„Chciałam dać dzieciom gwiazdkę z nieba i zaszalałam na Black Friday. Teraz muszę sprzedać prezenty, bo tonę w długach”
„Tłok w centrum handlowym był taki, że chwilami nie dało się oddychać. Ludzie przepychali się z wózkami, krzyczeli, łapali za te same zabawki. A ja – jak zaczarowana – szłam od sklepu do sklepu, ładowałam kolejne torby do bagażnika i czułam… euforię. Serio”.

- Redakcja
Mam na imię Justyna. Mam 35 lat, męża Roberta i dwójkę dzieci – Oliwiera, dziesięciolatka, i Polę, która właśnie zaczęła zerówkę. Mieszkamy w bloku, w trzech pokojach, które wzięliśmy na kredyt. Nie narzekam, choć czasem w nocy, gdy wszystko cichnie, przychodzą myśli: czy to już wszystko? Czy tak będzie zawsze?
Listopad, zimno, ciemno, wszędzie reklamy Black Friday. W pracy koleżanki mówią tylko o promocjach. Kasia planuje kupić córce nową konsolę, Basia – zestaw VR. Nawet Zosia z recepcji odkłada na telefon dla wnuczki. A ja? Ja tylko słucham i coraz mocniej zaciskam szczękę. Dzieci też chcą – konsola, tablet, klocki, robota. Patrzę, jak piszą listy do Mikołaja i czuję, jak ściska mnie w żołądku. Chciałabym im dać wszystko, czego sama nie miałam. Ale na naszym koncie pusto.
Wieczorem przy kolacji zaczęłam temat nieśmiało:
– Może... wzięlibyśmy coś na raty? Tak tylko trochę? Żeby im zrobić prawdziwe święta?
Robert westchnął.
– Justyna, przecież już teraz mamy wszystko na kredyt...
– Ale to tylko raz w roku. Zobaczysz, jak się ucieszą...
Po chwili ciszy skinął głową. Chyba oboje chcieliśmy wierzyć, że jakoś to spłacimy. Tylko że „jakoś” przyszło szybciej, niż się spodziewaliśmy.
Miała być magia
Black Friday. Tłok w centrum handlowym był taki, że chwilami nie dało się oddychać. Ludzie przepychali się z wózkami, krzyczeli, łapali za te same zabawki. A ja – jak zaczarowana – szłam od sklepu do sklepu, ładowałam kolejne torby do bagażnika i czułam… euforię. Serio. Bo przecież kupowałam nie dla siebie, tylko dla dzieci. Byłam tą mamą, która spełnia marzenia.
– Mamy to! – rzuciłam do Roberta, kiedy upchnęliśmy ostatnie pudło klocków do bagażnika.
– Ale to już chyba ponad pięć tysięcy... – mruknął, zerkając na ekran telefonu, gdzie przychodziły powiadomienia z aplikacji bankowej.
– To tylko raz w roku – machnęłam ręką. – Nie przesadzaj.
Wracając do domu, czuliśmy się zmęczeni, ale też dziwnie spełnieni. Jakbyśmy zrobili coś wielkiego, ważnego. Wieczorem, kiedy dzieci już spały, razem znosiliśmy torby do piwnicy. Trzeba było wszystko pochować, zapakować w świąteczny papier, ukryć przed dziecięcymi oczami.
– Będą mieć najlepsze święta w życiu – powiedział Robert, zamykając drzwi piwnicy.
Pokiwałam głową. A potem usiadłam w kuchni i włączyłam czajnik. Na stole leżał mój telefon – z trzema nowymi SMS-ami: potwierdzenie przelewu, zatwierdzenie limitu kredytowego, informacja o wysokości raty. Zrobiło mi się zimno. Ale wypiłam herbatę, zgasiłam światło i poszłam spać. Nie teraz. Teraz miało być dobrze, miała być magia.
Jakoś to będzie
Zaczął się styczeń. Sylwester minął szybko i cicho – dzieci poszły spać przed północą, my z Robertem wypiliśmy po lampce szampana i o pierwszej leżeliśmy już w łóżku. Żadne z nas nie powiedziało tego na głos, ale oboje czuliśmy to samo: coś wisi w powietrzu. Coś ciężkiego.
Pierwszego stycznia przyszła wiadomość z banku: „Rata nr 1 – łącznie do zapłaty: 842,17 zł”. Później kolejna – chwilówka: „Prosimy o spłatę minimum: 530,00 zł do 5.01”. I jeszcze podwyżka czynszu: 120 zł więcej od stycznia. Próbowałam to wszystko policzyć, ale cyfry mi się mieszały. Wstyd się przyznać – wzięłam kartkę, długopis i… się popłakałam.
Robert też chodził jak cień. Nerwowy, rozdrażniony. Zaczęliśmy się kłócić o byle co. O zużycie prądu, o zakupy, o to, kto ma odebrać Polę z przedszkola. A najgorsze było to, że każde z nas po cichu obwiniało drugie, choć przecież razem w to weszliśmy. Pewnego wieczoru zadzwoniłam do mamy.
– Mamo… tylko tysiąc złotych. Oddamy w lutym. Obiecuję.
– Justynka… my sami ledwo ciągniemy. Coś ty narobiła?
– To na święta, po prostu... święta nas przerosły.
– Dzieci nie muszą mieć wszystkiego. Najważniejsze, żebyś ty się trzymała.
Ale ja się nie trzymałam. Czułam się, jakbym była po szyję zanurzona w wodzie, która z każdą chwilą podnosi się wyżej. W lutym miały przyjść kolejne raty. I żadnych pieniędzy z nieba. Tylko my i nasze „jakoś to będzie”.
Złamałam im serca
Tego dnia wszystko we mnie pękło. Siedzieliśmy z Robertem przy kuchennym stole, on miał w dłoni zestaw klocków z robotem, ja – pudełko po tablecie Poli. Oboje milczeliśmy.
– Nie damy rady – powiedziałam w końcu cicho. – Albo prąd, albo te zabawki. Trzeba to sprzedać.
– Myślisz, że oni to zrozumieją?
Pokręciłam głową. Nie zrozumieją. I właśnie dlatego bolało tak cholernie. Usiedliśmy z dziećmi w salonie. Pola rysowała coś na kartce, Oliwier grał na konsoli.
– Kochani… – zaczęłam niepewnie. – Musimy z wami o czymś porozmawiać.
Oliwier od razu spojrzał podejrzliwie. Pola tylko się uśmiechnęła, nieświadoma.
– Niektóre prezenty… one były bardzo drogie. I… musimy je oddać. Sprzedać. Żeby zapłacić rachunki.
Chciałam to powiedzieć łagodnie, ale nie ma łagodnego sposobu, żeby złamać dziecku serce.
– Ale przecież… Mikołaj mi to przyniósł – Oliwier ściszył głos. – To co, okłamałaś mnie?
Zamarłam. Ten jeden moment wystarczył, żebym poczuła, jak pęka we mnie coś na zawsze.
– Skarbie, ja… My chcieliśmy dobrze.
– To po co udawaliście? – krzyknął. – Wolałbym nic nie dostać, niż wiedzieć, że teraz wszystko mi zabieracie!
Pola zaczęła płakać. Oliwier rzucił konsolę na dywan i wybiegł do pokoju. Robert stał obok, bezradny. A ja siedziałam i patrzyłam na pudełka, które jeszcze kilka tygodni temu wydawały się symbolem szczęścia. Teraz były ciężarem.
Przejrzałam na oczy
Późna zima ciągnęła się bez końca. Oliwier prawie się do mnie nie odzywał, Pola płakała. Robert… Robert robił się coraz bardziej obcy. Wychodził rano, wracał późno, jadł w milczeniu. Jakby miał mi za złe, że się poddaliśmy. Albo – co gorsze – że to ja go w to wszystko wciągnęłam. Nie umiałam z nim już rozmawiać o pieniądzach, a on ze mną nawet nie próbował.
W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku. Śmiałam się z dowcipów, kiwałam głową przy kawie. Ale coraz częściej zamykałam się w toalecie i patrzyłam na siebie w lustrze. Jak ja do tego dopuściłam?
Zaczęłam czytać blogi o budżetowaniu. Zainstalowałam aplikację do kontrolowania wydatków. Zaczęłam spisywać każdą złotówkę. Czułam się jak idiotka. Ale przynajmniej miałam jakieś poczucie kontroli, po raz pierwszy od miesięcy. Któregoś wieczoru usiadłam z Robertem.
– Robert… Ja zawaliłam. Serio. Wiem, ale chcę to naprawić. I już nigdy więcej nie kupię nic na kredyt, jeśli nie będziemy mieli z czego go spłacić.
Spojrzał na mnie uważnie. Długo milczał. A potem powiedział:
– Nie tylko ty. Oboje chcieliśmy poczuć, że dajemy im coś więcej. Ale teraz musimy dać im coś jeszcze ważniejszego.
– Co?
– Spokój. Stabilność. Prawdę.
I wtedy pierwszy raz od miesięcy… poczułam się lżejsza.
Zrozumiałam kilka rzeczy
Minęło kilka miesięcy. Nie jest idealnie. Nadal liczymy każdy grosz, nadal spłacamy raty, ale już nie z duszą na ramieniu. Nie ma paniki, nie ma też ciągłych wyrzutów. Zamiast tego – mamy zeszyt. Zapisujemy tam wszystkie wydatki, co tydzień robimy bilans. Razem. To nasze nowe rytuały.
Dzieci… są dziećmi. Pola zapomniała już o tablecie, choć czasem pyta, czemu inne dzieci mają, a ona nie. Oliwier długo trzymał dystans, ale ostatnio przyszedł, przysunął się do mnie i zapytał:
– Mamo… Czemu nie kupisz mi tej nowej konsoli?
Wzięłam głęboki oddech. I odpowiedziałam spokojnie:
– Bo teraz uczymy się żyć inaczej. Ale wiesz co? Będzie lepiej. Obiecuję.
Skinął głową. I nie odszedł od razu. Usiadł obok i zaczął mi opowiadać o jakimś filmie, który oglądał w szkole. Nic wielkiego, ale to było więcej niż rozmowa. To była bliskość, taka prawdziwa.
W pracy powiedziałam koleżance z biura, że nie kupuję już „na promocjach”. Zdziwiła się, a potem… zaczęła mówić. Okazało się, że i ona tonęła w ratach po świętach. Dałam jej namiary na bloga, z którym sama zaczynałam oszczędzać. Nie jestem teraz kimś mądrzejszym czy lepszym. Po prostu – mniej udaję.
Zrozumiałam, że dawanie dzieciom wszystkiego to nie dowód miłości. To często dowód naszych kompleksów. Miłość to granice. To odwaga powiedzenia „nie” nawet wtedy, kiedy serce ci się łamie.
Zakończenie
Wciąż mamy długi. Wciąż nie stać nas na egzotyczne wakacje, najnowsze gadżety czy markowe ubrania. Ale pierwszy raz od dawna wiem, gdzie są nasze pieniądze. I wiem, że nie udaję już przed sobą, że wszystko jest w porządku. Nauczyłam się czegoś, co powinno być oczywiste, a dla mnie nie było: że bycie dobrą matką to nie znaczy spełniać każde marzenie dziecka. To znaczy uczyć je, że nie wszystko dostaje się od razu. Że na niektóre rzeczy trzeba poczekać. A na inne – zapracować samemu.
Czasem słyszę, jak inne mamy przechwalają się nowymi telefonami, hulajnogami elektrycznymi, konsolami. Kiedyś czułam zazdrość. Dziś czuję współczucie. Bo wiem, że często za tym wszystkim kryje się cicha panika – jak my to spłacimy?
Jeśli czegoś się boję, to nie biedy. Boję się tylko, że mogłabym znów wpaść w tę samą pułapkę. Że znów uwierzyłabym, że miłość można kupić.
Ale już nie dam się nabrać.
Nie wiem, co będzie za rok, za pięć lat. Ale wiem, że teraz idziemy z Robertem w jednym kierunku. Uczymy się od nowa, co to znaczy odpowiedzialność.
I jeśli ta historia może być przestrogą, to niech nią będzie. Bo chwilowa radość dzieci może kosztować rodziców lata milczenia, wstydu i wyrzutów sumienia.
Ale też – jeśli się chce – można to naprawić. I wrócić do siebie.
Justyna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy mąż zaczął pachnieć cudzymi perfumami, uknułam zemstę. On odebrał mi wiarę w miłość, a ja jemu godność i luksusy”
- „Wyjechałam do Szczyrku, żeby spędzić trochę czasu z siostrą. Ale to szwagier umilał mi mroźne wieczory w górach”
- „Spadek z Danii spadł mi prosto z nieba. Gdy lądowałem na lotnisku w Kopenhadze, czułem, że kryje się za tym tajemnica”

