„Stawałam na rzęsach, by mąż miał życie słodkie jak pączusie. On jednak lepkie łapy położył na czekoladowej brunetce”
„Podjechałam pod jego biuro, a właściwie magazyn firmowy. Drzwi były uchylone. Weszłam bez pukania, śmiejąc się w duchu, że przyłapię go na gapieniu się w telefon zamiast na pracy. I przyłapałam. Tyle że nie na tym. Stał plecami do mnie, obejmując w pasie szczupłą brunetkę, którą od razu poznałam”.

- Redakcja
Nie jestem naiwna. Nigdy nie byłam. A jednak przez całe małżeństwo wmawiałam sobie, że Paweł jest inny niż wszyscy. Że to facet, który wraca do domu, bo chce, a nie dlatego, że nie ma dokąd. Aż do tamtego popołudnia, kiedy postanowiłam zrobić mu niespodziankę. Rano wyszedł w pośpiechu, tłumacząc, że „musi zostać dłużej w pracy, bo zamykają jakiś projekt”. Było w tym coś sztucznego, ale zrzuciłam winę na moją wrodzoną podejrzliwość. W połowie dnia wpadłam na genialny — jak wtedy sądziłam — pomysł, że podjadę do niego z kawą i czymś słodkim. Ot, mały gest, żeby poczuł, że o nim myślę.
Podjechałam pod jego biuro, a właściwie magazyn firmowy. Drzwi były uchylone. Weszłam bez pukania, śmiejąc się w duchu, że przyłapię go na gapieniu się w telefon zamiast na pracy. I przyłapałam. Tyle że nie na tym. Stał plecami do mnie, obejmując w pasie szczupłą brunetkę… którą rozpoznałam po głosie, zanim w ogóle zobaczyłam jej twarz. Moja własna siostra, Marta, patrzyła mu w oczy i uśmiechała się tym swoim słodkim, udawanym uśmiechem. Nie pamiętam, czy wtedy krzyknęłam, czy po prostu odwróciłam się na pięcie. Pamiętam za to zapach kawy, która wylała mi się na rękę, kiedy próbowałam nie upuścić papierowej torby z pączkami. Jego ulubionymi mleczusiami bez nadzienia.
Byli cholernie żałośni
Nigdy nie byłam mistrzynią w teatralnych wejściach, ale tego dnia wyszło mi perfekcyjnie. Drzwi zaskrzypiały jak w kiepskim horrorze, Paweł podskoczył, a Marta odskoczyła, jakby właśnie dotknęła rozżarzonej patelni. Torba z pączkami wylądowała na biurku. Jeden stoczył się na podłogę i zatrzymał przy bucie mojego męża.
– O, proszę, deser uciekł ci sprzed nosa – prychnęłam.
– Kama… To nie tak, jak myślisz – wysapał, poprawiając koszulę, do której wślizgnęła się ręka mojej obleśnej siostry.
– A jak wygląda? – zapytałam słodko. – Ty w pracy po godzinach, a Marta robi nadgodziny z językiem na wierzchu?
Marta przełknęła ślinę i spróbowała uśmiechu numer trzy czyli niemal skruszona święta.
– Kama, posłuchaj… My tylko rozmawialiśmy. Przytuliłam go, bo był zestresowany.
– Aha. I w ramach wsparcia psychicznego rozpięłaś mu dwa guziki. Dobrze, że nie poszłaś w totalną terapię szokową.
Paweł zrobił krok w moją stronę.
– Daj nam to wszystko wyjaśnić.
– Wam? – uniosłam brew. – To wy byliście duetem w roli głównej. Ja tu tylko robię za publiczność i recenzenta w jednym. A moja recenzja brzmi, że to cholernie żałosne!
W magazynie pachniało stęchlizną i czymś jeszcze. Po kątach stały kartony, jakby miały być dla mnie miękkim lądowaniem, kiedy runę. Nie runęłam.
– Od kiedy? – zapytałam. – Proszę bez kreatywnego bredzenia.
– Kamelia, przestań… – zaczął.
– Od. Kiedy.
Marta zaciągnęła powietrze, jakby miała zanurkować.
– Po świętach. Wiesz, wtedy, kiedy miałaś tę delegację...
– Delegację. A wyście mieli rekolekcje z łamania moralności.
Paweł spojrzał na mnie błagalnie.
– To był błąd. Chwila, po prostu się stało. Jeden raz...
– Jeden raz, który trwał do teraz? – parsknęłam. – Gratuluję wam poczucia czasu.
Podniosłam rozgniecionego pączka i podałam go Marcie.
– Masz. To dla ciebie. Resztki.
– Kamelia, przestań być okrutna – syknął Paweł.
– Okrutna? Ja? To dopiero żart dnia. Zbierajcie te swoje wywody do kupy, bo ja zbieram papiery do rozwodu.
Na korytarzu stuknęły obcasy sekretarki. Odwróciłam się do drzwi.
– I jeszcze jedno. Klucze do mieszkania zostawisz w misce na komodzie, jak dorosły facet. Nie będę cię uczyć, jak odejść z godnością.
Wyszłam pierwsza. Zawsze wolałam, żeby moje było na wierzchu.
Buzowała we mnie złośliwość
Wracałam samochodem w ciszy, ale w głowie miałam orkiestrę – talerze, trąby, werble. Wszystko grało mi w rytm jednego słowa: „koniec”. I choć ręce ściskały kierownicę tak mocno, że aż zbielały mi knykcie, w środku buzowała we mnie dziwnie chłodna złośliwość. Wparowałam do domu i od razu złapałam za telefon. Pierwszy numer – moja przyjaciółka Lena.
– No cześć, słońce. Co tak wcześnie? – odezwała się wesoło.
– Paweł mnie zdradza – powiedziałam sucho. – Z Martą.
Zapadła cisza, a potem usłyszałam tylko ciche:
– O, k…
– Dokładnie – przytaknęłam. – I to nie byle kto, tylko moja własna siostrzyczka. Ta od „rodzina jest najważniejsza”.
– Kamelia, gdzie jesteś?
– W domu. Ale długo tu nie zostanę. Pakuje się.
– Może powinnaś najpierw ochłonąć…
– Ochłonąć? – prychnęłam. – A może mam im wysłać kosz owoców na szczęście?
Podczas rozmowy już zaczęłam ściągać z półek jego książki i wrzucać je do kartonu. Każdy tom lądował z hukiem, aż poczułam przyjemne mrowienie w palcach. Telefon zadzwonił ponownie – Paweł. Odrzuciłam. Zadzwonił znowu. Odrzuciłam ponownie. Wysłał SMS: „Musimy pogadać. Proszę”. Odpisałam tylko: „Już pogadaliśmy. Teraz rozmawiaj z adwokatem”. W tym momencie w drzwiach stanęła moja mama.
– Kamelia, co ty robisz? – spytała, patrząc na stos kartonów.
– Pakuję twojego ulubieńca. Niech spada do kochanki.
– O czym ty…?
– O tym, że twoja młodsza córeczka właśnie zaliczyła starszego zięcia. Gratulacje, mamo.
Mama chwyciła się framugi, jakby miała zemdleć.
– Kamelia, na pewno…?
– Na pewno. Widziałam. I jeszcze słyszałam. Chcesz szczegóły, czy uwierzymy moim oczom?
Mama nic nie odpowiedziała. Tylko odwróciła się na pięcie i wyszła. Wtedy poczułam, że ta historia dopiero się rozkręca.
To był koniec złudzeń
Wieczorem telefon dzwonił tak często, że miałam ochotę wyrzucić go przez okno. Paweł, mama, Marta – wszyscy na zmianę. W końcu odebrałam, bo ciekawiło mnie, co moja „siostrzyczka” ma do powiedzenia.
– Kamelia… – zaczęła swoim miękkim głosem, który w innych okolicznościach działał mi na nerwy, a teraz aż zgrzytnęłam zębami. – Możemy się spotkać i spokojnie porozmawiać?
– Spokojnie? – zapytałam, opierając się o kuchenny blat. – A to co, nowa moda? Najpierw bierzesz cudze, a potem pijesz kawkę i „spokojnie rozmawiasz”?
– To był błąd… – wyszeptała. – Nie chciałam, żeby to tak wyszło.
– Ach, czyli chciałaś inaczej. Może w hotelu? Albo w samochodzie? – zakpiłam. – Przestań mi tu płakać do słuchawki, bo się jeszcze udławię tą słodyczą.
– Paweł cię kocha – rzuciła nagle.
– Nie wątpię – syknęłam. – Ale wiesz, co jest najlepsze? Że ty, Martusia, będziesz musiała teraz patrzeć w oczy mamie. Ja przynajmniej mogę wyjechać.
– Nie mów jej… – błagała.
– Spóźniłaś się, złotko. Widziałam ją dzisiaj. Wyglądała, jakby ktoś jej wbił widelec w serce.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Wiesz… ja… – zaczęła, ale przerwałam jej bez litości.
– Oszczędź mi. Widzimy się w sądzie, jak będę wnosić rozwód. I lepiej, żeby cię tam nie było, bo jeszcze pomylę cię z obrońcą Pawła i dostaniesz rykoszetem.
Rozłączyłam się i od razu wstawiłam czajnik. Potrzebowałam herbaty – gorącej, mocnej i czarnej, tak jak moja cierpliwość. Patrząc na parującą filiżankę, uświadomiłam sobie, że ta historia to nie tylko koniec małżeństwa. To też koniec złudzeń, że więzy krwi kogokolwiek powstrzymają przed wbiciem noża w plecy.
Poczułam dziwną ulgę
Następnego dnia Paweł pojawił się w drzwiach z miną zbitego psa i siatką z moimi ulubionymi drożdżówkami, jakby to miało odwrócić bieg historii.
– Kamelia, proszę… musimy pogadać – zaczął.
– Chyba zgubiłeś mapkę do sądu – odparłam, nie ruszając się z fotela. – Albo szukasz Marty i pomyliłeś adresy.
– To się wydarzyło… – zaczął, ale przerwałam mu ruchem ręki.
– Nie, nie. Żadnego „wydarzyło się”. To nie burza piaskowa w Egipcie, tylko wasza świadoma decyzja.
Usiadł naprzeciwko, stawiając torbę z drożdżówkami na stole.
– Ja… nie wiem, co mnie podkusiło. Byłem zestresowany, ty byłaś w delegacji, a Marta…
– A Marta akurat miała wolne biodra, rozumiem – wbiłam mu szpilę. – I co, mam ci współczuć, że musiałeś się odstresować?
– Kocham cię – powiedział nagle, jakby to miało być magiczne zaklęcie.
– To ciekawe, bo w twoim słowniku „kocham” i „zdradzam” to jedno i to samo słowo.
Zacisnął dłonie na kolanach.
– Mogę to naprawić.
– Aha. Kupisz mi kwiaty, pojedziemy na weekend, a ja zapomnę, że moja siostra zna twój tors na pamięć?
Milczał. Tylko patrzył. I wtedy mnie olśniło – on nawet nie był w stanie pojąć, że dla mnie to już koniec. Że nie ma powrotu. Wstałam, otworzyłam drzwi i wskazałam mu wyjście.
– Klucze, Paweł. Teraz.
Wyjął je z kieszeni i położył na komodzie.
– Kamelia…
– Paweł, idź. Zanim powiem coś, czego nie da się cofnąć. Choć nie wiem, czy to możliwe.
Zamknęłam drzwi i opadłam na nie plecami. Wtedy po raz pierwszy poczułam ulgę.
Chciałam orzeczenie o winie
Dwa dni później siedziałam w kancelarii adwokackiej. Pani mecenas miała lodowaty ton i stalowe spojrzenie – dokładnie to, czego potrzebowałam.
– Zdrada małżeńska z członkiem rodziny? – zapytała, notując coś na kartce. – To będzie szybkie.
– Oby tak szybkie, jak ich „nadgodziny” – mruknęłam.
Podniosła na mnie wzrok, ale nie skomentowała.
– Będzie pani żądała orzeczenia o winie?
– Oczywiście. Chcę, żeby w papierach czarno na białym stało, kto pierwszy wbił nóż.
Kiedy wyszłam z kancelarii, na ulicy stała Marta. Czekała.
– Kamilka, proszę, wysłuchaj mnie… – zaczęła, łapiąc mnie za rękaw.
– Puść. Nie chcesz, żebym tu zrobiła scenę.
– Nie chciałam cię skrzywdzić.
– A jednak ci się udało. Gratulacje, masz talent.
– To nie jest tak, jak myślisz…
– Aha, kolejny w repertuarze. Wiesz, ilu ludzi zdradza, tłumacząc, że „to nie jest tak, jak myślisz”? – syknęłam. – Może załóżcie z Pawłem klub. Spotkania w każdy czwartek, w salce parafialnej.
Marta przełknęła ślinę.
– Chciałabym to jakoś naprawić.
– Zostaw mnie w spokoju. Napraw sobie swoją reputację. Może ktoś jeszcze ci uwierzy. Ja na pewno nie.
Odwróciłam się i poszłam w stronę przystanku, czując, że z każdym moim krokiem oddalam się od tego bagna. Tego wieczoru spakowałam ostatnie rzeczy Pawła i wystawiłam je przed drzwi. Nie czekałam, aż przyjedzie. Nie chciałam widzieć jego zdradzieckiej gęby.
Napisałam własny finał
Niektórzy mówią, że po zdradzie trzeba czasu, żeby wyleczyć rany. Ja twierdzę, że najlepszym lekarstwem jest dobry adwokat i zdrowa dawka ironii. Paweł pewnie myślał, że się rozsypię, będę płakać w poduszkę i błagać o powrót. Marta pewnie liczyła, że jakoś „się ułoży” i znów będziemy siostrami jak dawniej. Cóż, zawiodłam ich oboje. I, prawdę mówiąc, było mi z tym doskonale.
Rozwód poszedł szybko, a ja wyniosłam z niego coś więcej niż wolność, bo pełne przekonanie, że jeśli ktoś ma ochotę wbić ci nóż w plecy, zrobi to, nawet jeśli nosi to samo nazwisko. Dziś patrzę na tamtą scenę w magazynie jak na kiepski odcinek telenoweli, w której grałam główną rolę. Tyle że ja napisałam własny finał. Bez happy endu dla nich, za to z całkiem niezłym początkiem dla mnie.
Kamelia, 46 lat
Czytaj także:
- „Złapałam męża za rękę, gdy zdradzał mnie z moją przyjaciółką. Spalił buraka, bo nie takiego finału się spodziewał”
- „Po 20 latach spotkaliśmy się na pogrzebie. To przykre, że ktoś musiał umrzeć, by nasza miłość narodziła się na nowo”
- „Karmiłem rodziców bajkami o wielkiej karierze w Madrycie. Gdyby ojciec znał prawdę, nigdy by mi nie wybaczył”

