„Chciałam wypocząć na Malediwach, ale powitał mnie grzyb na ścianie. To mają być wakacje all inclusive?”
„Usiadłam ostrożnie na kanapie i rozejrzałam się wokół. Tapeta się łuszczyła, firanki wyglądały jak po walce z kotem, a widok z okna… No dobra, może i był ocean, ale z hałasem młota pneumatycznego w tle. Po dziesięciu minutach zjawił się menedżer”.

- Redakcja
Wydawało mi się, że skoro zarezerwowałam wyjazd all inclusive na Malediwy, to już naprawdę nic mnie nie zaskoczy. Ani hałasujące dzieci, ani rozwodnione drinki. No, ale to, co zastałam po otwarciu drzwi do apartamentu… to było brutalne zderzenie z rzeczywistością. I nie, nie chodziło o to, że nie działał klimatyzator albo że mini bar był pusty. Mówię o czymś znacznie bardziej podstawowym. O czymś, co atakuje zapachem, zanim jeszcze zdążysz ubrać klapki.
Byłam w szoku
– Co to jest? Wygląda mi na grzyb... – powiedziałam powoli, bardziej do siebie niż do chłopaczka z obsługi, który wparował za mną z walizkami.
– To tu normalne, madame – odpowiedział ze słodkim uśmiechem.
– Normalne?! – powtórzyłam, cofając się o krok i krzywiąc z obrzydzeniem.
Chłopak zbladł, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo przy tej wilgoci wszyscy wyglądaliśmy jakbyśmy byli już po saunie.
– Chcę nowy pokój – oznajmiłam stanowczo, wskazując ręką na drzwi.
– Bardzo mi przykro, madame. Wszystkie pokoje mamy zajęte, ale powiem o tym kierownikowi.
Usiadłam ostrożnie na kanapie i rozejrzałam się wokół. Tapeta się łuszczyła, firanki wyglądały jak po walce z kotem, a widok z okna… No dobra, może i był ocean, ale z hałasem młota pneumatycznego w tle. Po dziesięciu minutach zjawił się menedżer.
– Wilgotność nadaje Malediwom niepowtarzalny klimat, madame – powiedział z pełnym przekonaniem.
– Czyli teraz mam się czuć, jakbym wypoczywała w kiszonej kapuście?
Zamrugał, jakby nie wiedział, co to kiszona kapusta, ale już mniejsza o to. I miałam dziwne przeczucie, że to dopiero początek.
Rozczarowałam się
Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy i uczuciem, że spałam w terrarium. Pościel była wilgotna.
– Dobrze. Dam im jeszcze szansę przy śniadaniu – powiedziałam do siebie w lustrze. – Może jedzenie mi to zrekompensuje.
Zeszłam do restauracji z nadzieją na omlet, croissanta, sok z mango i może kawę, która nie smakuje jak zbożowa. A tam? Tłumy. Jedna kobieta awanturowała się z obsługą, że jej „hot sausage” to zimne parówki, ktoś inny krzyczał, że w mleku pływają „bąbelki”, a ja stałam nad tacką z jajecznicą i próbowałam zrozumieć, jak to możliwe, że usmażyli jajka na wodzie.
– Co to jest? – zapytałam chłopaka w białej koszuli.
– Bardzo zdrowe, madame. Ma mało tłuszczu.
– I mało smaku – mruknęłam, nakładając mikroskopijną porcję na talerz.
Usiadłam przy stoliku. Kawa była letnia. Masło – niewiadomego pochodzenia. Sok z mango rozcieńczony. Zjadłam to, co miałam na talerzu. A raczej podjęłam próbę. I wtedy postanowiłam. Nie będę się więcej łudzić. To nie raj. To kara. A ja jestem idiotką, która zapłaciła za to kilka tysięcy.
Próbowałam się zrelaksować
Chciałam odpocząć i nacieszyć się słońcem. Może nawet w końcu zrobić to zdjęcie w bikini, żeby wrzucić na profil z opisem „zabawa w raju”. Założyłam kapelusz, okulary przeciwsłoneczne, nasmarowałam się filtrami i ruszyłam na plażę. Chciałam zobaczyć tę słynną „białą jak mąka” plażę i „turkusową wodę niczym z pocztówki”. No i zobaczyłam. Tuż za granicą hotelowej plaży radośnie wesoło pracowała koparka. I nie jedna, tylko trzy. W rytm ich uroczych „brum-brum” dzieciaki robiły babki z piasku, a ich rodzice udawali, że wszystko jest okej, bo przecież „dziecko zadowolone, a drinki darmowe”.
– Czy to remont? – zapytałam ratownika, który wyglądał jakby był na kacu od dwóch lat.
– Budują nowy resort, madame. Bardzo luksusowy – odpowiedział z dumą.
– Fantastycznie – syknęłam.
Znalazłam wolny leżak. Oczywiście w cieniu – bo te w słońcu były już od rana okupowane ręcznikami. Położyłam się, zamknęłam oczy… i w tym momencie z głośników poleciało lokalne disco polo. I wtedy podszedł animator.
– Teraz będzie zumba. Przyłączysz się?
Otworzyłam oczy i spojrzałam zimno.
– Zumba? Nie, dziękuję.
Odszedł, a ja zostałam. Słońce niby świeciło, ale jakoś nie grzało. Może dlatego, że właśnie wiał wiatr, który niósł zapach spalonej ropy z maszyn. I wtedy pomyślałam, że może ten zapach w pokoju nie był jednak taki zły?
Chciałam wrócić do domu
Wieczorem odbywała się impreza dla gości. Resort zapraszał na „Maldivian Cultural Night”. Postanowiłam, że pójdę. Zaczęło się niewinnie. Kolacja pod palmami, światełka, stoły pełne wszystkiego: ryż, curry, krewetki, jakiś podejrzany makaron i… coś zielonego. Nazwy nie znałam, zapachu nie ogarniałam, ale co tam – odważnie wrzuciłam na talerz.
– Pani bardzo lubić „fish leaf paste”? – zapytał kucharz z szerokim uśmiechem.
– Poproszę – odpowiedziałam i zjadłam, popijając winem domowej roboty, które smakowało jak spirytus z nutą soku malinowego.
Było całkiem miło, ale kolejnego dnia przyszło zatrucie. Najpierw delikatne burczenie. Potem fale tsunami w żołądku. A potem już tylko sprint w stronę łazienki. Biegałam tam przez trzy godziny. Czasem zastanawiałam się, czy nie powinnam już tam po prostu zamieszkać.
Uśmiechnęłam się na pożegnanie
Ostatniego dnia postanowiłam nie jeść niczego, nie dotykać niczego i z nikim nie rozmawiać. Taka osobista strategia „przetrwaj do wylotu”. Spakowałam walizkę już o szóstej rano. Pokój pożegnałam spojrzeniem pełnym nienawiści i czegoś na kształt współczucia. Na recepcji czekała mnie jeszcze tylko jedna rozmowa. Formalność. Oddać klucz, powiedzieć „do widzenia” i uśmiechnąć się na pożegnanie.
– Jak minął pani pobyt, madame? – zapytała recepcjonistka z twarzą lalki Barbie.
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć: „Wspaniale, cudownie, wrócę tu za sto lat w trumnie”. Ale… coś mnie tknęło. Może to efekt odwodnienia, może niedosypiania, a może po prostu nie wytrzymałam.
– Jak było? – powtórzyłam z uśmiechem. – Już pani mówię.
I powiedziałam. Wszystko. O grzybie, o parówkach, o ścianach, które oddychają bardziej niż ja, o koparce, o beznadziejnym animatorze, o zatruciu i o karaoke, które złamało mi duszę. Recepcjonistka tylko kiwnęła głową i podsunęła mi do podpisu ankietę satysfakcji gościa. Wypełniłam ją słowem „help”. Przy odprawie na lotnisku spotkałam parę z Austrii. Uśmiechali się do mnie niezdrowo entuzjastycznie.
– Pani też wraca z Coral Heaven Resort? – zapytała kobieta.
– Tak – odpowiedziałam z twarzą pokerzysty.
– Cudownie było, prawda?
Zawahałam się. Przez sekundę. A potem tylko skinęłam głową i odpowiedziałam:
– To był niezapomniany urlop.
Bo tak było. Choć niezapomniane to mało powiedziane. Opowiem o nich wszystkim znajomym. I wszystkim wrogom też – żeby przypadkiem tam nie trafił.
Wróciłam do domu
Kiedy samolot w końcu wzbił się w powietrze, a ja po raz ostatni spojrzałam przez okno na turkusowe laguny, białe plaże i te przeklęte palmy, miałam ochotę wysłać kartkę z napisem: „Pozdrowienia z piekła”. Jednak zamiast tego zamknęłam oczy i obiecałam sobie jedno – nigdy więcej. Nigdy więcej rezerwowania hotelu tylko dlatego, że ma słowo „Heaven” w nazwie. Nigdy więcej dawania się nabrać na zdjęcia z internetu, gdzie każda łazienka wygląda jak świątynia, a w rzeczywistości przypomina wilgotną komórkę pod schodami. Nigdy więcej „lokalnych przysmaków”, po których organizm błaga o pomoc ONZ. Po powrocie do Polski znajomi pytali z wypiekami na twarzy:
– I jak było? No opowiadaj! Masz zdjęcia? Malediwy! Boże, marzenie!
I im pokazywałam. Ale nie rajskie widoczki. Ktoś powiedział:
– Przecież to musiało kosztować fortunę?
– Owszem – odpowiedziałam. – Fortunę i resztki mojej godności.
Bo widzicie, są wyjazdy, po których wracasz wypoczęta, opalona i zadowolona. A są też takie, po których wracasz silniejsza. Z poczuciem humoru ostrzejszym niż nóż. Wracasz, siadasz w fotelu z herbatą z torebki i mówisz do siebie:
– Monika, ty głupia babo, jak ci jeszcze raz przyjdzie do głowy jechać na koniec świata, to przynajmniej sprawdź, czy mają lot bez przesiadek.
I śmiałam się z tego sama do siebie. Bo co innego pozostało? A potem otworzyłam komputer i zaczęłam szukać kolejnych wakacji. Ale tym razem – w górach. W Polsce. W domku. Z piecem kaflowym.
Monika, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W agroturystyce chciałam nakręcić relację z grzybobrania i podbić internet. Zrobiłam z siebie pośmiewisko na całą wieś”
- „Dla wnuków byłam bankomatem z siwą głową. Gdy zakręciłam kurek z kasą, od razu poznałam całą prawdę”
- „Mąż żałował mi na wakacje, a sam roztrwaniał kasę na bzdury. Dziś zamiast w oceanie, po uszy taplam się w długach”

