Reklama

Lada dzień skończę 80 lat. Będę obchodzić swoje urodziny sama, bo nikt nie zapuka do mych drzwi czy nie zadzwoni z życzeniami. Jeśli sił wystarczy, upiekę ciasto i napiję się dobrej herbaty – to będzie moje świętowanie. Niby już przywykłam do tego, bo od dawna tak jest, jednak coś się głęboko w człowieku odzywa. Może to żal i tęsknota?

Codziennie wstaję o szóstej rano. Nie dlatego, że muszę, ale inaczej nie potrafię. Na śniadanie zjadam zwykle kanapkę lub dwie, do tego obowiązkowo mała kawa z mlekiem i łyżeczką cukru. Z tym cukrem to może i niezdrowo, ale mam swoje lata i nie będę dokładać sobie kolejnych ograniczeń. Zdecydowaną większość życia przepracowałam jako pielęgniarka. Jako młoda dziewczyna zajmowałam się schorowaną matką. Ojciec nas zostawił, gdy miałam 15 lat, nigdy nie zbudowałam z nim żadnej relacji. Na dobrą sprawę go nie znałam i nie wiem, co się z nim stało. W każdym razie po maturze poszłam do szkoły pielęgniarskiej. Z racji na sytuację w domu pomaganie innym miałam we krwi, więc była to dla mnie jakby naturalna ścieżka rozwoju.

Miałam serce dla innych

Mój ukochany mąż Kazio odszedł w wieku 67 lat. Oglądając telewizję, dostał zawału. Ciężko było mi się po tym pozbierać, dlatego rzuciłam się w wir pracy. Mogłam co prawda przejść na emeryturę, ale nie chciałam. Co niby robiłabym sama w domu? Gapiła się w ściany? Kazio sporo chorował, nie cieszył się niestety dobrym zdrowiem, więc byłam także i jego opiekunką. Tak się złożyło, że nie było nam dane mieć dzieci. Byłam kilka razy w ciąży, lecz za każdym razem kończyło się poronieniem. Kolejne próby mijały się z celem, co zresztą potwierdzali lekarze. Chodziliśmy do różnych specjalistów i wszędzie słyszeliśmy to samo.

Gdybym została matką, to teraz być może byłoby inaczej. Może miałabym wnuki, z którymi spędzałabym czas? Pocieszałam się tym, że pacjenci są jak moje dzieci i dopóki pracowałam, dopóty miałam się, kim zajmować. Trzymałam za rękę umierających ludzi, zmieniałam pampersy osobom w podeszłym wieku, słuchałam tych, którzy zostali zostawieni na pastwę losu przez własnych bliskich. Bo przecież ktoś chory i nie daj Boże do tego starszy to jedynie problem.

To było miłe

Podziękowania rzadko się zdarzały, ale byłam nastawiona na dawanie, a nie na branie. Pamiętam, jak kiedyś pogotowie przywiozło z wypadku młodego chłopaka. Nic mu się na szczęście nie stało. Był porządnie poobijany, pijany i bardzo agresywny. Sporo z nim rozmawiałam, starając się wytłumaczyć, że piciem zniszczy sobie życie. Widziałam, co alkohol robi z ludźmi i do jakiego stanu ich doprowadza. Rok później chłopak do mnie przyszedł z bombonierką i kwiatami.

Chcę pani podziękować – wyznał wzruszony. – Ocaliła mnie pani przed stoczeniem się na dno.

Opowiedział, że ten wypadek nim potrząsnął. Poszedł na terapię i zaczął się zmieniać, rzucił picie. Jego słowa podziałały niczym plaster miodu na moje serce. Pacjentów miałam różnych. Bez względu jednak na to, jak się do mnie odnosili, wszystkich traktowałam z jednakową troską i zrozumieniem. Praca w zawodzie pielęgniarki była czymś więcej niż etatem. Pojmowałam ją w kategoriach mojej życiowej misji, ale i ona dobiegła końca.

Na starość nic z tego nie mam

Dopiero po przejściu na emeryturę zrozumiałam, jak szkodliwa jest nieumiejętność brania. Cudze potrzeby stawiałam ponad własne i zdążyłam wszystkich do tego przyzwyczaić. No i obecnie nie ma nawet kto przysłowiowej szklanki wody mi podać. Część moich koleżanek i kolegów nie żyje, niektórzy chorują, a z tych pozostałych mało komu chce się zadzwonić, o odwiedzinach nie wspominając. Jak ktoś z nich potrzebował pomocy, wyciągałam dłoń – a dziś nie mam do kogo pójść. Rodzina ze strony Kazia udaje, że mnie nie zna. Bogu jestem wdzięczna, iż przynajmniej zdrowie dał nie najgorsze, ale raz przydarzyła mi się przykra historia. Zasłabłam i zemdlałam. Kiedy się ocknęłam, zadzwoniłam po pogotowie.

– Dlaczego pani w tym wieku jest sama? – zapytał jeden z ratowników. – Nie lepiej zamieszkać u córki czy syna?

– Nie mam nikogo – odparłam ze ściśniętym gardłem.

To smutne – powiedział po krótkiej chwili milczenia.

Jakiś czas później zajrzał dwa czy trzy razy z zapytaniem, czy może zakupy mi zrobić albo coś załatwić. Mówiłam, że nie, więc przestał się pojawiać. Wtedy, jak przyjechał karetką, zaproponował, żebym udała się do szpitala.

– Wie pani – tłumaczył – tak na wszelki wypadek, aby się upewnić, że jest w porządku.

Nie wyraziłam zgody. Wystarczająco wiele lat przepracowałam w tego typu miejscach, żeby wiedzieć, jak koszmarnie samotna czułabym się w szpitalnych murach.

Czuję się bardzo samotna

Tamto zdarzenie dało mi jednak sporo do myślenia. Co będzie, gdy coś mi się stanie lub śmierć dopadnie mnie w domowym zaciszu? Czy kogoś z sąsiadów obejdzie to, że starsza pani spis czternastki nagle przestała wychodzić z domu? Nawiasem mówiąc, sąsiadów nie znam. Nieustannie ktoś się wprowadza albo wyprowadza, z mojej gwardii nikt się nie ostał. Ludzie rzucają w locie „dzień dobry”, jakby w pustkę, nikt nie zatrzyma się i nie zagada. Każdy wiecznie gdzieś się spieszy i pilnuje wyłącznie własnych spraw. Wydaje mi się, że dawniej takiej znieczulicy nie było. Brakuje mi kogoś, kim mogłabym się zająć. I kto myślałby o mnie.

– Psa byś sobie wzięła – doradziła raz jakaś znajoma.

Cóż, z psem nie porozmawiam, a poza tym nie mam aż tyle siły, żeby codziennie dwa czy trzy razy wychodzić na spacery. Są takie dni, kiedy wcale nie mam ochoty z domu nosa wytykać i nie idę nawet do sklepu czy kościoła. Po odejściu Kazia na nabożeństwa biegałam prawie codziennie, ale dzisiaj nie czuję już takiej potrzeby. Nie mówię o tym wszystkim, żeby się użalać nad sobą i wzbudzać współczucie. Pragnę po prostu uzmysłowić młodym osobom, że nie warto zatracać się w pomaganiu innym. Owszem, jest to piękne i niezwykłe szlachetne, lecz w braniu nie ma niczego niestosownego. Ważne jest zachowanie pewnej równowagi. Żałuję, że wcześniej tego nie pojęłam, bo jestem samiusieńka niczym palec – bez wsparcia i miłego słowa od drugiego człowieka.

Maria, 79 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama