„Chciałam stworzyć miłą atmosferę w święta, ale matka się obraziła na śmierć. Podobno dziadek przewraca się w grobie”
„Nastała cisza – gęsta, ciężka. Syn spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Mąż zamarł z widelcem w powietrzu. – Mamo… – zaczęłam, próbując się uśmiechnąć – to był tylko żart. – Żarty są dobre, kiedy jest z czego się śmiać – odburknęła”.

Mam czterdzieści pięć lat, męża, nastoletniego syna i serdecznie dość rodzinnych Wigilii, które przypominają bardziej rekolekcje niż święta. Co roku obiecuję sobie, że tym razem będzie inaczej, że będzie lżej, weselej, bez tej sztucznej podniosłości i udawanej serdeczności. Ile można jeść karpia z miną, jakbyśmy go jedli za karę?
Od pół roku sytuacja jest jeszcze gorsza. Mój tata – dusza towarzystwa, mistrz ciętej riposty i jedyny człowiek, który potrafił rozbawić moją matkę – nie żyje. Odszedł nagle i zostawił po sobie pustkę, której nic nie wypełnia. Sama przeżyłam jego śmierć mocno, może nawet bardziej, niż potrafię to przyznać, ale nie robiłam z tego dramatu. Tata by tego nie chciał.
Za to moja matka… Od dnia pogrzebu nosi czarne swetry, mówi szeptem i uważa, że każda forma radości to zdrada. Nie pozwala puszczać kolęd, nie śmieje się nawet do wnuka, a ja mam wrażenie, że chciałaby, żebyśmy w Wigilię zamiast opłatkiem – dzielili się rozpaczą.
Przysięgłam sobie, że nie będzie „pogrzebowej Wigilii”. Nawet jeśli miałabym zostać kimś, kto „psuje powagę” – to trudno. Ktoś musi. Może kieliszek wina pomoże. Może żart o karpiu albo historia o tym, jak tata kiedyś pomylił zakwas z kompotem. Zobaczymy.
Próbowałam rozładować atmosferę
– No to może zacznijmy, zanim barszcz wystygnie – powiedziałam wesoło, siadając przy stole.
Zrobiło się cicho. Matka spojrzała tylko na zegar. Siedzieliśmy jak na egzaminie – ręce na stole, wzrok w talerze, nikt się nie odzywał. Nawet mój syn, który zwykle komentuje wszystko, dziś tylko dłubał widelcem w śledziu.
– No dobra, to ja coś powiem, żeby było weselej – podjęłam próbę. – Pamiętacie, jak tata dwa lata temu włożył za dużo sianka pod obrus, wszędzie się nasypało i potem przez tydzień nawet kot je miał w kuwecie?
Mój mąż zachichotał, syn parsknął pod nosem. Nawet ciotka się uśmiechnęła. Zrobiło mi się cieplej. Może jednak się uda. Może choć trochę…
– Nie drzyj się tak – odezwała się matka chłodno. – Dziadek w grobie się przewraca.
Nastała cisza – gęsta, ciężka, lepka. Syn spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Mąż zamarł z widelcem w powietrzu.
– Mamo… – zaczęłam, próbując się uśmiechnąć – to był tylko żart.
– Żarty są dobre, kiedy jest z czego się śmiać – odburknęła i skupiła się na barszczu, jakby nie powiedziała właśnie czegoś, co rozorało stół jak pług.
Nie wiedziałam, czy się obrazić, czy jeszcze coś dodać. Żart ugrzązł mi w gardle. Syn spuścił głowę. Już się nie śmiał. Ja też nie. Zegar tykał jak na pogrzebie. Wszystko znowu wróciło na swoje miejsce.
Nie będę przepraszać
Nie wytrzymałam. Chyba pierwszy raz w życiu. Wstałam od stołu i bez słowa poszłam do kuchni. Umyłam ręce. Potem drugi raz. Patrzyłam w zlew, jakby on miał mi coś wyjaśnić. Matka weszła za mną. Nie wiem, czy się przejęła moim wyjściem, czy po prostu chciała dolać oliwy do ognia.
– Musisz zawsze robić przedstawienie? – zapytała.
Odwróciłam się. Miała twarz spokojną, jak zawsze. Ten sam wyraz, który nosiła na pogrzebie taty. Tylko oczy – tam coś się zapaliło.
– Ja robię przedstawienie? To ty się zachowujesz, jakbyśmy wszyscy mieli zaraz się położyć obok niego w trumnie – mój głos był cichy, ale stanowczy.
– Nigdy tego nie rozumiałaś – odpowiedziała szorstko. – Dla ciebie wszystko musi być lekkie, przyjemne, do śmiechu.
– A dla ciebie wszystko musi być cierpieniem? Mamo, tata nie żyje, ale my jeszcze żyjemy. My, twoje dzieci, twój wnuk! Czy naprawdę musimy tu siedzieć jak na stypie?
– Ja też się czuję, jakbym nie żyła od dnia, kiedy on umarł.
Zamilkłam. Słowa uderzyły mnie jak zimna woda.
– Ty zawsze musiałaś być w centrum – dodała, patrząc na mnie z goryczą.
– Ktoś powinien być. Całe życie miałam wrażenie, że nikt na mnie nie patrzy.
Za drzwiami kuchni rozległ się szelest – mój mąż udawał, że czegoś szuka. Ucieczka. Nie dziwię mu się.
– Nie będę przepraszać za to, że próbuję żyć – powiedziałam i wyszłam z kuchni.
Za mną została cisza i zapach barszczu.
Nie umiała tego pogodzić
Wróciłam do salonu, ale przy stole już nikt nie jadł. Mój syn przeglądał telefon pod obrusem. Mąż udawał, że naprawia lampki choinkowe, które od lat działały bez zarzutu. Ciotka siedziała sztywno, jakby zaraz miała przemówić w imieniu całej rodziny, ale nic nie powiedziała. Nalałam sobie wina. Cicho. Dyskretnie. Nikt nie zareagował.
Po kilku minutach zauważyłam, że mama z ciotką zniknęły. Gdzieś z tyłu domu drzwi były lekko uchylone. Słychać było rozmowę – cichą, ale wyraźną. Nie chciałam podsłuchiwać, ale słowa same do mnie przychodziły.
– One mnie już nie potrzebują – powiedziała matka. – Nie obchodzę ich. Umarłam dla nich razem z nim.
– Tak nie wolno myśleć – próbowała ją uspokoić ciotka. – Przecież wszyscy tu jesteśmy. Wszyscy przyszliśmy.
– Przyszli, bo trzeba, bo wypada. Gdyby nie Wigilia, to może i by ich nie było.
– Nie mów tak. Oni też cierpią. Każdy na swój sposób.
– A Iwona? Ona się śmieje. Jakby go nigdy nie było. Jakby jej to wszystko nie dotyczyło.
– Może właśnie dlatego się śmieje. Może to jej sposób.
Zamilkły. Przez chwilę było tylko słychać ciche pociąganie nosem.
– Jak teraz będziemy siedzieć cicho, to dopiero na kolejnym pogrzebie się spotkamy i wtedy będzie naprawdę jak na stypie – powiedziała ciotka.
Te słowa mną wstrząsnęły. Stałam w ciemnym korytarzu i czułam, że robi mi się duszno. To było prawdziwe. Tak jakby ktoś właśnie wypowiedział na głos to, czego nikt nie chciał mówić. Nie wiedziałam, czy wejść. Czy się odezwać. Czy po prostu wrócić do stołu.
Wszyscy coś straciliśmy
Znalazłam ciotkę – starszą siostrę mamy – na balkonie. Stała zapatrzona w dal. Wcisnęłam się obok niej, zawinęłam się szczelniej w szal. Przyniosłam dwie szklanki wina. Ona bez słowa wzięła jedną z nich.
– Podsłuchałam was – powiedziałam. – Wiem, nie powinnam, ale...
– Może dobrze, że słyszałaś – przerwała.
Zaciągnęła się zimnym powietrzem, a potem z trudem wypuściła powietrze. Jakby musiała się do tego zmusić.
– Nie wiedziałam, że mama się tak czuje – przyznałam. – Myślałam, że to teatr, że po prostu robi z siebie męczennicę.
– Bo robimy z niej tło. Od zawsze. Ty grałaś komedię, ja dramat, a ona tylko siedziała za kulisami.
– Myślałam, że tylko mnie brakuje taty. Byłam jego oczkiem w głowie. Jego... światełkiem.
– Każdy z nas stracił tego samego człowieka – odparła ciotka. – Ale każdy trochę innego.
Zamilkłyśmy. Wiatr znad podwórka zawiał nagle tak mocno, że obie zaczęłyśmy się trząść.
– Ja nie umiem się smucić po cichu – powiedziałam. – Jak milczę, to się duszę.
– A ja nie umiem mówić. Zawsze byłam rozsądna. Cicha. Od wspomnień. Ty od śmiechu.
– Tata by chciał, żebyśmy byli razem. Tak po prostu.
– Ale najpierw musimy się przestać bać siebie – dodała. – A potem twojej matki.
Wypiłyśmy do dna. Przez chwilę było cicho. Ale tym razem nie z żalu. Z czegoś innego. Z początku.
Wreszcie to zadziałało
Wróciłyśmy do stołu. Ja z czerwonym nosem, ciotka z zaciśniętą szczęką. Mama zerknęła na nas krótko, bez słowa. Barszcz był już letni, karp stygł na półmiskach. Nikt nie jadł. Usiadłam. Odetchnęłam. A potem powiedziałam:
– Pamiętacie, jak tata zrobił kiedyś kutię z kaszy gryczanej, bo pomylił woreczki?
Syn podniósł wzrok znad ekranu.
– A potem wmówił wszystkim, że to taka „wschodnia wersja” – dodałam. – I że w Azji właśnie tak jedzą. A myśmy we wszystko wierzyli, aż babcia nie wytrzymała i wypluła to na obrus.
Ktoś zachichotał. Mąż. Potem ciotka. Nawet syn się zaśmiał, mimo że znał tę historię na pamięć. Matka patrzyła na mnie długo. Aż w końcu cicho powiedziała:
– On by się śmiał.
Zapadła cisza. Inna niż wcześniej. Nie ta ciężka. Raczej cicha przestrzeń, która pozwala na oddech. Syn wstał, nalał babci kompotu.
– Dziękuję, kochanie – powiedziała miękko. – Ty jesteś cały jak on.
Spojrzałam na nią i zobaczyłam coś, czego nie widziałam od miesięcy. Łzę – jedną, ale prawdziwą. Nie było toastów, nie było kolęd. Były milczenie, barszcz i pierwsze okruchy wspólnoty. Może jeszcze nie byliśmy znów jak rodzina, ale zachowaliśmy się już nie tylko jak obcy ludzie przy jednym stole.
To był pierwszy krok
Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. W lodówce został kawałek karpia i nietknięty makowiec. Mój mąż zaproponował, żeby obejrzeć Kevina, ale w połowie filmu zasnął z pilotem w ręku. Syn zamknął się w pokoju, a ja zostałam sama w kuchni z kubkiem herbaty i głową pełną myśli.
Wigilia minęła. Nie była wesoła. Nie była też pogrzebowa. Była... prawdziwa. Zrozumiałam dziś coś ważnego. Żałoba nie musi wyglądać tak samo u każdego. Jedni płaczą cicho, inni śmieją się na głos, żeby nie rozsypać się w środku. Milczenie nie zawsze znaczy spokój. A śmiech nie jest brakiem szacunku.
Matka wciąż nosi czerń, ale dziś wypiła kompot od wnuka i powiedziała, że tata by się śmiał. To znaczy dla mnie więcej niż jakiekolwiek słowa. Nie wiem, jak będzie za rok. Może znowu się pokłócimy. Może znowu ktoś trzaśnie drzwiami.
Jeśli już, to chciałabym, żebyśmy się sprzeczali o to, kto zmywa po kolacji. Nie o to, kto ma prawo się śmiać. A jeśli tata naprawdę nas słyszy – to mam nadzieję, że nie przewracał się dziś w grobie. Tylko leżał sobie spokojnie i uśmiechał się pod nosem. Tak jak zawsze, gdy wiedział, że zrobił coś dobrze.
Iwona, 45 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Marzyłam o idealnych świętach, ale skończyły się katastrofą. Mój mąż podsumował gwiazdkę tak, że ręce mi opadły”
- „Zamiast prezentu, dostałam pod choinkę rozczarowanie. Odkryłam kłamstwa męża, bo chciałam puścić kolędy z jego telefonu”
- „Dostałam zestaw do sprzątania pod choinkę. Mąż udowodnił, że traktuje mnie już tylko jak służącą”

