Reklama

Święta zawsze kojarzyły mi się z ciepłem, rodziną i spokojem. Przynajmniej tak to wyglądało w reklamach i świątecznych filmach, które z uporem maniaka oglądałam każdego grudnia. Marzyłam, żeby choć raz przeżyć Wigilię, która będzie wyglądała jak z ekranu – stół uginający się od potraw, uśmiechnięci goście, światełka w tle, zapach cynamonu i pierników. W tym roku postanowiłam, że nie pożałuję ani grosza. Chciałam perfekcji. Nie przewidziałam tylko jednego – że najwięcej kosztują nie rzeczy, a emocje, które trudno później spłacić.

Dom zamienił się w świąteczną wystawę

Na początku grudnia chodziłam po sklepach z notesem pełnym list. Miałam wszystko rozpisane: prezenty, menu, dekoracje, ubrania. Przez kilka tygodni z rzędu moja karta płatnicza parowała, ale nie czułam wyrzutów sumienia. Mówiłam sobie, że przecież święta są raz w roku, a moje dzieci w końcu zasługują na to, by przeżyć coś wyjątkowego. Pracowałam ciężko cały rok, więc miałam prawo zaszaleć. Nawet gdy kwota znikająca z konta zaczęła mnie lekko przygniatać, zagłuszałam niepokój piosenkami świątecznymi w radiu.

Musimy mieć renifery przed domem, te świetlne, co widziałyśmy w reklamie! – oznajmiła moja córka podczas jednego z wieczorów.

– Jasne, kochanie. Znajdziemy takie same – uśmiechnęłam się, choć czułam, jak konto topnieje w zastraszającym tempie.

Dom zamienił się w świąteczną wystawę – wszędzie lampki, sztuczny śnieg na oknach, girlandy, pachnące świece. Zamówiłam najdroższy catering z daniami, które wyglądały jak z programu kulinarnego. Nawet serwetki dobrałam kolorystycznie do obrusu. Wypożyczyłam złote sztućce i kieliszki, których nie powstydziłaby się żadna telewizja śniadaniowa. Mąż kręcił nosem, ale się nie wtrącał. Zawsze zostawiał mi organizację świąt, wiedząc, że się na tym fiksuję. Dzieciaki były zachwycone, a ja czułam się jak reżyserka idealnego spektaklu. Wszystko miało być dopięte na ostatni guzik. Nie przewidziałam tylko tego, że ludzie to nie aktorzy. Nie wchodzą w rolę, gdy im każesz.

Święta jak z filmu

Choinkę wybrałam osobiście – dorodne drzewko z plantacji pod miastem, przywiezione jeszcze mokre od śniegu. Pachniało lasem. Ubieraliśmy je wspólnie przy dźwiękach kolędy, a ja nie mogłam się napatrzeć na ten obrazek – dzieci w nowych sweterkach z reniferami, mąż z kubkiem kakao, światła migoczące w tle. Zrobiłam zdjęcie i od razu wrzuciłam na media społecznościowe. Polubienia sypały się jak śnieg za oknem, a ja czułam dumę, że w końcu mam te „święta jak z filmu”.

Wigilię zaplanowałam skrupulatnie. Rano dostarczono potrawy z cateringu – każde danie w osobnym pudełku, opisane, gotowe do odgrzania i podania. Wszystko jak z katalogu. Kupiłam też nowe stroje – dzieci w białych koszulach, my z mężem elegancko, w tonacji złota i bordo.

– Wszystko gotowe? – zapytał mąż, zerkając na stół.

– Prawie. Jeszcze tylko zapalę świece i możemy zaczynać – odpowiedziałam, poprawiając obrus po raz setny.

Na stole leżały opłatki, w tle grały kolędy. Dom pachniał pomarańczami i piernikiem. Goście zaczęli się schodzić – rodzice, teściowie, siostra z mężem i dziećmi. Serca mi rosło, gdy widziałam ich miny. Każdy komentował, jakie wszystko piękne, jakie eleganckie, jak w reklamie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że z każdą kolejną godziną ten idealny obrazek zacznie się kruszyć. I to w najmniej spodziewany sposób.

Przecież miało być pięknie

Pierwsze zgrzyty pojawiły się jeszcze przed kolacją. Mama męża skrzywiła się na widok stołu.

A gdzie są nasze tradycyjne potrawy? Gdzie zupa rybna, którą zawsze robiłaś? – spytała z wyrzutem, rozglądając się po półmiskach.

– Postawiłam na coś innego w tym roku. Nowoczesne podejście – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

– No nie wiem, czy to jeszcze są święta, jak nie ma naszej ulubionej zupy – mruknęła, siadając jakby obrażona.

Z kolei moja siostra przyprowadziła dzieci, które wpadły do salonu jak huragan. Jeden z nich od razu strącił ozdobę z komody, a drugi zrzucił połowę pierniczków z choinki.

– Przepraszam, one są trochę rozemocjonowane – rzuciła pobieżnie, zajęta rozpakowywaniem prezentów, które przyniosła dla wszystkich.

Dzieci marudziły przy jedzeniu, kręciły się, nie chciały śpiewać kolęd. Mój tata prawie zasypiał za stołem, a mąż siostry ślęczał z nosem w telefonie. Siedziałam przy stole i czułam, jak coś mnie ściska w środku. Przecież miało być pięknie, inaczej, wyjątkowo. Tymczasem zamiast radości czułam napięcie, a ludzie, których tak chciałam ugościć, traktowali tę kolację jakby było im wszystko jedno.

Święta to nie tylko dekoracje

Gdy przyszła pora dzielenia się opłatkiem, atmosfera zrobiła się jeszcze cięższa. Zamiast ciepłych słów były sztuczne uśmiechy, niezręczne życzenia i milczenie. W pewnym momencie podeszła do mnie teściowa:

– Życzę ci, żebyś w przyszłym roku pamiętała, że Święta to nie tylko dekoracje – powiedziała cicho, patrząc mi prosto w oczy.

– A ja życzę mamie więcej wdzięczności – odpowiedziałam z chłodnym uśmiechem.

Nie wytrzymałam, kiedy usłyszałam, jak mój szwagier śmieje się pod nosem, komentując moją choinkę.

– Jakaś taka krzywa z jednej strony...– mruknął, sądząc, że nikt nie słyszy.

Wstałam od stołu.

– Może skoro wszystko jest takie nie na miejscu, to skończmy tę kolację. Zamiast siedzieć tutaj i udawać, że wszystko jest dobrze, rozdajmy prezenty i nie róbmy z tego teatru – powiedziałam, trzęsąc się z nerwów.

Zapadła cisza. Tylko dzieci klasnęły w dłonie, bo dla nich liczyły się tylko paczki. Mąż próbował mnie uciszyć.

– Daj spokój, nie rób scen...

– Nie robię scen! Tylko jestem zmęczona tym, że staram się dla wszystkich, a nikt tego nie docenia. Każdy tylko kręci nosem, krytykuje. Może następnym razem zróbcie Wigilię sami i zaproście mnie jako gościa. Zobaczymy, czy będziecie tacy perfekcyjni.

Byłam na granicy płaczu. Ten wieczór, który miał być spełnieniem mojego marzenia, zamienił się w katastrofę.

Nie chciałam już świąt jak z telewizji

Po moim wybuchu kolacja się skończyła. Goście udawali, że wszystko jest w porządku, ale rozmowy były wymuszone, jakby każdy tylko czekał, aż będzie mógł wyjść. Dzieci rozpakowywały prezenty, wrzeszczały i biegały po salonie, a ja siedziałam na kanapie i patrzyłam w choinkę, której światła migały jakby drwiąco.

Mama męża zabrała swoje ciasto, które przyniosła „na wszelki wypadek”, i nie powiedziała nawet „dziękuję”. Siostra spojrzała na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko wzruszyła ramionami. Wyszli po dziesiątej, zostawiając po sobie bałagan i pustkę, która ciążyła bardziej niż cichy dom.

– Trzeba było zrobić po swojemu, a nie się napinać – mruknął mój mąż, zbierając talerze ze stołu.

– Myślałam, że jak wszystko będzie idealne, to ludzie też się zmienią – odpowiedziałam cicho.

Nie skomentował. Może nie chciał dolewać oliwy do ognia, może po prostu miał mnie dość. Zostałam sama w salonie, wśród porozrzucanych wstążek i przewróconych poduszek. Te wszystkie światełka, serwetki, catering – nie zostało nic, co by miało znaczenie. Żadnego wspólnego śmiechu, ciepła, wdzięczności. Tylko niesmak i zmęczenie. Wzięłam kubek z niedopitą herbatą i poszłam do sypialni. W tej chwili marzyłam tylko o jednym – żeby ten dzień już się skończył. Nie chciałam już świąt jak z telewizji. Chciałam ciszy, spokoju i ludzi, którzy potrafią być prawdziwi.

Teraz wiem, że mniej znaczy więcej

Święta minęły, ale ich konsekwencje zostały. Patrzę na moje konto bankowe i rozkładam bezładnie ręce. Nasze oszczędności z ostatnich miesięcy wyparowały. A ja zrozumiałam, że za każdy świecznik, każdy ozdobny talerz, za każdy kęs pierogów z cateringu – płacę nie tylko pieniędzmi, ale i poczuciem porażki.

W styczniu sprzątałam ozdoby w milczeniu. Nikt nie wspomniał, jak było „pięknie”. Moja mama tylko zadzwoniła, żeby zapytać, czy na przyszły rok planuję Wigilię u siebie. Odpowiedziałam, że nie wiem, ale już wtedy wiedziałam. W przyszłym roku nie będzie reniferów, nie będzie cateringu ani wypożyczanych strojów. Może nawet nie będzie gości.

Dzieci były szczęśliwe – dla nich liczyły się zabawki i kolorowe lampki. To był jedyny punkt, który się udał. Mąż milczał przez kilka dni, a potem zaczął mówić o wakacjach. Może tak próbował mnie pocieszyć. Może po prostu chciał, żebyśmy przeskoczyli nad tym, co się wydarzyło.

Ja z kolei zrozumiałam coś ważnego. Że żadne święta nie będą wyglądać jak z telewizji, jeśli ludzie przy stole nie przyjdą z sercem. Że dom nie jest scenografią, a rodzina – nie jest publiką. Że jeśli chcę prawdziwego ciepła, to muszę je budować nie dekoracjami, a rozmową i akceptacją. Teraz wiem, że mniej znaczy więcej. I że czasem warto po prostu być razem – nawet bez blichtru, nawet bez złotych sztućców.

Weronika, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama