Reklama

Przyjechałam do rodzinnego domu prawie tydzień przed Wigilią z walizką pełną przypraw, przepisów i nadziei. Po raz pierwszy postanowiłam przygotować kolację wigilijną sama. Tylko bez karpia, bez ryby w galarecie, bez grzybów z niewiadomego źródła. Chciałam, żeby było inaczej – wegańsko, lekko, nowocześnie, blisko tego, kim jestem. Dla mnie te święta miały być czymś symbolicznym.

Babcia z początku nie skomentowała mojego pomysłu. Usiadła przy stole, skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła przez okno, jakby za chwilę miało zacząć śnieżyć. Mama uśmiechnęła się niepewnie.

Jesteś pewna, że dasz radę? – zapytała.

– Jestem – odpowiedziałam, ale nie byłam.

Wychowałam się w cieniu tradycji, której nigdy do końca nie rozumiałam. Babcia gotowała, dziadek milczał, mama próbowała wszystkich pogodzić. Siedziałam przy stole i nie wiedziałam, gdzie jest moje miejsce. Teraz chciałam je stworzyć własnoręcznie.

Dom pachniał inaczej niż zwykle. Pieczony seler, anyż, syrop klonowy, imbir. Trochę jak Wigilia, a trochę jak zupełnie nowe święto. Myślałam, że jeśli zrobię wszystko z sercem, to oni to poczują, że wystarczy chcieć dobrze. Czy to naprawdę taki problem, że święta wyglądają inaczej?

Wkładałam w to całe serce

– Lena, to bardzo ładnie, co zrobiłaś, naprawdę… – powiedziała mama, odkładając widelec i przyglądając się pierogom, które właśnie skończyłam lepić.

– Ale co? – uniosłam brew, czekając na dalszy ciąg.

– Ale wiesz… babcia… No… Babcia zawsze robiła te z kapustą i grzybami. Takie, jak robiła jej mama.

– Wiem, że jak nie ma karpia i kapusty zasmażanej, to to nie są święta – przewróciłam oczami. – Ale może spróbuje? One są naprawdę dobre. Z soczewicą, suszonymi pomidorami i orzechami.

Mama wzdychała. Chciała mnie wspierać, ale znałam ten ton. Dzień przed Wigilią już wszystko się gotowało: barszcz, pasztet z fasoli, kompot z suszu. Nawet zrobiłam własny opłatek – z wody i mąki, cienki, pękający w dłoniach jak lód. Stół udekorowałam prostymi gałązkami świerku, lnianymi serwetkami. Bez plastiku, bez aniołków z marketu. Miało być czysto i prawdziwie.

Tylko atmosfera gęstniała z każdą godziną. Babcia siedziała w salonie w wełnianym swetrze i z gazetą, której nie czytała. Patrzyła na mnie, ale nic nie mówiła. Nie zapytała, jak idą przygotowania. Nie weszła ani razu do kuchni. Nawet nie spojrzała na listę potraw, którą przykleiłam magnesem do lodówki. Tylko milczała, a ja się dusiłam w tym milczeniu.

W dzieciństwie próbowałam wszystkiego, żeby babcia była ze mnie dumna. Uczyłam się, pomagałam, przynosiłam dobre świadectwa. Zawsze mówiła „może być”. Teraz miałam 28 lat, własne życie, mieszkanie, pracę… i znów czułam się jak dziewczynka, która czeka na jedno słowo: „dziękuję”. Tyle że tym razem chciałam coś zmienić. Naprawdę.

Nie było żadnego karpia

– Proszę wszystkich do stołu! – zawołałam, starając się, żeby mój głos brzmiał radośnie, choć serce biło mi jak przed egzaminem.

Z kuchni wyszła mama, poprawiając sweter. Dziadek zasiadł przy swoim miejscu jak zawsze – po lewej stronie. Ojciec zajął się nalewaniem kompotu. W końcu weszła babcia. Ubrana odświętnie jak co roku: granatowa spódnica, biała bluzka, srebrna broszka z rybką. Stanęła przy stole. Spojrzała na potrawy raz i drugi. Nagle zapytała:

A gdzie karp?

Zapadła cisza. Ojciec przestał nalewać, mama zacisnęła dłonie na serwetce.

– Nie ma – odpowiedziałam spokojnie. – Zrobiłam alternatywę. Pieczony seler w glazurze klonowej z kaparami. Jest pyszny.

Babcia nie usiadła od razu. Patrzyła na selera tak, jakby zobaczyła obraźliwy napis na ścianie kościoła.

To już nie są święta – powiedziała twardo.

– To są moje święta. I chciałam się nimi z wami podzielić.

Babcia usiadła. Ostrożnie. Jakby bojąc się, że stół się pod nią zawali. Barszcz nalałam sama. Podałam każdemu miseczkę, w której pływały wegańskie uszka z grzybami. Pachniały czosnkiem i majerankiem. Nikt nic nie mówił. Dziadek chrząknął. Mama próbowała się uśmiechać. Ojciec patrzył w talerz. Babcia wzięła łyżkę do ręki. Zanurzyła ją. Wydawało się, że zaraz coś powie.

Nie poznaję tego domu – rzuciła i głos się jej załamał, jakby miała się rozpłakać.

Potem już nie jadła. Oparła dłonie o stół. Zapatrzyła się w talerz, jakby chciała, żeby znów pojawił się karp. A najlepiej dawna wersja mnie. Cisza przy stole była tak gęsta, że niemal słychać było skwierczenie świec.

Uderzała we wrażliwe tony

Wszyscy rozeszli się szybko po kolacji. Mama zebrała talerze w milczeniu, ojciec schował się z telefonem do pokoju. Tylko babcia została w salonie, wpatrzona w telewizor, którego nikt nie włączył. Ja zamknęłam się w kuchni. Wkładałam talerze do zmywarki jak automat, jeden po drugim, jakby każde naczynie mogło zmyć ze mnie choć trochę poczucia porażki.

Drzwi się uchyliły. Babcia weszła bez słowa. Stała w progu chwilę, zanim odezwała się cicho, ale bez cienia łagodności:

– Wiesz, kiedyś myślałam, że wychowamy cię na porządną kobietę.

Odwróciłam się powoli.

– A ja myślałam, że porządność nie zależy od tego, czy na stole jest barszcz z uszkami czy zupa dyniowa.

To nie o barszcz chodzi – skrzywiła się. – Tylko o pamięć. O to, co się przekazuje. Co się zostawia po sobie.

Oparłam się o blat, ręce mi drżały.

– Babciu, ja też coś po sobie zostawię. Tylko że może to będzie coś innego niż karp i galareta. Może coś mojego.

– A co? Komosa i hummus? – jej głos przeszedł w szyderczy ton.

Zamilkłyśmy. W kuchni pachniało goździkami, ale mi śmierdziało rozczarowaniem. Chciałam, żeby powiedziała, że rozumie, że akceptuje. Zamiast tego babcia odwróciła się do drzwi i rzuciła przez ramię:

Nie wszystko trzeba zmieniać tylko dlatego, że umiesz gotować inaczej.

Zostałam sama. Ze zmywarką i gulą w gardle. Tak bardzo chciałam, żeby to była nasza wspólna Wigilia. A była tylko moja. Było mi przykro.

To nie ja byłam problemem

Stałam przy zlewie z rękami mokrymi od wody, gdy mama weszła do kuchni. Usiadła cicho na stołku, jakby nie chciała przeszkadzać. Przez chwilę tylko obserwowała, jak wycieram garnek.

– Mamo, dlaczego to wszystko musi tak boleć? – powiedziałam nagle. Głos mi zadrżał, ale się nie rozpłakałam.

– Dla babci wszystko, co znała, znika. Ty jesteś zmianą, a zmiany bolą – odpowiedziała spokojnie.

Odwróciłam się do niej.

– Ale czy zmiana zawsze musi oznaczać stratę?

– Dla niej – tak. Wiesz, twoja babcia przez całe życie pilnowała, żeby wszystko wyglądało jak u jej matki. Przepisy, obrączki na serwetki, nawet kolejność życzeń. Jakby od tego zależało, czy jeszcze jesteśmy rodziną.

– A ja zrobiłam zupę bez grzybów i nagle już nie jestem wnuczką? – zaśmiałam się gorzko. – Naprawdę to wszystko takie kruche?

Mama podeszła i objęła mnie od tyłu, kładąc brodę na moim ramieniu. Jej dotyk był znajomy, ciepły. Inny niż babci. Miękki, nieoceniający.

Jesteś odważna. I pewnie pierwsza w naszej rodzinie, która się tego nie boi.

Milczałyśmy chwilę. W zlewie moczyły się naczynia, a za oknem śnieg wreszcie zaczął padać.

– Myślisz, że ona kiedykolwiek mnie zrozumie? – zapytałam cicho.

– Może nie, ale może kiedyś przestanie z tym walczyć.

Przytuliłam się do niej mocniej. Wreszcie. Przez chwilę nie czułam już żalu. Tylko ulgę, że nie jestem w tym sama.

Dalej była uparta

Wstałam wcześnie. Za oknem wszystko było białe, jakby nocą świat chciał nam dać drugą szansę. W domu panowała cisza. Ta dobra, nie ta napięta, która wisiała nad stołem dzień wcześniej. W kuchni czekała na mnie filiżanka po babci – ta z niebieskimi kwiatkami, której nikt inny nie używał. Obok niej leżał opłatek. Ten sam, który zrobiłam – z mąki i wody, bez świętości, tylko z intencją. Na jego rogu znajdował się delikatny ślad palców, jakby ktoś przez chwilę wahał się, czy go połamać.

Obok opłatka leżała kartka. Zwykła, wyrwana z notatnika, pismo babci: „Niech twoje święta będą twoje. Ja mam swoje w sercu”. Usiadłam. Długo patrzyłam na te kilka słów, próbując je zrozumieć. Czy to gest zgody? Akceptacji? A może pożegnania?

Zgniotłam kartkę w dłoni. Potem rozprostowałam. Nie potrafiłam jej wyrzucić. Włożyłam ją do kieszeni szlafroka, jakby miała się jeszcze kiedyś przydać. Wyjrzałam na zewnątrz. Może święta to nie wspólna kolacja, nie przepisy, nie czysty obrus. Może to tylko pytanie: czy potrafisz zostawić miejsce przy stole, nawet jeśli ktoś nie chce usiąść obok ciebie? Otarłam nos rękawem i spojrzałam w niebo. Nie było odpowiedzi. Tylko śnieg.

Będę wierna własnym zasadom

Wyjeżdżałam rano. Walizkę spakowałam cicho, nie budząc nikogo. Mama zrobiła mi termos z kawą i dała kawałek makowca na drogę. Babci nie widziałam. Może spała. A może po prostu nie chciała się żegnać.

W samochodzie zadzwoniła mama.

– Dziękuję za wszystko, Lenka. Naprawdę. Święta były inne, ale… może to też dobrze?

– Cieszę się, że choć ty tak to widzisz – odpowiedziałam, próbując nie zabrzmieć jak ktoś, kto właśnie przełykał łzy.

Babcia cię kocha. Tylko nie umie tego powiedzieć inaczej.

– Wiem. Ja też ją kocham, ale nie mogę już robić świąt, które nie są dla mnie.

Zamilkłyśmy. W tle było słychać radio z kolędami. Patrzyłam na drogę przed sobą. Zasypaną, wąską, ale prowadzącą mnie do siebie. Czułam spokój i stratę. Coś się skończyło. Coś się wypaliło. Serce mi to wypominało, ale wiedziałam, że to było potrzebne.

W przyszłym roku może zrobię wigilię z przyjaciółmi. Może zrobię tylko jedno danie na wynos. Może nic. Nie wiem. Na pewno nie będę udawać kogoś, kim nie jestem. Nie chciałam wojny. Chciałam stołu, przy którym każdy ma miejsce. Może kiedyś go znajdziemy.

Lena, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama