Reklama

Odwiedzałam to miejsce regularnie, dwa albo trzy razy w tygodniu. Na stoisku kupowałam ziemniaki, cebulę, pomidory, ogórki, czasami pęczek natki do rosołu, cukinię na leczo czy paprykę do gulaszu. Warzywa pochodziły bezpośrednio z ekologicznej uprawy, zawsze były świeże i chrupiące. Nie miały nic wspólnego z tymi, które widziałam w pobliskim supermarkecie i które często były przebrane i lekko nadwiędłe.

Oszołomił mnie

Zaczęło się niewinnie. Chciałam kupić dwa kilo ziemniaków, kilka marchewek i ze trzy pietruszki. Zamiast tego wróciłam do domu z trzema pęczkami kopru, wiązką czosnku, porem, którego nie planowałam. I z uśmiechem, który nie chciał zejść mi z twarzy. A wszystko przez to, że sympatyczny sprzedawca powiedział:

– Koper dziś wyjątkowo pachnący. Jak pani nie weźmie, to będę miał wyrzuty sumienia.

Zebrało mi się na śmiech.

– Co pan taki elokwentny jak na sprzedawcę warzyw?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Może to koper tak na mnie działa. Albo pani.

Tych kilka słów wydobywających się z ust przystojnego nieznajomego zachwyciło mnie bardziej niż wysublimowany podryw kolegów z biura, którzy czasami mnie komplementowali. Albo facetów, których poznawałam podczas wyjść z koleżankami do klubu.

Szukały mi partnera

Dziewczyny w ostatnim czasie wzięły sobie za punkt honoru to, żeby mnie wyswatać.

– Patka, taka fajna z ciebie laska. Nie możesz wciąż być sama – często powtarzała mi Ewelina, moja najlepsza przyjaciółka, która właśnie była na etapie planowania wesela ze swoim wieloletnim narzeczonym i chciała, żeby wszystkie inne kobiety też były szczęśliwie zakochane.

– Ale przecież ja nie jestem sama. Mam rodziców, ciebie, Karolinę. No i Paskudę, która kocha mnie najbardziej na świecie – rzucała żartem, żeby odepchnąć te wszystkie jej zapędy godne zawodowej swatki.

– Daj spokój, kot to żadne towarzystwo. Paskuda najbardziej na świecie kocha wylegiwanie się na okiennym parapecie. No i może jeszcze karmę z łososia. Ale na pewno nie ciebie. Gdyby to był chociaż pies, to rozumiem. Ale kot? Koty chodzą własnymi ścieżkami – koleżanka pokazała mi język i znowu powróciła do rozmyślania, z kim mogłaby umówić mnie na randkę w ciemno.

Byłam sama

Wtedy podśmiewałam się z tych wszystkich jej kandydatów. Owszem, nie chciałam do końca życia być sama. Ale teraz właśnie odkrywałam życie niezależnej singielki. Miałam pracę, którą lubiłam, dopieszczoną kawalerkę po babci, dość duże grono znajomych, rodziców o rzut beretem. I Paskudę, którą zawsze mogłam pogłaskać, a ona odwzajemniła mi się przeciągłym miauczeniem. Niczego na razie nie chciałam zmieniać.

A teraz nagle moje serce mocniej zabiło. A ja zaczęłam się zastanawiać, jakby to było spieszyć się do kogoś z pracy. I żeby tym kimś wcale nie był mój rudy kot.

Od tamtej pory chodziłam na targ codziennie. A że lato było hojne, a Michał znał się na rzeczy, zawsze miałam wymówkę. A to młode ziemniaczki, idealne do obiadu ze zsiadłym mlekiem i jajkiem sadzonym. A to botwinka na letnią zupę, a to świeży groszek zerwany prosto z grządki, fasolka szparagowa lub ogórki na mizerię.

Wpadł mi w oko

On za każdym razem zagadywał. Ja zaś za każdym razem udawałam zaskoczoną.

– I znowu pani? Myślałem, że dzisiaj pani nie przyjdzie.

– Nie mogłam się oprzeć. To przez te kalafiory. Jeszcze nigdy nie widziałam tak dorodnych – rzucałam zawadiacko i sięgałam po kolejne warzywo rozłożone na jego stoisku.

Wiedziałam, że to flirt, ale był tak subtelny i tak lekki, że wcale nie czułam się jak jakaś kusicielka. Te nasze przekorne rozmowy nad pomidorami i jarmużem były niczym letni wiatr w sierpniowy poranek. On też nie był nachalny. Po prostu był obecny. A ja czułam się, jakbym miała znowu osiemnaście lat. Tylko z większą pewnością siebie i mniejszymi oczekiwaniami wobec świata oraz ludzi wokół.

Pewnego dnia zapomniałam portfela. Nerwowo przeszukiwałam torebkę, ale ani śladu pieniędzy. Portmonetka najpewniej została na szafce w przedpokoju. Dokładnie tam, gdzie zostawiłam ją poprzedniego dnia, płacąc w drzwiach mieszkania kurierowi za paczkę za pobraniem.

– Nic nie szkodzi – powiedział Michał, kiedy zauważył, że grzebię nerwowo w torbie. – Dopiszę do rachunku serca.

Flirtował ze mną

Zaśmiałam się naprawdę szczerze.

– Pan jest nie tylko rolnikiem i najlepszym handlowcem świata, ale i słynnym poetą? – rzuciłam.

On tylko wzruszył ramionami.

– Kiedyś pisałem wiersze. Ale to było dawno, dawno temu. Prawie jak w poprzednim życiu. Teraz sadzę koper i uwodzę miłośniczki pomidorków koktajlowych.

W tamtej chwili poczułam, że coś się zmienia. Że to już nie tylko zupełnie niewinny flirt z panem od pomidorów. Robiło się coraz bardziej poważnie.

Zaczęłam się zastanawiać. Ja – urzędniczka z działu księgowości, dziewczyna po rozstaniu, która jeszcze rok wcześniej płakała po nocach z powodu faceta. Tego, który zostawił ją dla młodszej. I ta, która pogodziła się z życiem szczęśliwej singielki. No i Michał. Człowiek z zupełnie innego świata. Prostolinijny. Ciepły. Obcy? Czy takie światy mają prawo się spotkać? Ale wtedy on wręczył mi siatkę z zakupami i powiedział:

– Wie pani, marchewka najlepiej smakuje duszona z masłem. Ale jeszcze lepiej jedzona we dwoje.

Uległam mu

Spojrzałam na niego.

– To jakaś subtelna sugestia? Albo propozycja? – Uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Raczej bezczelna nadzieja.

I nagle wszystkie moje ostrożności i racjonalności odeszły w cień. Postanowiłam, że muszę spróbować, bo inaczej nigdy sobie tego nie wybaczę. W końcu nie codziennie spotyka się na swojej drodze faceta, na widok, którego serce mocniej bije i miękną kolana. Takiego, z którym pogawędka o zwyczajnych warzywa wydaje się najfajniejszą chwilą dnia.

Zaczęliśmy się spotykać po pracy. Najpierw nieśmiało, na lody w pobliskiej cukierni, na spacer po parku, na kawę i świeże drożdżówki z jagodami podawane w piekarence tuż przy bazarku. Potem bardziej na serio – u niego, na kolacji. Pieczone buraczki z kozim serem, domowa lemoniada, świece. Michał naprawdę znał się na gotowaniu. I na kobietach.

Zbliżyliśmy się

Okazało się, że wcześniej prowadził bistro w Krakowie. Po rozwodzie wrócił do rodzinnej miejscowości i pomagał bratu prowadzić gospodarstwo. Warzywa były tylko etapem przejściowym. Ale, jak sam mówił, bardzo wdzięcznym.

– Bo wiesz – powiedział mi kiedyś – w życiu trzeba wiedzieć, kiedy co należy zasiać. I kiedy odważyć się zerwać plony.

Nie wiem, co przyniesie jesień. Czy Michał wróci do miasta? Czy ja będę gotowa opuścić swoje bezpieczne biurko i przesiąść się na rower z koszem pełnym koperku? Na razie jednak o tym nie myślę. Te poranne wyprawy na targ zmieniły więcej, niż się spodziewałam. Bo czasami człowiek przychodzi po prostu po marchewkę, a wychodzi z przepisem. Nie tylko na pyszną surówkę, ale i na nowe życie.

Patrycja, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama