„Całe życie walczyłam o to, by przypodobać się innym. Tak się starałam, że nie zauważyłam, jak po drodze zgubiłam siebie”
„Zawsze to ja musiałam wszystko naprawiać. On mógł milczeć, złościć się, znikać, a ja miałam rozumieć. Chciałam być tą, dla której się zmieni, tą, która pokaże mu, że warto się starać. Ale zamiast tego czułam się jak ktoś, kto ciągle błaga o resztki uczucia”.

- Redakcja
Całe życie miałam wrażenie, że jestem jak zwyczajny mebel — obecna, ale niezauważalna. Nie, żebym nie próbowała przyciągać do siebie uwagi. Wręcz przeciwnie: robiłam wszystko, żeby ktoś mnie dostrzegł — najpierw rodzice, potem chłopcy, w końcu mężczyźni, z którymi próbowałam budować relacje. Ale im bardziej się starałam, tym mocniej czułam się pomijana. Uczyłam się, że jeśli nie będę krzyczeć, nie dostanę nawet skrawka uczucia. A kiedy krzyczałam, odrzucano mnie za nadmiar emocji. Przez lata żyłam z przekonaniem, że ciepło i szacunek trzeba sobie wywalczyć. I że może po prostu nie zasługuję ani na jedno, ani na drugie.
Miłość to nie troska
Kiedy byłam dzieckiem, mama zawsze miała ważniejsze sprawy na głowie niż moje emocje. Jeśli się przewróciłam i płakałam, słyszałam tylko:
— Przestań się mazgaić, nic się nie stało.
Gdy przynosiłam laurkę ze szkoły, rzucała tylko:
— Połóż na stole, później zobaczę.
Tata był jeszcze bardziej odległy. Znikał za drzwiami po pracy, najczęściej w ciszy, z piwem w ręce, a jego ulubionym zajęciem było milczenie przy telewizorze. Nauczyłam się nie przeszkadzać, nie pytać, nie mówić zbyt wiele. Byłam cicha, bo wtedy przynajmniej nie okazywałam się uciążliwa.
W szkole miałam koleżanki, ale one żyły w swoim świecie kolorowych plecaków, domów pachnących obiadem, mam przychodzących na wywiadówki z uśmiechem. Ja zawsze byłam tą, którą się zapomina. Kiedy raz nie przyszłam do szkoły, nikt nawet nie zapytał dlaczego.
Pamiętam jedno popołudnie. Leżałam na łóżku, udając chorobę. Chciałam, żeby mama choć raz usiadła przy mnie, zapytała, czy czegoś potrzebuję. Weszła do pokoju, spojrzała na mnie i rzuciła:
— Jeśli masz czas na leżenie, to znaczy, że możesz pomóc w kuchni.
Wstałam bez słowa i poszłam za nią, dusząc łzy. Wtedy coś zrozumiałam: miłość to nie troska. Miłość to po prostu obowiązek, który trzeba spełniać, żeby zasłużyć na cień uwagi.
To ja musiałam wszystko naprawiać
Pierwszy chłopak, który powiedział, że jestem ładna, miał na imię Bartek. Byłam wtedy w liceum. On miał krzywy uśmiech i pachniał dymem papierosowym, ale kiedy spojrzał na mnie i zapytał, czy chcę iść z nim na wagary, zgodziłam się bez wahania.
— Jesteś taka inna niż wszystkie — powiedział, kiedy siedzieliśmy razem na ławce w parku.
Te słowa wystarczyły, żebym w niego uwierzyła. Stał się dla mnie całym światem. Rezygnowałam z zajęć, wymyślałam wymówki w domu tylko po to, żeby z nim być. Myślałam, że jeśli pokażę, jak bardzo mi zależy, on też zacznie się starać. Tyle że on nie musiał.
Kiedy nie odpisywał przez dwa dni, zadręczałam się, co zrobiłam źle. Pisałam wiadomości, dzwoniłam, potrafiłam czekać pod jego blokiem, byle tylko spotkać się na chwilę. A kiedy w końcu odbierał, był obojętny.
— Przestań mnie kontrolować — rzucił kiedyś, gdy zapytałam, czy coś się stało.
Zawsze to ja musiałam wszystko naprawiać. On mógł milczeć, złościć się, znikać, a ja miałam rozumieć. Chciałam być tą, dla której się zmieni, tą, która pokaże mu, że warto się starać. Ale zamiast tego czułam się jak ktoś, kto ciągle błaga o resztki uczucia.
W końcu odszedł bez słowa. Zostawił mnie w poczuciu winy, jakby to wszystko było moją porażką. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może nie jestem dość dobra, by ktoś chciał ze mną być naprawdę.
Znów próbuję się dopasować
Po Bartku obiecałam sobie, że już nigdy nie dam się zranić. Ale jak zawsze, obietnice składane samej sobie są najłatwiejsze do złamania. Kilka lat później poznałam Michała. Był starszy, spokojny, miał ten rodzaj uśmiechu, który sprawia, że człowiek czuje się bezpieczny. Wydawało mi się, że tym razem będzie inaczej.
Na początku był czuły, pytał, czy dobrze spałam, pamiętał o moich ulubionych herbatach. Mówił, że jestem dla niego kimś wyjątkowym. I znów uwierzyłam. Zaczęłam się starać bardziej niż powinnam: gotowałam jego ulubione potrawy, dbałam o każdy szczegół. Chciałam, żeby nigdy nie miał powodu, by odejść.
Z czasem jego ton się zmienił. Zaczęły się drobne uwagi, z pozoru całkiem niewinne. „W tym swetrze wyglądasz trochę dziwnie, może załóż coś innego?”, „Nie musisz się spotykać z tą koleżanką, ona źle na ciebie wpływa”.
Najpierw przytakiwałam, żeby uniknąć kłótni. Potem już nawet nie próbowałam mówić, co myślę. Czułam, że każda próba wyrażenia siebie kończy się chłodem lub obrazą.
Któregoś dnia powiedział:
— Wiesz, ja lubię spokój, a z tobą ciągle jakieś emocje.
Tego dnia zrozumiałam, że znów próbuję się dopasować, kurczyć, mieścić w cudzym wyobrażeniu o „dobrej kobiecie”. Nie byłam sobą, byłam tylko wersją, która miała się podobać.
Wieczorem spojrzałam w lustro i ledwo się rozpoznałam. Nie wiedziałam już, czego chcę. Docierało do mnie tylko to, że znów nie jestem dość dobra.
Już nie walczyłam
Po rozstaniu z Michałem długo nie mogłam się pozbierać. Każdy dzień był walką o jakikolwiek sens. W pracy udawałam, że wszystko gra: zmuszałam się do uśmiechu, codziennej kawy i uprzejmości. W środku jednak byłam pusta. Nikt nie zauważał, że powoli znikam. A może właśnie o to chodziło — że nauczyłam się znikać tak dobrze, że nawet smutek potrafiłam ukrywać za żartem.
Z czasem weszłam w kolejną relację. Nie z miłości, ale ze zmęczenia samotnością. Marcin był… w porządku. Nie krzyczał, nie wyśmiewał mnie, ale też nie dawał nic więcej. Traktował mnie jak wygodne uzupełnienie: byłam tą, która zrobi zakupy, przypomni o urodzinach jego matki, posprząta mieszkanie. Nie mówił, że mnie kocha, ale czasem rzucał:
— No, dobrze, że jesteś. Przynajmniej mam co jeść.
To miał być komplement, a ja... nie miałam już siły się kłócić ani pytać, czy mnie kocha. Nie chciało mi się też więcej rozmawiać o uczuciach. Za dużo razy słyszałam, że przesadzam, że „każdy ma swoje problemy”, że „nie wszystko musi być jak w filmach”. Zaczęłam wierzyć, że to może naprawdę ja jestem trudna. Że oczekuję za wiele.
— Nie wszyscy muszą się tulić i rozmawiać godzinami — rzucił kiedyś, gdy próbowałam wyjaśnić, że czuję się niechciana.
Spojrzałam wtedy na niego i tylko kiwnęłam głową. Już nie walczyłam. Czasem człowiek nie odpuszcza, bo przestaje kochać. Odpuszcza, bo nie ma już siły błagać.
Właśnie zaczynam żyć po swojemu
Kiedy Marcin w końcu odszedł, nawet nie płakałam. Po prostu usiadłam na kanapie i patrzyłam na drzwi, które zamknął za sobą. Cisza, która wtedy zapadła, nie była już przerażająca, a całkiem znajoma. Tym razem jednak poczułam, że to nie żadna kara, lecz coś, co przynosi ulgę.
Pierwsze dni spędziłam w milczeniu. Robiłam herbatę, jadłam coś na szybko, czasem po prostu siedziałam przy oknie. Patrzyłam, jak inni ludzie wracają z zakupami, śmieją się, rozmawiają. Po raz pierwszy od dawna nie musiałam się nikomu tłumaczyć, dlaczego czuję to, co czuję.
Któregoś wieczoru zadzwoniła koleżanka.
— Jak się trzymasz? — zapytała.
— Dobrze — odpowiedziałam, zaskoczona własnym spokojem. — Naprawdę dobrze.
Zaczęłam myśleć o tym, jak wiele razy próbowałam kogoś przekonać, że zasługuję na szacunek. Jak bardzo zabiegałam o czyjąś uwagę, zamiast dać ją samej sobie. Byłam jak dziecko, które stoi pod drzwiami i czeka, aż ktoś je wreszcie wpuści do środka. A przecież te drzwi mogłam otworzyć sama.
Pewnego ranka spojrzałam w lustro i po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się do swojego odbicia. Zrozumiałam, że nie muszę już prosić o miłość. Nie muszę nikomu udowadniać swojej wartości. Jeśli ktoś nie potrafi mnie zobaczyć takiej, jaka jestem, to nie mój problem.
Tego dnia zaparzyłam kawę, usiadłam przy oknie i pomyślałam, że może właśnie zaczynam żyć po swojemu.
Chcę być sobą
Wciąż uczę się być dla siebie dobra, a to... wcale nie jest takie proste. Codziennie mierzę się z głosem w głowie, który szepcze, że na coś nie zasługuję, że znów przesadzam, że za bardzo chcę. Ale teraz ten głos już nie rządzi moim życiem — tylko czasem się odzywa. I wtedy potrafię mu odpowiedzieć: „Wystarczy, że jestem”.
Zaczęłam chodzić na długie spacery, nawet jeśli nikt nie chciał iść ze mną. Chodzę do kina sama, zamawiam deser bez wyrzutów. Zapisuję się na warsztaty, nawet jeśli nikogo tam nie znam. Robię to wszystko nie dlatego, że mam z kim, tylko dlatego, że sama chcę.
Uczę się mówić „nie”, kiedy ktoś próbuje mnie zepchnąć na boczny tor. Przestałam tłumaczyć się ze swoich emocji. Jeśli jestem smutna, nie udaję szczęśliwej, a jeśli się cieszę, cieszę się na całego. Już się więcej nie chowam.
Czasem ktoś mówi:
— Zmieniłaś się.
Wtedy odpowiadam:
— W końcu jestem sobą.
Szacunek, którego szukałam u innych, zaczęłam dawać sobie sama. I choć nadal zdarzają się dni, kiedy czuję się niewystarczająca, to już nie żebrzę o czyjąś uwagę. Nie chcę miłości, którą trzeba wymuszać. Nie chcę być dodatkiem do czyjegoś życia. Chcę być sobą — z całym bagażem doświadczeń, emocjami, potrzebami. I jeśli ktoś mnie pokocha, to nie dlatego, że się dostosowałam, ale dlatego, że zobaczył mnie naprawdę.
Natalia, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa nie chciała, żebym pomagała jej przy wnuku, bo była najmądrzejsza. Teraz błaga, żebym zabrała go choć na tydzień”
- „Żona wysłała mnie na turnus do sanatorium. Gdyby wiedziała, jak to się skończy, trzymałaby mnie w domu pod kluczem”
- „Brudna szczoteczka męża śniła mi się po nocach. To ona była czynnikiem zapalnym do rozpadu naszego małżeństwa”

