„Całkiem przypadkiem spotykałam się z nim na jagodziankach. Przeżyłam szok, gdy dowiedziałam się, kim był ten mężczyzna”
„Lekko zapukałam, weszłam... i zamarłam. Dlaczego? Bo za biurkiem siedział on. Tak, tak, mój codzienny rozmówca z piekarenki. Ten gość od jagodzianek. W białej koszuli, jak zwykle. Tyle że teraz nie miał w ręku słodkiej bułki, a moje CV”.

- Listy do redakcji
Kiedy straciłam pracę w agencji reklamowej, nie sądziłam, że znajdę się w takim miejscu. Miałam trzydzieści cztery lata, całkiem niezłe CV i ogromną potrzebę… wyjścia z domu, bo w czterech ścianach czułam się, jakbym się dusiła.
Skupiłam się na karierze
Każdy, kto kiedykolwiek pracował w branży reklamowej wie, jak wyglądało moje dotychczasowe życie. Kolejne projekty wykonywane w pośpiechu. Briefy, których trzeba się trzymać. Terminy, których nie wolno przekraczać. Kochałam atmosferę panującą w naszej firmie. Jasne, czasami marzyłam, żeby nieco zwolnić, oderwać się od stresu, ciągłego pośpiechu i konieczności życia na wysokich obrotach.
Ale wtedy po prostu brałam urlop i planowałam przedłużony wyjazd weekendowy do zaprzyjaźnionej agroturystyki nad jeziorem. Tam mogłam odpocząć i naładować akumulatory. Wstawać po dziesiątej, niespiesznie pić kawę na tarasie lub przy stoliku w ogrodzie pełnym krzewów i kwiatów, czytać książki na hamaku, spacerować po lesie, siedzieć nad jeziorem. Do pracy wracałam z nową energią i znowu moja kreatywność aż kipiała, a ciekawe pomysły sypały się niczym z rękawa.
Taki relaks był świetny, ale właśnie na kilka czy kilkanaście dni. Na co dzień wolałam, gdy czekały na mnie kolejne wyzwania. To z nich czerpałam siłę, energię do działania i radość życia.
– Ala, a kiedy ty wreszcie nieco zwolnisz i ułożysz sobie życie?– często powtarzała mama, gdy akurat znajdowałam w niedzielę wolną chwilę, żeby wpaść do rodziców na domowy obiad.
Zawsze gotowała wtedy mój ulubiony rosół z mnóstwem posiekanej natki pietruszki i tradycyjne kotlety schabowe z ziemniakami posypanymi koperkiem i mizerią z ogórków doprawioną gęstą śmietaną. Nigdy nie naturalnym czy greckim jogurtem. Do tego ciasto z jagodami. Koniecznie upieczone w domu i koniecznie z kruszonką. Żadne tam wymyślne wypieki prosto z cukierni. Doskonale wiedziała, że na co dzień jem zdrowe lunche w biurowej stołówce albo zamawiam coś z aplikacji. W domu miało być tradycyjnie i bez liczenia kalorii. Dokładnie tak, jak w dzieciństwie.
Nie rozumiała, jak żyję
– Przecież mam ułożone życie – odpowiadałam niezmiennie. – Mam pracę, dobrą pensję i dodatkowe zlecenia, na których mogę świetnie dorobić. Kupiłam samochód, spłacam raty kredytu za mieszkanie, stać mnie na wakacje i nieprzewidziane wydatki.
– Nie mówię o pieniądzach. Mówię o życiu – znacząco zawieszała głos.
Jasne. Doskonale wiedziałam, o co jej chodzi. O małżeństwo i dzieci. Dla mamy miarą szczęścia była rodzina. Mąż i co najmniej dwójka dzieci. Często za przykład dawała mi moją młodszą o dwa lata siostrę.
– Widzisz, Paulinka jest młodsza, a Bartuś już idzie do zerówki, a Agatka powoli wychodzi z pieluch.
No tak. Moja siostra wyszła za mąż jeszcze na studiach. Za Andrzeja, z którym spotykała się od pierwszej klasy liceum. Dla rodziny to był przykład prawdziwego związku i udanego życia. A ja? W ich oczach byłam zabieganą singielką, której kariera pomieszała w głowie i niedługo najpewniej obudzi się z ręką w nocniku.
Wtedy bardzo złościłam się na te ich poglądy. A teraz… Teraz zaczęłam zastanawiać się, czy jednak nie mieli racji. Bo okazało się, że moje świetnie ułożone życie nagle rozpadło się niczym domek z kart. Agencję przejęła większa korporacja i zaczęła przetasowania. Wiele osób otrzymało propozycję zwolnienia za porozumieniem stron. Właśnie w tym gronie się znalazłam. I teraz nie za bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.
Codziennie razem jedliśmy jagodzianki
Rano siadałam z laptopem w kawiarni, a kiedy kończyła się kawa i złudzenia, ruszałam do piekarni pod ratuszem. Takiej maleńkiej, pachnącej dzieciństwem. Kupowałam jagodziankę i siadałam na ławce. Obok często siadał on. Był wysoki, lekko siwiejący na skroniach. Zawsze w białej koszuli, czasami miał podwinięte rękawy. Gdyby nie jego rozbrajający uśmiech i luźne żarty, uznałabym, że to kolejny spięty urzędnik. Ale nie – on miał w sobie luz. I coś jeszcze. Chyba… zainteresowanie mną?
Rozmawiało się nam naprawdę świetnie. Błyskawicznie znaleźliśmy wspólny język i nigdy nie panowała pomiędzy nami cisza. Mówiliśmy o drobiazgach. Pogodzie, ludziach za oknem, cenach jagodzianek, książkach, koncertach organizowanych w naszym mieście, imprezach, naprawie chodników, akcjach charytatywnych w miejscowym szpitalu, dziwnych zwyczajach mojego kota.
– Pani znowu tutaj? – zagadnął kiedyś z rozbawieniem.
– A pan znowu pilnuje ratusza? – odcięłam się z uśmiechem, bo naprawdę często widywałam go, jak zerkał na wejście do magistratu.
– Taki mam etat. Czekać na ciepłe jagodzianki prosto z pieca– mrugnął. – Dokładnie takie same piekła kiedyś moja babcia.
Nie chciałam się narzucać, nie wiedziałam nawet, czy ma rodzinę, dzieci, psa, kota czy... żonę. Ale jego obecność była codzienną przyjemnością. No wiecie, taką, na którą czeka się od samego rana. Przy nim od razu poprawiał mi się humor. Zapominałam o niewyspaniu, problemach z poszukiwaniem pracy, kłótni z najlepszą przyjaciółką, braku perspektyw na przyszłość. Spotykaliśmy się niemal codziennie. Oprócz weekendów. W soboty nie pojawiał się w piekarence, dlatego i ja przestałam do niej zachodzić.
Zaskakująca oferta
Pewnego dnia, przeglądając ogłoszenia o pracę, natknęłam się na ofertę z urzędu miasta. Poszukiwali specjalisty ds. komunikacji i wizerunku. Aż mnie ukłuło w żołądku. Idealnie pasowało do mojego doświadczenia. Być może wreszcie miałabym szansę na normalny etat i zabezpieczenie swojej przyszłości. W końcu w urzędach raczej nie zatrudniali na umowy cywilnoprawne, a ja potrzebowałam regularnego zastrzyku gotówki.
Owszem, miałam spore oszczędności, ale już dawno zauważyłam, że moja poduszka finansowa topnieje w zastraszającym tempie. A dodatkowe zlecenia, które wykonywałam, nie dawały mi ani ubezpieczenia, ani dużych pieniędzy. Złożyłam CV i... zapomniałam o sprawie. Do czasu.
– Pani Alicja? – usłyszałam damski głos w telefonie. –Czy może pani przyjść jutro na rozmowę kwalifikacyjną do gabinetu burmistrza?
Mało nie upuściłam kubka z herbatą. Gabinet burmistrza?! Ja? Przecież to nie była oferta dla jakiegoś urzędnika z koneksjami? Burmistrz osobiście zatrudniał specjalistów od komunikacji?
– Tak, oczywiście. O której godzinie?
– Dziesiąta. Proszę się stawić w sekretariacie, pokieruję panią dalej – najpewniej rozmawiałam z sekretarką.
Szok numer jeden
Następnego dnia ubrałam się jak na rozmowę o pracę. Elegancko, ale nie przesadnie. Włożyłam marynarkę, ciemną spódnicę i zakryte pantofle na niewielkim obcasie. Upięłam włosy w kok, zrobiłam delikatny makijaż. W końcu w urzędzie obowiązuje pewien dress code, prawda? To nie agencja reklamowa, gdzie liczy się luz, własny styl i kreatywność.
Weszłam do urzędu, pokonałam korytarze, aż w końcu zapukałam do drzwi z tabliczką „Gabinet burmistrza”. Wszystkie informacje dotyczące pokoi znalazłam na tablicy ogłoszeń, nie musiałam więc korzystać z pomocy sekretariatu. Lekko zapukałam, weszłam... i zamarłam. Dlaczego? Bo za biurkiem siedział on. Tak, tak, mój codzienny rozmówca z piekarenki. Ten gość od jagodzianek. W białej koszuli, jak zwykle. Tyle że teraz nie miał w ręku słodkiej bułki, a moje CV.
– Alicja! – uśmiechnął się, jakbyśmy się umówili. – Nie wiedziałem, że to ty.
– A ja nie wiedziałam, że flirtuję z burmistrzem – wypaliłam bez namysłu, po czym spłonęłam rumieńcem.
Bo czy my flirtowaliśmy? Może dla niego to były zwyczajne, kurtuazyjne pogawędki? Ot, był dobrze wychowany, dlatego rozmawiał ze mną podczas przerwy na drugie śniadanie? Zamarłam, czekając na reakcję. On jednak się roześmiał. Szczerze.
– Nie flirtowałem. Chociaż może trochę – mrugnął filuternie okiem. – Ale przede wszystkim naprawdę podoba mi się twoje spojrzenie na miasto. Specjalnie naprowadzałem cię na te tematy – dodał już poważniej.
Zostałam przyjęta. Praca była wymagająca, ale inspirująca. Tworzyłam kampanie informacyjne, przygotowywałam harmonogram postów i zdjęć do mediów społecznościowych, wymyślałam hasła promujące lokalne wydarzenia, pisałam teksty do miejskiego biuletynu, recenzowałam powiatowe imprezy. Czułam się potrzebna.
A on? Zachowywał się wobec mnie z pełnym profesjonalizmem. Nawet zbyt dużym. Jakby tamte ławkowe pogawędki nigdy się nie wydarzyły. Trochę mnie to bolało. I trochę rozczarowywało. Czułam wyraźny dystans. A chyba… Chyba naprawdę go polubiłam. Teraz widywaliśmy się na co dzień, ale ja tęskniłam za tym facetem od jagodzianek. Zabawnym i pełnym pasji. Teraz miałam do czynienia z prawdziwym urzędnikiem. Kimś bardziej poważnym, odpowiedzialnym, ale jednocześnie odległym.
Tylko jagodzianki były jak dawniej
Codziennie o siedemnastej wychodziłam z urzędu. I codziennie mijałam piekarnię. Kupowałam jagodziankę, czasami dwie. Jedną zjadłam, drugą odkładałam na jutro. Tęskniłam za czymś. Może nawet nie za nim, a za nami? Któregoś piątku, tuż przed zamknięciem, usłyszałam znajomy głos:
– Dwie jagodzianki, jak zwykle?
Stał obok mnie. Nieformalny, bez krawata i marynarki. Wreszcie taki jak dawniej.
– Chyba wracamy do starych nawyków?
– Ja nigdy z nich nie zrezygnowałem – powiedział cicho. – Po prostu nie wiedziałem, czy jeszcze mogę.
Spojrzałam na niego. I wtedy zrozumiałam, że wszystko zależy ode mnie. Od tamtej pory znowu jemy razem jagodzianki. Czasami na ławce, czasami w jego gabinecie, przy zamkniętych drzwiach. Nasz flirt przestał być tajemnicą, chociaż pilnujemy, żeby praca pozostała pracą, a uczucia nie przesłoniły nam rozsądku.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Ale wiem, że warto było pójść na tę rozmowę o pracę. I że czasami burmistrz to po prostu mężczyzna, który najwięcej wie o mieście. Nawet to, gdzie pieką najlepsze bułki z jagodami.
Alicja, 34 lata
Czytaj także:
- „Zabrałam wnuki nad morze, żeby odciążyć córkę. Pożałowałam już pierwszego dnia, a potem było tylko gorzej”
- „Mąż twierdził, że randki z Internetu to tylko niewinny flirt. Dla mnie to była zdrada i koniec zaufania”
- „Moje wymarzone wakacje w Grecji zakończyły się koszmarem. Wszystko przez pamiątkę, którą przywiozłam”

