Reklama

Zaręczyliśmy się w lipcu, podczas naszego wypadu nad jezioro. Był ciepły wieczór, pachniało ogniskiem i mokrą trawą. Patryk wyjął pierścionek z kieszeni bluzy tak zwyczajnie, że przez chwilę nie zrozumiałam, co się dzieje. Po prostu powiedział:

– Agata, zostaniesz moją żoną?

Bez klękania, bez przemowy, bez świadków. Tylko my dwoje i świerszcze, które nie przestawały grać. Było idealnie. Odpowiedziałam „tak”, zanim zdążył dokończyć pytanie.

Marzyliśmy o ślubie równie prostym, co ten wieczór. Tylko a jakimś ładnym miejscu. Może Madera? Może Islandia? A może coś jeszcze bardziej kameralnego – tylko urząd, potem obiad gdzieś na uboczu i wspólny weekend nad morzem. Bez wodzirejów, bez stu dwudziestu zaproszeń, bez wielkiej szopki. Po prostu my, nasza miłość i kilka najbliższych osób.

Wiedzieliśmy jednak, że zanim cokolwiek zorganizujemy, musimy pojechać do moich rodziców. Oznajmić im, że się zaręczyliśmy. Powiedzieć o naszych planach. Nie spodziewałam się, że tak zareagują. To, co nastąpiło później, zmieniło wszystko. Nie tylko nasze wesele. Tak naprawdę – cały mój związek.

Marzyliśmy o skromnym ślubie

– Wyobrażasz sobie nas gdzieś w Toskanii? – zapytałam Patryka, siedząc na jego kolanach. – Mały kościółek, cyprysy, potem obiad z winem i śmiech w tle?

– Mmm… Włoska muzyka, ty w lekkiej sukience, ja w lnianej koszuli bez marynarki. Idealnie.

– Albo plaża na Maderze. Na boso, z wiatrem we włosach. Tylko my.

– Islandia też byłaby piękna. Surowo i czysto. Jakby to było poza światem.

Spędziliśmy tak cały wieczór, wybierając, odrzucając, znowu wracając do pomysłów. A potem przyszło to jedno zdanie:

– Tylko… twoi rodzice raczej się na to nie zgodzą, co?

Zamilkłam. Wiedziałam, że ma rację. Mama miała już od lat gotowy plan na moje wesele. Wielkie, tradycyjne, z kapelą, rosołem i tańcami do rana. Ojciec zawsze powtarzał, że „ślubu się nie robi dla siebie, tylko dla rodziny”. A ja, choć już dawno przestałam się z tym zgadzać, wiedziałam, że walka z ich oczekiwaniami nie będzie łatwa.

– Może po prostu… opowiemy im najpierw o zaręczynach, zobaczymy, co powiedzą – zaproponowałam. – A potem delikatnie powiemy, że chcemy tylko obiad. Taki skromny, nasz.

– Dobrze. Tylko błagam, nie zapominaj, że to nasz ślub. Nasze życie.

– Obiecuję – powiedziałam. Chciałam wierzyć, że tej obietnicy dotrzymam.

Mieli swoje własne plany

Do rodziców pojechaliśmy w sobotę, zwyczajnie, jak co miesiąc. Mama jak zawsze ugotowała za dużo, a tata jak zwykle udawał, że nie słyszy, kiedy się go prosi o pomoc w kuchni. Przez pierwszą godzinę siedzieliśmy w ogrodzie i rozmawialiśmy o niczym – o pomidorach, o sąsiadce, co znowu kupiła psa, o pogodzie.

W końcu, gdy mama przyniosła sernik i usiadła ciężko przy stole, złapałam Patryka za rękę pod blatem.

– Mamo, tato… chcieliśmy wam coś powiedzieć – zaczęłam.

Mama spojrzała na mnie z napięciem, a ojciec tylko uniósł brwi.

Zaręczyliśmy się – powiedział Patryk spokojnie. – W lipcu, nad jeziorem.

– Ojej... – mama zakryła usta dłonią. – No przecież... ja się tego spodziewałam, ale… – zaczęła się śmiać przez łzy. – Moja córeczka…

Podeszła i mnie przytuliła, a potem Patryka. Ojciec tylko pokiwał głową i podał mu rękę. Przez chwilę naprawdę myślałam, że to będzie łatwiejsze, niż się obawiałam.

– A co z weselem? Kiedy? – zapytała mama, już rozmarzona. – Muszę zacząć rozmawiać z ciocią Wandą, z kuzynką Jolą, zamówić salę…

– Mamo, spokojnie. My myśleliśmy raczej o skromnym ślubie… tylko w urzędzie. I obiedzie. W jakiejś małej restauracji, tylko dla najbliższych.

Zamarła. Spojrzała na mnie jak na obcą osobę.

Żartujesz, Agatko? Obiad? Po tylu latach wychowywania cię, marzyłam, że wreszcie będzie wesele, jak trzeba. Na całą rodzinę, na wieś, z tańcami…

A potem… zaczęła płakać. Cicho, bez słów. Musiałam coś zrobić.

Poszłam na kompromis

W drodze powrotnej Patryk milczał. A ja czułam, że gotuje się w nim coś, co zaraz wybuchnie. Trzymałam ręce splecione na kolanach, jakbym mogła w ten sposób utrzymać w sobie emocje, które zaczynały mnie dławić.

– Naprawdę musiałaś tak od razu wszystko odkręcać? – powiedział w końcu, nie odrywając wzroku od drogi.

– Nie odkręcałam, Patryk. Widziałeś ją. Rozsypała się. Ona... miała taką wizję mojego wesela od zawsze. Czułam się, jakbym jej to odebrała... – urwałam, bo nie wiedziałam, jak to dokończyć.

– No właśnie. Oddałaś jej marzenie, a w zamian straciłaś nasze. Super układ – w jego głosie nie było krzyku, ale było coś gorszego. Zimna rezygnacja.

Chciałam mu coś odpowiedzieć, wytłumaczyć, że to tylko kompromis. Przecież mama zaproponowała, że pomoże, że wezmą większość kosztów na siebie. Może wcale nie będzie tak źle, że przecież chodzi tylko o jeden dzień. Bałam się jednak, że powiem coś, co jeszcze bardziej pogorszy sprawę.

Zaczniemy od czegoś małego – powiedziałam po chwili cicho. – Tylko kilka osób. Bez orkiestry, bez tych wszystkich oczepin.

– Agata… nawet nie zauważyłaś, że już to przegrałaś.

Odwróciłam wzrok w stronę szyby. Mijaliśmy pola i domy, ale nic nie widziałam. Przez głowę przeszła mi myśl, że właśnie zaczynam tracić coś dużo ważniejszego niż wizję ślubu. Wiedziałam jednak, że jeśli wrócę do mamy z odmową, nie będzie już odwrotu. Zrobiłam więc to, co najłatwiejsze. Uśmiechnęłam się i zgodziłam na więcej.

Wzięli na siebie koszty

Suknia została wybrana pod czujnym okiem mamy, salę zarezerwowano na sto dwadzieścia osób, a orkiestra miała w repertuarze zarówno „Jesteś szalona”, jak i „My Słowianie”. Ja przestałam pytać, przestałam dyskutować. Mówiłam tylko: „Dobrze, jak uważacie”. Patryk milczał coraz częściej.

– Chciałem się żenić z tobą, Agata. Nie z twoją matką – powiedział kiedyś, kiedy znowu wróciłam od rodziców z nowym pomysłem na tradycyjne przywitanie chlebem i solą. – Wiesz w ogóle, że zamówiłaś wiejski stół, chociaż ty nawet nie jesz kiełbasy?

Oni to wszystko finansują – powiedziałam bez energii. – Gdyby nie oni, nie byłoby nas stać. A tak mamy wszystko.

– Wszystko oprócz siebie – rzucił cicho i wyszedł z kuchni.

Kiedyś spaliśmy przytuleni. Teraz zasypialiśmy plecami do siebie. Wieczorami przewijałam grupy ślubne w internecie i patrzyłam, co jeszcze „wypada mieć”. Nie dlatego, że chciałam. Tylko żeby nikt nie powiedział, że czegoś zabrakło.

Mama rozkwitała. Podobno tyle lat oszczędzała, rezygnowała z siebie, mówiła – „na twoje wesele”. Teraz miała okazję pokazać się przed rodziną. Tata chodził dumny, jakby to była jego prywatna uroczystość. a zaczynałam czuć, że nie umiem już tego zatrzymać.

Ślub odbył się w styczniu. Zimowy, z saniami, z płatkami róż i złotymi zaproszeniami. Było pięknie. Goście mówili, że bajkowo. Tylko Patryk niewiele tańczył. Siedział przy stole i patrzył, jak udaję szczęśliwą.

Wcale nie mieli oszczędności

Miesiąc po ślubie brat przyszedł do mnie z zatroskaną miną.

– Agata… muszę ci coś pokazać – powiedział po chwili, kładąc na stole zmiętą kopertę. – Znalazłem to u rodziców, między rachunkami.

Wyjął pismo z banku. Ponaglenie do spłaty kredytu, na kwotę, której w życiu nie widziałam na oczy. Z datą sprzed kilku dni. Z dopiskiem „wezwanie do spłaty”.

Myślałam, że mieli oszczędności… Mama mówiła, że wszystko mają przygotowane na ten ślub… – mówiłam jakby do siebie, serce waliło mi w gardło.

– Zaciągnęli kredyt pod hipotekę. Pod dom i ziemię. Jak nie spłacą, będą musieli ją sprzedać.

Wtedy zrozumiałam, że nie zrobiłam ślubu dla mamy. Zrobiłam go za mamę. Za jej marzenia, za jej ambicje, za to, by rodzina z wioski miała co wspominać.

Wieczorem powiedziałam o wszystkim Patrykowi.

Musimy im pomóc. To przeze mnie… – zaczęłam.

– Nie. Przez nich – przerwał ostro. – Kłamali cię w żywe oczy, a ty dałaś się w to wciągnąć.

– Ale to moi rodzice, Patryk! Nie zostawię ich z tym!

– A mnie zostawiasz? Ze świadomością, że mam teraz spłacać kredyt za coś, czego nawet nie chciałem.

Po raz pierwszy od dawna podniósł głos. Nie powiedział nic więcej. Wyszedł. Drzwi trzasnęły tak, że spadło nasze ślubne zdjęcie w ramce. Zostałam sama z kredytem, z obowiązkiem i z poczuciem, że moja historia wymknęła mi się z rąk.

Teraz ponoszę konsekwencje

Spłacaliśmy ten kredyt przez kolejne lata. Bez rozmów o uczuciach, bez planów na przyszłość. Patryk za każdym razem przelewał swoją połowę pieniędzy z wyrazem chłodnej powinności, jakby płacił rachunek za gaz. A ja… traciłam oddech coraz częściej. Nie rozwiedliśmy się, ale jesteśmy jak współlokatorzy. Żyjemy obok siebie. Każdy z nas ma swoje osobne rytuały, swoje godziny powrotów, swoje milczenie. Moi rodzice wciąż pytają, kiedy wnuki. Mama czasem wzdycha:

– Jak to dobrze, że wszystko się tak pięknie udało. Tyle osób mówiło, że to było wesele jak z bajki!

Wtedy tylko się uśmiecham. Już nie mam siły tłumaczyć, że bajki często kończą się tylko na obrazkach. Nie mam pewności, czy w ogóle chciałam wychodzić za mąż. Może po prostu chciałam zobaczyć moją mamę szczęśliwą, choćby przez jeden wieczór. Tylko nikt mnie nie uprzedził, że za tę jedną noc zapłacę latami.

Podejrzewam, że moje małżeństwo nie potrwa długo. Jeśli kiedyś znów kogoś pokocham i zechcę iść z nim przez życie, ślub będzie taki, jak ja chcę. Nawet jeśli będzie to tylko podpis w urzędzie i kawa wypita w kawiarni na rogu. Nigdy więcej wesela dla innych. Nigdy więcej życia dla kogoś.

Agata, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama