Reklama

Wszystko było już dopięte na ostatni guzik – Chorwacja miała być nagrodą za ostatnie miesiące pracy, wypełnione stresami i niespełnionymi oczekiwaniami. Marzyłam o lazurze morza, gładkich skałach pod stopami i winie pitym przy zachodzie słońca. I wtedy wszystko się posypało – znajomi, z którymi mieliśmy jechać, odwołali wyjazd, a rezerwacja przepadła. Płakać mi się chciało, ale Halina, moja przyjaciółka z pracy, rzuciła hasło: Kaszuby.

Nie wiem, kto był bardziej załamany – ja, czy Kasia, moja koleżanka z biura, z którą od stycznia planowałyśmy tę wyprawę. Chorwacja miała być lekarstwem na wszystko – na wypalenie zawodowe, na porażki miłosne, na zmęczenie codziennością. Tymczasem pięć dni przed wyjazdem Bartek, facet Kasi, uległ wypadkowi na rowerze. Noga w gipsie, a w oczach Kasi panika:

– Nie dam rady sama, przełóżmy to.

A że wszystko było już opłacone, nie wchodziło to w grę. Nie kłóciłam się. Nawet nie próbowałam. Po prostu zwinęłam przewodnik po Dalmacji i schowałam walizkę z powrotem pod łóżko. Przez kilka dni chodziłam po mieszkaniu jak struta, aż w końcu, w przypływie desperacji, napisałam na Facebooku posta, że „mam dwa tygodnie urlopu i zero planów”. Wtedy odezwała się Halina z księgowości.

– Słuchaj, mam stary domek po ciotce na Kaszubach. Takie coś między jeziorem a lasem, bez Wi-Fi i nawet bez telewizora, ale dach nad głową jest. Jak chcesz, to klucze masz u mnie na biurku.

Zgodziłam się z braku alternatywy. Kaszuby? Ostatni raz byłam tam jako dziecko, kiedy ojciec wziął nas pod namioty. Pamiętam tylko komary wielkości wróbli i zapach smażonych ryb. Ale może to było to, czego potrzebowałam – ciszy, prostoty, braku oczekiwań. Wrzuciłam do torby kilka książek, kurtkę przeciwdeszczową i stary aparat. Po cichu modliłam się tylko, żeby nie lało przez cały tydzień.

– Zobaczymy, co mi los przygotował – powiedziałam do siebie, przekręcając kluczyk w stacyjce.

Gorąca linia z Haliną

Już pierwszego dnia wiedziałam, że Halina zdefiniowała „brak luksusów” w bardzo delikatny sposób. Drewniany domek wyglądał, jakby zatrzymał się w latach 80. – boazeria na ścianach, wersalka w kwiaty i telewizor, który mógłby zagrać w muzeum PRL-u. Ale za to widok z werandy... O mój Boże. Jezioro, zarośnięte trzciną, odbijało złoto zachodzącego słońca, a cisza była tak gęsta, że aż dzwoniła w uszach.

– Halo? – zadzwoniłam do Haliny godzinę po przyjeździe, kiedy odkryłam, że nie ma ciepłej wody.

– O matko, zapomniałam ci powiedzieć! Bojler działa tylko wtedy, jak się włączy ten wielki korek przy liczniku – Halina parsknęła śmiechem. – Ale nie martw się, zaraz ci powiem, co i jak.

To był początek naszej codziennej gorącej linii – ja z pytaniami o pompę, niedziałające światło w łazience, czy jak wyciągnąć klucz, który utknął w zamku, a Halina z poradami, podanymi między jednym raportem a drugim.

Z czasem zaczęło mnie to bawić. Czułam się trochę jak w reality show. Pierwszego wieczora, gdy zasiadłam na werandzie z kubkiem herbaty, zawinięta w koc, usłyszałam tylko żaby i szum drzew. Bez wiadomości, bez scrollowania, bez FOMO. Poczułam się... dziwnie spokojna.

– Może jednak nie będzie tak źle – mruknęłam do siebie, rozglądając się po ogrodzie. – Może Kaszuby nie są aż taką katastrofą.

Widok na jezioro był niesamowity

Trzeciego dnia postanowiłam pójść nad jezioro. Ścieżka prowadziła przez łąkę, porośniętą wysokimi trawami, a potem skręcała ostro w dół, między sosny. Byłam sama, w dresie, z kijkami do nordic walking, które Halina dorzuciła mi „na wszelki wypadek”. Nie przypuszczałam, że z tego „na wszelki wypadek” zrobi się mój rytuał.

Nad samym brzegiem stał niewielki pomost, a przy nim stara łódka. Weszłam na pomost i usiadłam, opierając stopy o deski. Woda była spokojna, przejrzysta. Cisza była niemal ceremonialna – żadnych ludzi, żadnych krzyków dzieci, żadnego gwaru. Tylko ptaki i ciche pluskanie wody. Gdy wróciłam do domku, spotkałam Jadzię. Sąsiadka z domku obok, starsza kobieta z chustką na głowie i miską truskawek w dłoniach.

Dziecko, ty sama tu jesteś? – zapytała z takim zatroskaniem, że aż poczułam się jak sierota.

– Tak, mam urlop – odpowiedziałam, uśmiechając się.

– Wpadnij wieczorem na kolację. Mam wątróbkę pieczoną z jabłkami. I ogórki kiszone.

Nie umiałam odmówić. Wieczorem usiadłyśmy na jej tarasie, a ja po raz pierwszy od dawna jadłam coś, co nie wyszło z pudełka ani mikrofalówki. Jadźka okazała się gawędziarką. Mówiła o zmarłym mężu, o swoich kurach, o sąsiadach. A ja słuchałam, chłonąc ten prosty, powolny świat, jakiego w mieście już nie było.

– Lubię cię – powiedziała na koniec. – Taka jesteś spokojna. Inne panny tylko pstryk, pstryk telefonami.

Może to właśnie chciałam usłyszeć.

Sąsiad z domku obok:

Poznałam go dzień później. Wyszedł z lasu z siekierą na ramieniu, spocony, w podkoszulku i dresach, z tatuażem na przedramieniu, który wyglądał jakby był zrobiony pod wpływem bardzo złych decyzji. Ja akurat siedziałam na werandzie z książką, kiedy nagle uniósł rękę i powiedział:

– Dzień dobry. Pani z miasta, prawda?

Skinęłam głową.

– Taki mam zapach?

– Nie, pani ma buty do biegania. A nikt tu nie biega, chyba że mu krowa ucieknie – uśmiechnął się krzywo. – Michał jestem.

I tak się zaczęło. Codzienne pogawędki przez płot. O pogodzie, o tym, jak przycinają krzaki, o tym, że jego pies – Czarek – ma alergię na trawę i musi chodzić w psich bucikach. Michał był dziwnie spokojny, a zarazem pełen ciętej ironii. Miał w sobie coś... nieoczywistego.

– A ty tu sama? – zapytał raz, nieco poważniej niż zwykle.

– Sama. Miała być Chorwacja, ale wyszły Kaszuby – wzruszyłam ramionami.

– Kaszuby są spoko. Tylko trzeba wiedzieć, gdzie patrzeć. I na kogo – dodał, patrząc na mnie z tym swoim półuśmiechem.

Nie odpowiedziałam. Od tego momentu, ilekroć wychodziłam na werandę, łapałam się na tym, że rozglądam się, czy go nie ma. Czy nie niesie wiadra z wodą, nie kopie przy grillu. I czy przypadkiem nie patrzy w moją stronę. Kaszuby zaczynały mnie wciągać. I to nie tylko przez krajobrazy.

Kaszubskie odrodzenie

Zaczęłam wstawać wcześniej niż zwykle. O piątej trzydzieści witało mnie mleczne światło nad jeziorem i śpiew ptaków, których nazw nie znałam. Rano robiłam kawę w kubku z wyszczerbionym uchem, owijałam się swetrem i siadałam na schodkach werandy. I nagle okazało się, że tak wygląda szczęście.

Z Michałem zaczęliśmy chodzić na wspólne spacery. Niby przypadkiem, niby tylko „do sklepu po kefir” albo „zobaczyć, czy grzyby już wychodzą”. Nie rozmawialiśmy o pracy, o miastach, o polityce. Mówiliśmy o tym, jak pachnie mokra ziemia i który dąb rośnie tu od wojny. Zaczęłam się śmiać bez powodu. I częściej łapałam się na tym, że milczę bez niezręczności.

Któregoś wieczora przyszedł pod mój płot z butelką nalewki i dwoma kieliszkami.

– Tylko nie mów, że nie pijesz – rzucił, podając mi jeden z nich.

Usiedliśmy na ławce przed domkiem. Nalewka była z wiśni – mocna, słodka, rozgrzewająca. Opowiadał mi o swoim rozwodzie, o synu, który mieszka z matką, o tym, że przyjeżdża tu, żeby „poskładać się od nowa”.

– Wiesz... jesteś pierwszą osobą od dawna, przy której nie muszę niczego udawać – powiedział cicho.

Zaniemówiłam. Bo właśnie wtedy poczułam, że zbudowałam coś, czego w mieście nie znalazłam przez lata – spokój i czułość. Bez zgiełku, bez wielkich słów. Tylko zapach lasu i ktoś, kto po prostu... jest.

Znalazłam tam więcej, niż chciałam

Miałam wracać w niedzielę rano. Samochód był już spakowany – torba, aparat, kilka słoików z ogórkami od Jadzi i książki, których nawet nie otworzyłam. Ale coś mnie powstrzymywało. Ostatniego wieczoru usiadłam na werandzie i patrzyłam na taflę jeziora, jakby to miało mi pomóc podjąć decyzję.

Michał przyszedł bez zapowiedzi. Usiadł obok i przez chwilę milczeliśmy. W końcu powiedział:

– Jak chcesz, to wracaj. Ale jeśli choć trochę myślisz, żeby zostać, to... zostań. Tu nie ma wielkich planów. Ale jest miejsce. Dla ciebie.

Serce zabiło mi szybciej. Czy naprawdę mogłam rzucić wszystko i zostać? Przecież to tylko urlop. Tylko chwilowe zauroczenie. A może właśnie dlatego? Może dlatego, że to było tak nieplanowane, tak inne, tak bezpieczne w swojej prostocie?

Zostałam jeszcze tydzień. Michał nauczył mnie rozpalać ogień w piecu kaflowym. Jadźka pokazała, jak kisi się kapustę. A ja – po raz pierwszy od bardzo dawna – nie tęskniłam za domem. Bo zrozumiałam, że to może być mój nowy dom. Nie wiem, co będzie dalej. Może wrócę do miasta. Może nie. Ale wiem jedno – nie trzeba lecieć do Chorwacji, żeby poczuć, że życie może być inne. Lepsze. Wystarczyło, że skręciłam w inną drogę.

Na Kaszubach nie ma luksusów jak w folderach biur podróży. Ale jest coś, czego nie ma w żadnym hotelu z basenem: spokój, autentyczność i człowiek, który spojrzy ci w oczy i nie będzie oczekiwał nic poza tym, że jesteś.

Alicja, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama