni mnie nie lubią. A może nawet nie chcą polubić. I skoro nikt im nie pokazuje, gdzie jest granica, to dlaczego mają się starać? Po południu wyjęłam walizkę i zaczęłam ją pakować. Wojtek wszedł do sypialni i spojrzał na mnie z przestrachem.
– Co ty robisz?
– Jadę do siostry na resztę świąt. Dzieci cię nie szanują, mnie nienawidzą, a ty tylko bezradnie wzruszasz ramionami.
Nie zatrzymał mnie. Może nie wiedział jak, a może już mu było wszystko jedno.
To ja ustalam zasady
U siostry było zwyczajnie. Dwa stare fotele, herbata w wyszczerbionych kubkach, kolędy z radia i spokój. Nikt się nie obrażał, nie trzaskał drzwiami, nie wywracał oczami, gdy ktoś coś powiedział nie tak. Poczułam, jak bardzo byłam zmęczona tą całą świąteczną szopką. Zrozumiałam też, że nie chodziło tylko o dzieci. Chodziło o Wojtka. O to, że przez cały ten czas stał z boku, jakby ta rodzina go nie dotyczyła.
Zadzwonił raz. Zapytał, czy wrócę. Powiedziałam, że nie wiem. Że muszę przemyśleć, czy chcę być z kimś, kto pozwala dzieciom deptać moją godność. Po nowym roku zaprosił mnie na kawę. Wydawał się zmieszany, może trochę skruszony.
– Przesadzili, masz rację. Nie powinienem tego akceptować. Po prostu... nie wiem, jak być ojcem na pół etatu. Zamiast wychowywać, próbuję zadowolić. I kończy się to tak, że wszyscy są nieszczęśliwi.
Poprosiłam o jedno: jasne zasady. Granice, szacunek. Nie chcę się bawić w mamusię, ale też nie zamierzam być workiem treningowym dla rozwydrzonych nastolatków. Zgodziłam się dać mu szansę. Sobie też. Ale powiedziałam jasno – jeśli następnym razem ktoś w moim domu nazwie moje jedzenie „mazią”, to wyleci szybciej, niż zdąży otworzyć kolejny filmik w telefonie.
I w tym roku to ja ustalam zasady. W końcu ktoś musi.
Aldona, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Koperta z banku miała mi dać nadzieję na lepsze święta. A zostałam samotną matką z pustym kontem, długami i bez pracy”
- „Na rodzinną Wigilię mój brat przyszedł tylko się najeść i wyszedł. Byłam na niego zła do czasu, aż poznałam powody”
- „Teściowa mieszała moje świąteczne dania z błotem. Gry ukroiłam jej kawałek makowca, nagle odebrało jej mowę”

