Reklama

Od pięciu lat jestem na emeryturze. Kiedyś uczyłam biologii w liceum na Mokotowie – teraz częściej niż o fotosyntezie rozmyślam o samotności, kręgosłupie i tym, czy mleko nie jest za drogie w moim osiedlowym sklepie. Mieszkam sama. Mój mąż, Michał, zmarł nagle – zawał. Ot, klasyka. Jeden dzień był, drugi go nie było. Czasem jeszcze słyszę jego głos, jak mam cicho włączone radio. Czasem mówię do jego zdjęcia, które stoi na komodzie. Psycholog by pewnie powiedział, że to oznaka niedokończonej żałoby. Ja wolę mówić, że to po prostu życie.

Z rodziną… różnie bywało. Moja siostra Danuta została na wsi, w naszym rodzinnym domu. Młodsza o siedem lat, zawsze inna. Bardziej emocjonalna, bardziej… bezpośrednia. Ja wolałam książki i ciszę, ona – krzyk i konkret. Ale mimo różnic, zawsze był jakiś kontakt. Zwłaszcza odkąd jej córka, Kasia, studiuje w Warszawie i wpada do mnie na kawę – no i odkąd co roku przed Wielkanocą Danusia przysyłała mi jajka. Prawdziwe, wiejskie. Niby drobnostka, a cieszyło mnie to jak dzieciaka.

To był taki niepisany rytuał. Dzwoniłam, mówiłam:

– Danusia, dasz parę jajek na święta? –

Ona się śmiała i odpowiadała:

– A co, znowu warszawskie luksusy nie smakują?

I już wiedziałam, że niedługo w paczce będzie coś więcej – czasem słoik ogórków, czasem mazurek. Takie małe siostrzane „pamiętam o tobie”.

Zadzwoniłam do siostry

W tym roku chciałam zadzwonić wcześniej, żeby wszystko dogadać, zanim zacznie się świąteczna gorączka. Wzięłam telefon, kliknęłam na jej numer.

– No? – usłyszałam w słuchawce. Danuta nigdy nie mówi „halo”.

– Hej, Danka. To ja. Wiesz co, tak pomyślałam… może byś mi znowu te jajka przysłała? Jak co roku?

Zapadła cisza. Dłuższa niż zwykle.

A czemu niby za darmo? – powiedziała w końcu. – Ty to w Warszawie na emeryturze, to chyba cię stać.

Zatkało mnie. Na moment dosłownie nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Jak to… za darmo? Zawsze mi przysyłałaś...

– No i wystarczy. Ja też muszę za coś żyć. A ty tam w stolicy… – prychnęła. – Same kawki i galerie.

– Danusia, przecież to nie o pieniądze chodzi…

– Tobie nie, mnie tak – rzuciła i się rozłączyła.

Zostałam z telefonem w ręce i niepokojem w sercu. Jakby nagle coś się we mnie zatrzęsło. Coś, co dotąd było niewzruszone.

Siostrzenica dała mi do myślenia

– Może mama po prostu ma już dosyć dawania – powiedziała Kasia, mieszając łyżeczką w herbacie. – Ciągle ktoś czegoś od niej chce.

Siedziałyśmy w mojej kuchni. Na stole – sernik, który piekłam z myślą o świętach. Miałam nadzieję, że zjemy go przy rozmowie o tym, co trzeba kupić, ugotować, przygotować. Ale rozmowa zboczyła w zupełnie inną stronę.

– Kasiu, przecież to były tylko jajka. Nie prosiłam o majątek – westchnęłam. – Chodziło mi bardziej o... no nie wiem, gest?

– Wiem, ciociu. Ale mama mówiła ostatnio, że ty to masz lepiej. Emerytura miejska, własne mieszkanie, wolny czas. A ona haruje przy kurach i ojcu.

– To nie jest lepiej, tylko inaczej – mruknęłam. – Nie mam z kim śniadania zjeść, nie mam komu powiedzieć „dobranoc”. A jajka to był jedyny moment w roku, kiedy czułam, że jesteśmy... rodziną.

Kasia milczała. Patrzyła na mnie z mieszaniną współczucia i zakłopotania.

Nie chcę się mieszać – powiedziała w końcu. – Ale może powinnaś z mamą pogadać? Tak serio. Twarzą w twarz.

Popatrzyłam przez okno. Warszawskie bloki stały jak zawsze – nieruchome, zimne, obce.

– Może powinnam – odpowiedziałam. – Ale nie po jajka. Po odpowiedzi.

Pojechałam na wieś

Podwórko wyglądało tak samo jak zawsze – klepisko między stodołą a kurnikiem, po którym chodziły kury i kot o imieniu Mietek. Ale coś było inaczej. Albo to ja patrzyłam już innymi oczami.

Przyjechałaś po jajka? – Danuta wyszła z kuchni, wycierając ręce w fartuch.

– Przyjechałam z tobą porozmawiać – odpowiedziałam spokojnie. – O nas.

– O nas? – prychnęła. – Ty zawsze byłaś nad nami. Ta lepsza, mądrzejsza, z miasta. Co tu masz do gadania?

– Danusia, ja niczego od ciebie nie oczekiwałam poza tym, co zawsze było między nami. Tym… małym gestem.

– Małym gestem?! – podniosła głos. – Ty nie wiesz, co to znaczy wstawać o piątej, żeby zebrać jajka! Ty siedzisz tam, w tej swojej Warszawie, pijesz kawki i myślisz, że tu się życie zatrzymało!

Nie piję kawki – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Piję herbatę. Samotnie. Codziennie.

Zamilkła. Słychać było tylko gdakanie kur.

– Myślałam, że jesteśmy siostrami – dodałam ciszej. – Nie klientką i dostawcą.

– Może nigdy nie byłyśmy siostrami. Może ty tylko tak sobie to układałaś w głowie.

Patrzyłam na nią długo. Stała z zaciśniętymi ustami, dumna, zmęczona. I nagle dotarło do mnie, że ta rozmowa nie jest o jajkach. Nigdy nie była.

Było mi przykro

Zamknęłam za sobą drzwi pokoju gościnnego. Danuta, mimo wszystkiego, kazała mi zostać na noc. „Nie będziesz wracać po ciemku” – powiedziała chłodno. Żadnych przeprosin, żadnego ciepła. Tylko obowiązek. Nie mogłam zasnąć. Wzięłam książkę, ale litery tańczyły. Wstałam po wodę. I wtedy usłyszałam ich głosy – dochodziły z kuchni. Zatrzymałam się na schodach.

Myślisz, że jej się należą te jajka? – Danuta mówiła z goryczą. – Zawsze była lepsza, z tym swoim „wiedzieć lepiej”. A ja? Zawsze na drugim planie. Nawet jak tata umierał, to wszyscy pytali: „A Hania przyjedzie?”

– Danusia… – próbował łagodnie Wiesiek. – To tylko jajka.

– Nie, Wiesiek. To nie są tylko jajka. To symbol! Chcę, żeby raz w życiu ona coś dostała ode mnie nie dlatego, że jej się należy, tylko dlatego, że ja zdecydowałam. Żeby poczuła, że to ja daję. Że mam kontrolę.

Zamarłam. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Przez całe życie widziałam naszą relację jako coś kruchego, ale ciepłego. A ona – jako wieczną rywalizację.

– Wiesz – dodała Danuta ciszej – ja jej zazdrościłam. Że mogła uciec. Że miała Michała. Że jej córka przychodzi na święta, a nasza Kasia… woli ciocię.

Czułam, że nie powinnam słuchać. Ale nie mogłam przestać.

Wróciłam do siebie

Nie pożegnałyśmy się czule. Rano Danuta podała mi herbatę i parę kromek z masłem. Żadnego słowa o wczorajszej rozmowie. Żadnego „przepraszam”, żadnej aluzji. Na stole leżał karton z jajkami.

– Weź, bo się zmarnują – rzuciła beznamiętnie.

Popatrzyłam na ten karton długo. Wzięłam torebkę, założyłam płaszcz i... zostawiłam jajka na stole.

– Nie trzeba – powiedziałam tylko.

W pociągu do Warszawy myśli kłębiły się jak chmury nad mazowieckimi polami. Bolało mnie to, co usłyszałam. Ale jeszcze bardziej bolało to, że przez lata patrzyłam na naszą relację jak przez szkło – myśląc, że jest czymś, czym nie była.

Po powrocie, usiadłam przy biurku. Wyjęłam papeterię, tę samą, którą kiedyś kupił mi Michał, i napisałam list.

„Danusiu,
nie chodziło mi nigdy o jajka. Ani o słoik ogórków, ani o mazurka. Chodziło o to, że te drobne gesty były dla mnie dowodem, że jesteśmy sobie bliskie, mimo różnic. Teraz wiem, że dla Ciebie to było coś innego. Może nawet ciężar. Może rywalizacja. Nie chcę Cię o nic prosić. Nie chcę być dla Ciebie ciężarem. Ale nie udawajmy też, że nic się nie stało. Bo się stało.
Twoja Hanka”

Złożyłam list. Nie wiedziałam, czy go przeczyta. Ale ja musiałam go napisać.

Może tak miało być

Wielkanoc spędziłam sama. Pierwszy raz tak naprawdę sama. Nie licząc Kasi, która wpadła dzień wcześniej z babką drożdżową i paczką jajek ze sklepu.

Niech ciocia nie płacze – powiedziała, przytulając mnie krótko. – One też są białe w środku.

Uśmiechnęłam się, ale z oczu i tak pociekły mi łzy. Nie przez jajka. Przez wszystko. W wielkanocny poranek usiadłam przy stole. Ugotowane jajka, chrzan, trochę sałatki. Cisza w mieszkaniu aż bolała w uszach. Wzięłam jedno jajko do ręki, popatrzyłam na nie chwilę. I pomyślałam: może to dobrze, że pękło. Może coś nowego z tego wyrośnie.

List do Danuty wysłałam trzy dni wcześniej. Odpowiedzi nie było. Ale nie czekałam już jak kiedyś – z sercem w gardle, z nadzieją w oczach. Zostawiłam miejsce na ciszę. Może ona też coś znaczy. Podlałam kwiaty. Włączyłam radio. Piosenka, którą kiedyś nucił Michał, popłynęła cicho z głośników. I nagle poczułam, że nie muszę już udowadniać nic nikomu. Ani Danucie, ani sobie. Bo czasem nawet najbliżsi są zbyt daleko, by ich dosięgnąć słowem. Ale to nie znaczy, że nie możemy się od nich uwolnić. Nawet jeśli to boli.

Hanna, 67 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama