„Całe życie skakałam wokół teściowej, a ona wszystko zapisała szwagrowi. Wobec tego niech spoczywa w niepokoju”
„Mój mąż miał w sobie tę dziwną lojalność wobec matki, która zasłaniała mu świat. Nigdy nie powiedział jej złego słowa, nawet gdy podważała każdą moją decyzję. Nawet wtedy, kiedy przy gościach rzuciła: – Dobrze, że jestem w tym domu, bo kto by tę twoją żonę nauczył gotować?”.

- Redakcja
Zawsze myślałam, że jestem mądrzejsza od reszty. Że jeśli będę się starać, jeśli schowam dumę do kieszeni, to życie mi to kiedyś wynagrodzi. Tak przynajmniej mówili w tych wszystkich mądrych książkach i filmach, które oglądałam, gdy miałam chwile zwątpienia. A ja miałam ich sporo. Mój mąż nie należał do najbardziej wspierających partnerów, a jego matka... cóż, nie każda teściowa jest udręką, ale moja była. Tylko że ja, zamiast postawić granice, starałam się ją sobie zjednać. Przez ponad dwadzieścia lat skakałam wokół niej, godziłam się na wszystko, co mówiła i robiła. I teraz, gdy już jej nie ma, myślałam, że choć na koniec okaże mi wdzięczność. Ale nie. Nawet po śmierci potrafiła mnie upokorzyć.
Tylko na nas mogła liczyć
– Dobrze, że cię mam, synku – mówiła to często, zawsze wtedy, kiedy coś dla niej zrobiliśmy. To znaczy – kiedy ja coś dla niej zrobiłam, a jej syn tylko stał obok, czasem nawet przewracając oczami. Ale to mnie nigdy nie ruszało. Cieszyłam się, że mogę pomóc. Bo przecież była wdową, starszą panią, samotną, schorowaną. Nieważne, że jej słabości pojawiały się głównie wtedy, kiedy trzeba było zmywać, gotować albo jechać na zakupy.
Przez pierwsze lata po ślubie mieszkaliśmy razem. W trójkę. Niby na chwilę, bo mieliśmy się budować, ale życie pisało swój scenariusz. A ona potrafiła tak zręcznie pokierować sprawami, że zawsze coś wypadało. A to działka nie taka, a to z kredytem problem, a to lepiej jednak poczekać. I czekaliśmy. Ja – na normalne życie. Ona – na kolejne obiadki, pranie, mycie okien i rozmowy do późna.
Mój mąż? Przywykł. Wychowany przez nią, miał w sobie tę dziwną lojalność wobec matki, która zasłaniała mu świat. Nigdy nie powiedział jej złego słowa, nawet wtedy, kiedy podważała każdą moją decyzję. Nawet wtedy, kiedy przy gościach rzuciła:
– Dobrze, że jestem w tym domu, bo kto by tę twoją żonę nauczył gotować?
Uśmiechałam się wtedy przez zaciśnięte zęby. Mąż milczał. A ona z dumą siadała przy stole, jakby właśnie wygrała z nami partię szachów. I może rzeczywiście wygrała.
Milczenie przy stole
To był niedzielny obiad. Jeden z tych, które zawsze organizowała u siebie, ale wszystko gotowałam ja. Przychodzili szwagier z żoną i dziećmi, czasem kuzynka z Wrocławia, a teściowa jak zwykle zasiadała u szczytu stołu, jak królowa matka. Ja się krzątałam, podgrzewałam zupę, doprawiałam sosy, wyciągałam talerze. Mój mąż rozmawiał z bratem o jakichś śrubach i felgach. A ona... tylko komentowała.
– Nie za dużo tej soli? – dopytywała, zerkając mi przez ramię. – Kiedyś dałam ci przepis, ale ty przecież zawsze wszystko po swojemu.
Zupa była z ogonów – jej ulubiona. Tylko że zamiast czterech, dałam dwa, bo mięso drogie, a nas sporo. Chciałam dobrze. Ale nie. Już po pierwszej łyżce rzuciła z teatralnym westchnieniem:
– Co to za zupa z dwóch ogonów? Czuć wodą!
Nikt nic nie powiedział. Talerze zagrzechotały, a rozmowa przy stole umarła. Nawet dzieci nagle jakby zaniemówiły. A ja siedziałam, czerwieniąc się ze wstydu, jakbym podała ludziom płyn do naczyń. Po obiedzie zbierałam naczynia w ciszy. Gdy wracałam z kuchni, teściowa już znikała w swoim pokoju. Przypadkiem usłyszałam, jak mówi do szwagra:
– Dobrze, żeś ty, Krzyś, trafił na porządną kobietę. Twoja żona to przynajmniej dom prowadzi. A ta moja synowa? No cóż... próbuje.
Zrobiło mi się duszno. Stałam na tym korytarzu jak idiotka z mokrą ściereczką w dłoni i resztkami godności pod sercem.
Przecież trzeba się dzielić
Teściowa zawsze mówiła, że rodzina to podstawa. Że najważniejsze to trzymać się razem i dzielić tym, co się ma. Ale jak przyszło co do czego, to miała bardzo wyraźne zdanie na temat tego, co należy do kogo.
– Mieszkanie po waszym ojcu trzeba było przepisać na Krzysia – tłumaczyła kiedyś w kuchni, z tym swoim znudzonym tonem, jakby opowiadała o pogodzie. – Bo on się nigdy nie dorobi. A wy przecież mieszkacie tutaj, macie się dobrze.
Prawie zakrztusiłam się herbatą. Dobrze? Mieszkaliśmy u niej, w starym bloku, w trójkę, bez własnego kąta, bez prywatności. Ja pracowałam na pół etatu, bo przecież ktoś musiał ją zawieźć do lekarza, do fryzjera, do apteki. Mąż dorabiał wieczorami, bo kredyt, który wzięliśmy na samochód, ciążył jak ołów.
– Ale Krzyś ma żonę i dzieci – dodała teściowa, patrząc na mnie z tym swoim uśmieszkiem. – Trzeba im pomóc.
Zaciskałam wtedy zęby i tylko kiwałam głową. Bo przecież nie wypadało się sprzeciwiać. Nie ja. Ja miałam być tą dobrą. Tą, która rozumie. Czasem myślałam, że może właśnie dlatego wciąż nie mamy nic swojego – bo wszystko, co moje, oddawałam innym. Swoją cierpliwość, czas, plany, marzenia. Nawet swoją kuchnię, bo przecież wszystko „robiłyśmy razem”, a na koniec i tak mówiła gościom, że to jej przepisy.
Ale jeszcze wtedy wierzyłam, że życie jest sprawiedliwe. Że kto daje, ten kiedyś dostanie coś w zamian. Cóż. Życie bardzo długo trzymało mnie w tym złudzeniu.
Ostatnia wola i pierwszy cios
Teściowa zmarła w piątek rano. Cicho, we śnie. To był spokojny koniec po niespokojnym życiu. Płakałam. Naprawdę. Nie dla pozoru – nie dla ludzi, nie dla męża. Płakałam, bo mimo wszystko była częścią mojego świata. Może złośliwą, może trudną, ale była. Zajęłam się wszystkim. Pogrzeb, klepsydry, zamówienie mszy. Kiedy Krzyś z żoną pojawili się na cmentarzu w modnych okularach przeciwsłonecznych, mieli już gotowe miny do zdjęć. Pomogli, oczywiście – zdjęli z nas koszt trumny. Resztę zostawili mnie.
– Gdyby nie ty, nie wiem, co byśmy zrobili – mówiła mi sąsiadka. – Byłaś dla niej jak córka. Ona to wiedziała, zobaczysz, na pewno coś ci zapisała. Tak się nie zapomina.
No właśnie. Ja też tak myślałam. W dniu odczytania testamentu, który zorganizował notariusz z polecenia Krzysia, serce biło mi jak oszalałe. Siedziałam obok męża, ściskając jego dłoń, której on wcale nie chciał ściskać.
– Testament pani Marii sporządzono trzy lata temu – zaczął notariusz. – Spadek w całości zapisano synowi Krzysztofowi.
Zamarło mi wszystko.
– Ale… jak to? – wyrwało mi się. – Przecież myśmy się nią opiekowali. Mieszkaliśmy z nią! Przez dwadzieścia lat!
Notariusz spojrzał na mnie jak na dziewczynę, która źle przeczytała menu.
– Taki był zapis. Testament jest ważny, z podpisem i w obecności dwóch świadków.
Krzyś tylko wzruszył ramionami. A jego żona – z tym samym uśmiechem, co jej teściowa – powiedziała do mnie, kiedy wychodzili:
– No cóż, może kiedyś się jeszcze nauczysz: dobroć nie zawsze popłaca.
Oddała mu wszystko
Mój mąż nawet nie próbował się buntować. Siedział wieczorami przy komputerze, gapił się w ekran i udawał, że go nie ma. A ja? Ja chodziłam po tym mieszkaniu, które już oficjalnie nie było nasze, i próbowałam zrozumieć, co poszło nie tak.
– Może mama miała swoje powody – powiedział mi w końcu. – Może chciała, żeby Krzysiek miał zabezpieczenie, bo my przecież… sobie poradzimy?
Nie wierzyłam, że to mówi na serio. A jednak mówił. W tydzień po odczytaniu testamentu szwagier przyszedł do nas z propozycją. Właściwie z decyzją.
– Trzeba będzie się wyprowadzić – oznajmił, zerkając na mnie z góry. – Mamy z Kasią plany wobec tego mieszkania. Przebudowa, może wynajem. Zresztą, przecież nie zamierzacie tu mieszkać za darmo?
Za darmo. Za darmo gotowałam, sprzątałam, podawałam lekarstwa, nosiłam pampersy, prałam prześcieradła po jej „wypadkach”, znosiłam wieczne pouczenia. Za darmo słuchałam, że jestem nie dość dobra, nie dość zaradna, nie dość… jej. Wróciłam wtedy do pokoju i poprosiłam męża, żeby coś powiedział. Cokolwiek. Ale on tylko spuścił wzrok.
– Krzysiek ma rację – szepnął. – Może czas w końcu zacząć żyć po swojemu.
Poczułam, jakbym wyszła z siebie i patrzyła na to wszystko z góry. Jak kobieta, która przez dwadzieścia lat żyła złudzeniem, że jeśli będzie dobra, to spotka ją nagroda. Nagroda przyszła. Miała postać wypowiedzenia i kartonów po bananach.
Niech spoczywa w niepokoju
Pakowałam rzeczy, o których nawet nie wiedziałam, że je mam. Każda ściereczka, każda filiżanka, każdy zapas herbaty z terminem ważności sprzed dekady – wszystko miało jakąś historię. Historię, której nikt już nie chciał słuchać. Mój mąż chodził po mieszkaniu jak cień, niezdolny do decyzji, ale gotowy zaakceptować każdą podjętą za niego. W końcu powiedział:
– Może to i lepiej. Zaczniemy od nowa. Gdzieś indziej.
Popatrzyłam na niego bez słowa. W mojej głowie nie było już miejsca na czułość. Tylko cisza i zmęczenie. Pojechaliśmy do wynajętej kawalerki na obrzeżach. Mała, zagracona, z widokiem na ścianę. Ale przynajmniej nikt tam nie mówił mi, jak mam trzymać łyżkę i dlaczego nie robię zupy na kościach. Kiedy po kilku tygodniach pojechaliśmy na grób teściowej, zapaliłam znicz, stanęłam przy marmurowej płycie i powiedziałam cicho:
– Niech spoczywa w niepokoju.
Nie pomyliłam się. Nie chciałam pokoju dla niej. Nie po tym wszystkim. Nie po tym, jak z premedytacją odebrała mi wszystko – nawet to, co przez lata było moją codziennością. W imię czego? Miłości do młodszego syna? Pogardy dla mnie? Już nie czekałam na sprawiedliwość. Już nie wierzyłam, że dobro wraca. Wierzyłam tylko, że czasem trzeba się obudzić z koszmaru i samemu sobie dać spokój. Bo nic nie boli bardziej niż świadomość, że przez pół życia skaczesz wokół kogoś, kto nigdy nie uważał cię za rodzinę.
Renata, 49 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż wysmarował sobie pięty moim rozjaśniającym serum za 240 zł. W rewanżu zrobiłam 1 rzecz i w końcu się opamiętał”
- „Mąż wracał zmęczony z delegacji, ale to nie praca go wykańczała. 1 drobiazg pokazał mi, co się tam naprawdę działo”
- „Marzyłam o spokoju na starość, a jestem nianią, kucharką i sprzątaczką. Rodzina traktuje mnie jak darmową służącą”

