Reklama

Zawsze byłam ostrożna, rozważna. Gdy moje koleżanki latały po galeriach i zostawiały tam pół pensji, ja wolałam zbierać na „czarną godzinę”. Nie kupowałam drogich ciuchów, nie zmieniałam telefonu co rok, nie brałam pożyczek. Nawet kawę z automatu w pracy rzadko kupowałam, bo przecież lepiej zrobić sobie w domu i zabrać w termosie. Może właśnie dlatego uzbierałam tyle, ile uzbierałam. Miałam oszczędności – nie jakieś oszałamiające miliony, ale wystarczające, żeby poczuć się trochę pewniej. I kiedy tylko padło pytanie, co z nimi zrobić, pierwsza myśl była oczywista: zainwestować.

Tylko że nie znałam się na inwestowaniu. I niestety... zaufałam nie temu, komu trzeba. Wszystko wyglądało pięknie. Obietnice, prezentacje, uśmiechy, zapewnienia, że to „pewna rzecz”, że „wszyscy już w to weszli”, że „nie ma się czego bać”. I zanim zorientowałam się, że to wszystko było oszustwem – było już za późno.

Poczułam ukłucie w brzuchu

– Ile ty właściwie masz tych oszczędności? – zapytała mnie Grażyna, koleżanka z pracy.

– A co cię tak nagle naszło? – parsknęłam śmiechem, mieszając kawę.

– Bo słuchaj… mój szwagier wszedł ostatnio w coś fajnego. Takie fundusze, zdywersyfikowane, wiesz, portfele aktywów, coś tam jeszcze… Nie znam się, ale on już zarobił.

– A co to w ogóle znaczy? – zmarszczyłam czoło.

– Oni to trzymają w jakiejś platformie, można sobie wszystko śledzić. I co tydzień dostajesz raport. Śmigasz aplikacją i widzisz, jak rośnie.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Grażyna od zawsze miała słabość do nowinek. Ale tym razem brzmiała... przekonująco.

– I co, ty też coś w to włożyłaś?

– No pewnie! Na początek dziesięć tysięcy. Już mam ponad jedenaście. A minął dopiero miesiąc.

Poczułam ukłucie w brzuchu. Swoje pieniądze trzymałam od lat na zwykłym koncie. Oprocentowanie śmieszne. A tu? Ludzie zarabiają.

Daj mi namiar – powiedziałam szybciej, niż zdążyłam pomyśleć.

Grażyna wyciągnęła telefon i podała mi numer.

Zaufałam mu

Pierwszy raz z doradcą rozmawiałam przez telefon. Przedstawił się jako Aleksander.

– Dzień dobry! Słyszałem od Grażyny, że jest pani zainteresowana naszą ofertą. I bardzo dobrze. Nie ma co trzymać pieniędzy pod poduszką.

– Tak, wie pan… Mam trochę odłożone i szukam czegoś pewnego, bezpiecznego.

– To najważniejsze – zgodził się od razu. – U nas bezpieczeństwo to podstawa. Mamy przejrzyste zasady, pełną obsługę klienta i zero agresywnego ryzyka.

To „zero ryzyka” brzmiało zbyt pięknie. Jednak mówił tak spokojnie, tak profesjonalnie, że zaczęłam wierzyć, że może faktycznie są jeszcze firmy, które nie chcą nikogo naciągnąć, tylko po prostu... pomóc.

– A ile pieniędzy planuje pani zainwestować na początek?

– Myślę, że... pięć tysięcy. Tak na próbę.

– Idealnie. To rozsądna kwota startowa. Zobaczy pani, jak działa system, pozna pani naszą strategię. Wszystko powoli, krok po kroku.

Mówił jak ktoś, komu można zaufać. Bez pośpiechu, bez presji. Przesłał mi też link do platformy inwestycyjnej. Wszystko wyglądało profesjonalnie – ładna strona, wykresy, raporty, nawet czat z konsultantem. Kliknęłam „załóż konto”, wypełniłam dane, ustawiłam hasło. Nie myślałam o tym, co robię. Chciałam tylko... żeby coś się zmieniło. Żeby moje pieniądze w końcu zaczęły na siebie zarabiać.

Czułam się ważna

Minął miesiąc od mojej pierwszej wpłaty. Codziennie zaglądałam na platformę. Na początku nic się nie działo, ale po tygodniu pojawiły się pierwsze wzrosty.

– Gratuluję – powiedział Aleksander podczas kolejnej rozmowy. – System dobrze dopasował pani profil ryzyka. Ma pani już ponad sześć procent na plusie.

– Naprawdę? – aż usiadłam z wrażenia. – Nie spodziewałam się…

– A widzi pani? Pieniądze muszą pracować. Takie są dziś czasy – powiedział z uśmiechem w głosie.

Z każdym dniem czułam się coraz pewniej. Na czacie platformy pisał do mnie ktoś z zespołu analitycznego. „Jak się pani podoba nasz model inwestycyjny?”, „Czy chce pani otrzymywać cotygodniowe raporty?”. Czułam się ważna. Jakbym w końcu robiła coś dla siebie.

– A co, jeśli wypłacę wszystko teraz? – zapytałam któregoś dnia.

– Oczywiście, może pani w każdej chwili. Jednak teraz nie warto podejmować takiej decyzji. Proszę spojrzeć na prognozy – odpowiedział Aleksander i przesłał mi wykres z projekcją na trzy miesiące.

Prognoza była imponująca.

– No dobrze… – westchnęłam. – Może jeszcze dołożę.

– Oczywiście. Tylko niech pani nie działa impulsywnie. To decyzja finansowa. Proszę dobrze się zastanowić, a ja jestem tutaj, jeśli będzie pani potrzebować więcej informacji.

Aleksander był cierpliwy, rzeczowy. W jego głosie nie było żadnej presji, tylko… spokój. I coś jeszcze. Coś, co działało jak balsam na moją duszę. Wpłaciłam jeszcze trzy tysiące. A potem kolejne pięć. Zaczęłam codziennie logować się do panelu. Zamiast czytać wiadomości czy sprawdzać pogodę – patrzyłam, jak liczby przy moim saldzie rosną.

Byłam zaniepokojona

Po pewnym czasie zauważyłam, że Aleksander dzwonił coraz rzadziej. Kiedy wcześniej pisał do mnie co drugi dzień, teraz cisza potrafiła trwać tydzień.

– Dzień dobry, pani Marzeno! – odezwał się w końcu pewnego ranka, jakby nigdy nic. – Jak się pani czuje?

– Trochę… niespokojnie – przyznałam szczerze. – Długo się pan nie odzywał.

– Proszę mi wybaczyć, ogrom pracy. A pani portfel wygląda bardzo obiecująco. Właśnie analizowałem go z kolegą z działu – odpowiedział w swoim znajomym, spokojnym tonie.

Z jednej strony chciałam mu wierzyć, z drugiej… coś mnie uwierało. W panelu zysk nie ruszał się już od kilku dni. Zamiast tego pojawiła się informacja o „aktualizacji danych inwestycyjnych”. Co to w ogóle znaczyło?

– A ta aktualizacja? – zapytałam w końcu. – Dlaczego od kilku dni nie mam podanych nowych danych?

– To tymczasowe. Robimy migrację systemową – zapewnił. – W przyszłym tygodniu wszystko wróci do normy.

Zawahałam się.

– Przecież tydzień temu mówił pan, że wszystko działa bez zakłóceń?

– Owszem, i działało. Jednak przy tak dynamicznej sytuacji na rynkach, nasi partnerzy technologiczni też wprowadzają zmiany. Wszystko dla dobra klientów.

Odetchnęłam. Znowu mówił rzeczowo, z pewnością, która zarażała spokojem. Wieczorem, kiedy zalogowałam się ponownie, poczułam dziwne ukłucie niepokoju. Saldo się nie zmieniało, a raportów wciąż brakowało.

Zrobiło mi się gorąco

Minęły dwa tygodnie. Saldo w panelu wciąż stało w miejscu. Wczorajszy e-mail do Aleksandra pozostał bez odpowiedzi. Zadzwoniłam.

– Numer, z którym próbujesz się połączyć, jest chwilowo niedostępny – odezwał się chłodny, automatyczny głos.

Zrobiło mi się gorąco. Przeszukałam całą skrzynkę – może był jakiś komunikat? Informacja? Cokolwiek? Nic.

– Miałaś ostatnio kontakt z tym swoim szwagrem albo z doradcą? – zapytałam następnego dnia w pracy.

– A co się dzieje? – spojrzała na mnie niepewnie.

Od dwóch tygodni nie mam żadnych aktualizacji. Doradca nie odbiera telefonów, nie odpisuje. Panel mi zamarł.

– U mnie to samo. Spokojnie, pewnie robią te zmiany, o których mówili, nie?

– Dwa tygodnie? Bez żadnej informacji?

Grażyna wzruszyła ramionami. Widać było, że próbuje się uśmiechnąć.

– Może powinniśmy się z kimś skontaktować? – zaproponowałam cicho.

– Z kim? Przecież mamy tylko numer doradcy i ten panel... – westchnęła. – I obie się zgodziłyśmy na warunki, pamiętasz? Wszystko tam było, w tych dokumentach.

Dokumenty. Kliknięcia. Hasła. Nagle wszystko zaczęło wyglądać inaczej niż na początku. Wieczorem siedziałam przed komputerem, wpatrzona w ekran. W polu „Saldo”: ta sama liczba, od wielu dni. Żadnych wiadomości. Żadnych prognoz. Pusto. I właśnie wtedy coś we mnie pękło. Łzy napłynęły mi do oczu.

Wyciągnęłam wnioski

Nie odzyskałam pieniędzy. Platforma przestała działać kilka dni po tej ostatniej rozmowie z Grażyną. Próbowałam pisać, dzwonić, nawet zarejestrowałam się na jednym z forów finansowych, szukając jakichkolwiek informacji. Nic. Cisza. Nie zgłosiłam tego nigdzie, bo... nie było czego zgłaszać. Przecież wszystko wyglądało legalnie, profesjonalnie, miałam regulamin, loginy, raporty. Sama podjęłam decyzję. Sama klikałam. Sama wierzyłam. Jednak najgorsze było uczucie, że sama siebie zdradziłam. Że zlekceważyłam wewnętrzny głos, który szeptał: „Uważaj”. Że dałam się omamić.

– I co teraz zrobisz? – zapytała mnie Grażyna, kilka tygodni później, kiedy usiadłyśmy razem przy automacie do kawy.

– Zacznę od nowa – odpowiedziałam cicho. – Może wolniej, może z mniejszym rozmachem, ale... sama. Bez cudownych obietnic i magicznych prognoz.

Z czasem pogodziłam się z tym, co się stało. Może potrzebowałam tej lekcji. Może zbyt długo żyłam w przekonaniu, że ostrożność ochroni mnie przed pomyłką. Już wiem, że nie. Wiem też, że nadal jestem tą samą Marzeną, która potrafi zacisnąć zęby, podnieść się z kolan i iść dalej. Tyle że mądrzejsza. I ostrożniejsza. Dużo bardziej ostrożna.

Marzena, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama