Reklama

Siedzieliśmy z Wiktorem na kanapie. On – z kubkiem herbaty, zapatrzony w ekran telewizora, ja – z pilotem w dłoni, bardziej nieobecna niż obecna. Cisza między nami była grubsza niż koc, którym się przykryliśmy. Nawet serial nie był w stanie jej rozbić. W końcu zasnął. Jak co wieczór. A ja – jak co wieczór – zamknęłam się w łazience i pozwoliłam sobie na kilka minut płaczu. Cicho, bezgłośnie. To już nie były nawet łzy. To była rozpacz w formie suchego krzyku w środku klatki piersiowej.

Nasze małżeństwo było kiedyś... nie wiem, jakie. Chyba w porządku. Stabilne, normalne. Pracowaliśmy, spłacaliśmy kredyt, wyjeżdżaliśmy raz w roku na Mazury. Ale coś się rozlało. Pękło, nie wiadomo kiedy. Przestaliśmy się dotykać, rozmawiać, patrzeć na siebie. Mój mąż stał się współlokatorem, który zostawia po sobie brudne kubki.

Pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz spojrzał na mnie ktoś inny. Galeria handlowa, sobota, wyprzedaże. Potrącił mnie przypadkiem przy wejściu do sklepu z butami. Uśmiechnął się przepraszająco. Robert. Sąsiad z bloku obok. Od tamtej chwili zaczęłam znowu czuć. I jednocześnie – tracić grunt.

Zastanawiałam się, patrząc na Wiktora: „Czy to naprawdę wszystko, co mnie czeka? Mąż, który mnie nie zauważa, i życie, które codziennie wygląda tak samo?”.

To przyszło tak naturalnie

Zaczęło się tego dnia. Robert złapał mnie wtedy za ramię, kiedy prawie upadłam na mokrej posadzce przy wejściu do sklepu. Śmialiśmy się z tego później jak dzieciaki. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się znów – pod klatką. Okazało się, że mieszka w bloku obok. Że codziennie mijaliśmy się przez kilka lat i ani razu nie zamieniliśmy słowa. Do tamtego dnia.

Potem wszystko potoczyło się zbyt łatwo. Kilka przypadkowych rozmów na ławce. Krótkie „dzień dobry” zmieniło się w „może wejdziesz na herbatę?”. I weszłam . Jeden raz, potem drugi, trzeci.

W jego mieszkaniu pachniało świeżym chlebem i kawą. Puszczał mi muzykę, której słuchał za młodu, mówił, że mam oczy jak piosenkarka, w której kiedyś się podkochiwał. Patrzył na mnie, naprawdę patrzył. Tak, jak Wiktor nie patrzył od lat.

Pierwszy pocałunek? Nie był romantyczny. Był głodny. Głód bliskości, czułości, potwierdzenia, że jeszcze coś we mnie tli. Że jestem widzialna.

– Z Wiktorem nie ma już nic… ale nie chcę być żoną, która rozbija małżeństwo – powiedziałam kiedyś, leżąc naga pod jego kołdrą.

– To może trzeba mu dać powód, żeby sam odszedł? – odpowiedział spokojnie Robert, jakby planował mi rozwiązać życie w pięć minut.

Nie zapaliła mi się żadna czerwona lampka. Wręcz przeciwnie – poczułam ulgę. Jakby właśnie ktoś podsunął mi plan. Plan na nowe życie. Tyle że ja nie wiedziałam jeszcze, że ten plan to początek mojej klęski.

Przygotowałam sobie przynętę

Sabina była dokładnie tym, czego potrzebowałam. Zawsze zadbana, z pazurem, mówiła głośno i śmiała się jeszcze głośniej. W pracy lubili ją wszyscy – za charyzmę, za dystans, za to, że nie owijała w bawełnę. Mówiła prosto z mostu. I co najważniejsze – była singielką.

Wpadłam na ten pomysł pewnego dnia, wracając z lunchu. Ona opowiadała właśnie, że szuka „kogoś innego niż wszyscy”, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy Wiktor mógłby się komuś wydać... interesujący. Chyba tak. Był zadbany, inteligentny, ułożony. Tylko ze mną był nudny jak flaki z olejem.

Zorganizowałam imprezę u siebie. Ot, kolacja, winko, parę znajomych z pracy, trochę muzyki. Wiktor nie miał ochoty dołączyć, ale poprosiłam, żeby uczestniczył.

Chciałam ci kogoś przedstawić. Macie wiele wspólnego – rzuciłam lekko, choć w głowie już ustawiłam ich jak pionki na planszy.

Przedstawiłam ich sobie i zostawiłam samych. Zerkałam na nich całą noc. Ona opowiadała coś żywo, on kiwał głową, nawet się uśmiechał. Rzadko się uśmiechał przy mnie, a tam – proszę. Widziałam, jak nachylają się do siebie, jak on nalewa jej wina, jak ona dotyka jego ramienia niby przypadkiem. Po raz pierwszy od miesięcy widziałam Wiktora w roli... mężczyzny. I to nie mojego.

Twój mąż to całkiem niezły facet. Czemu ty zawsze mówisz o nim z takim chłodem? – zapytała później Sabina, zaciągając się papierosem na balkonie.

– Nie znasz go tak dobrze jak ja. Ale cieszę się, że się wam dobrze rozmawiało – odpowiedziałam, jakby od niechcenia.

„To działa. Zaczyna się” – myślałam. Wtedy jeszcze czułam się sprytna. Zadowolona z siebie. Przecież to ja rozgrywałam tę partię. Tak mi się przynajmniej wydawało.

To wymknęło się spod kontroli

Na początku było dokładnie tak, jak chciałam. Wiktor zaczął się częściej uśmiechać, częściej wychodził. Mówił, że idzie „na spacer”, „na siłownię”, „z chłopakami na piwo”, ale ja czułam, że coś się zmienia. Nie pytał już, o której wrócę, nie dzwonił, gdy późno wracałam z pracy. Robił się... wolny.

Powinnam się cieszyć, prawda? O to przecież chodziło. Ale im bardziej oddalał się ode mnie, tym bardziej czułam, że coś mnie uwiera. Nie bolało – jeszcze. Ale coś drapało od środka.

Robert też się zmieniał. Znikał na kilka dni, tłumaczył się pracą. Odpisywał później, jakby od niechcenia. Przestał mówić mi komplementy, nie dzwonił bez powodu. Zaczął być obok, ale bez czułości. Byłam... rozproszona. Wiktor znikał w swoje nowe życie, Robert w swoje własne. A ja zostałam na środku tej drogi, jak idiotka.

Nie tak miało być. W końcu nie wytrzymałam.

Czemu ostatnio mnie unikasz? – zapytałam Roberta, stając w jego drzwiach, jak oskarżyciel.

– Nie każdy związek musi prowadzić do czegoś więcej – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

– Ja nie jestem twoją zabawką.

– A czy ty nie traktowałaś tak swojego męża?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Po raz pierwszy od miesięcy ktoś postawił mnie pod ścianą.

Kilka dni później Wiktor usiadł przy stole i spojrzał na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz od lat.

– Jagoda, nie widzę sensu w tym małżeństwie. Chciałbym się rozwieść.

Nie odpowiedziałam. To poszło szybciej, niż przypuszczałam. Nie wiedziałam, czy powinnam płakać, czy się śmiać. Bo przecież... chciałam tego, tylko to ja miałam odejść.

Nie tak miało wyjść

W mieszkaniu było dziwnie cicho. Wiktor wyniósł się do swojej matki, a ja zostałam sama z kubkami po kawie, których nikt już nie zabierał do zlewu. Wieczorami nie włączałam światła w sypialni – nie dlatego, że nie chciałam go widzieć, ale dlatego, że bałam się własnego odbicia w lustrze.

Robert przepadł jak kamień w wodę. Pisałam kilka razy, dzwoniłam. Raz oddzwonił. Powiedział: „To nie ma sensu. Ja się do tego nie nadaję”. Tyle. Pewnego dnia, wracając do domu, zatrzymałam się przy windzie. Drzwi się otworzyły, a tam – Robert. Z jakąś kobietą. Młodą, śmiejącą się. Ramię w ramię. Speszony wzrok, krótkie „cześć” i szybkie zamknięcie drzwi. Patrzyłam na windę jeszcze długo po tym, jak ruszyła. Stałam tam jak idiotka, z torbą zakupów i sercem w gardle.

Zadzwoniłam do Sabiny.

– Możemy pogadać? – zapytałam niepewnie.

– Jagoda, ja nie wiem, czy to dobry pomysł… – jej głos był spięty, jakby spodziewała się, że zaraz wybuchnę.

Rozłączyłam się i poszłam do matki.

– Jagoda, nie wszystko da się kontrolować – powiedziała, gdy w końcu, łkając, przyznałam, że planowałam Wiktora wypchnąć z mojego życia.

– Ja tylko chciałam... lepszego życia – szepnęłam.

– I co ci z tego wyszło? – spojrzała na mnie smutno, ale bez pogardy. – Jesteś sama. On odszedł, ten drugi też. Został ci tylko ten mądry plan.

Nie odpowiedziałam. Nie było już żadnego planu. Była tylko pustka.

Przyznałam się do pomyłki

Spotkałyśmy się na neutralnym gruncie – w kafejce niedaleko pracy. Usiadłam przy stoliku pierwsza, ona przyszła dziesięć minut później. Wyglądała... zwyczajnie. Bez makijażu, włosy spięte w niedbały kok. I tylko oczy miała inne – niepewne, czujne. Jakby bała się tego, co mam zamiar powiedzieć.

– Dziękuję, że przyszłaś – zaczęłam, mieszając herbatę, choć cukru nie dodałam.

– Bałam się, że powiesz mi, że jestem złodziejką mężów – powiedziała spokojnie, bez złości.

– A jesteś? – zapytałam prosto, nie podnosząc wzroku.

Zamilkła. Odchrząknęła. Wzięła łyk kawy.

– Nie planowałam tego. Naprawdę. Ty sama mnie w to wciągnęłaś. Sama nas sobie przedstawiłaś, pamiętasz?

– Pamiętam. Właśnie dlatego chcę zrozumieć. Chciałam, żebyście się polubili. Ale nie... zakochali.

Sabina westchnęła ciężko. Usiadła wygodniej.

On był... inny niż wszyscy faceci. Słuchał, patrzył, nie oceniał. A potem, któregoś dnia, zapytał mnie, czy chciałabym z nim pojechać za miasto. Pojechaliśmy. Nic się nie stało wtedy, przysięgam. Ale wiedziałam, że się zaczęło.

Spojrzała mi prosto w oczy.

– Jagoda, ja nie grałam. A ty tak. Ja po prostu się zakochałam.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam krzyczeć, ale miałam wrażenie, że nie mam już siły nawet oddychać. „A więc to ja zaczęłam, ale to oni kończą. Beze mnie”. Tylko jedno pytanie tłukło mi się w głowie: co teraz?

Nie każdy plan się udaje

Wieczory stały się najgorsze. Te puste, rozciągnięte jak gumka godziny, w których dawniej byliśmy razem. Teraz robiłam herbatę dla jednej osoby. Oglądałam seriale bez śledzenia fabuły, byle coś grało w tle. Czasem łapałam się na tym, że mówię do siebie na głos – jakby cisza zbyt długo nieprzerywana miała mnie wessać.

Zostawiłam wspólne zdjęcia na półkach. Nie z sentymentu. Z lenistwa? Albo dlatego, że bałam się pustych ramek. Na jednym zdjęciu staliśmy uśmiechnięci w Tatrach. Wiktor obejmował mnie, jakby naprawdę mnie kochał. Na innym ja w sukni ślubnej. Wyglądam jak ktoś, kto jeszcze wierzy, że wszystko można naprawić.

Robert nie odezwał się więcej. Wiktor – tylko przez prawnika. Sabina przeniosła się do innego działu. Czasem ją widuję, ale udajemy, że jesteśmy dla siebie anonimowe.

Usiadłam przy kuchennym stole. To ten sam stół, przy którym Wiktor poprosił mnie o rozwód. Ustawiłam kubek, założyłam sweter. I po raz pierwszy od bardzo dawna, nie sięgnęłam po telefon. „Chciałam być wolna. A jestem tylko sama. Wolność to nie to samo co ucieczka. Teraz już wiem”.

Jagoda, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama