„Całe życie myślałem, że prawdziwa miłość nie istnieje. A potem zobaczyłem Renatkę tańczącą do mojej ulubionej piosenki”
„Poznaliśmy się całkiem niewinnie, to znaczy... ja uważałem, że niewinnie, a ona pewnie miała inne zdanie. Przyszła do mnie w sprawie wynajmu pokoju. W ogłoszeniu napisałem „dobra lokalizacja, osobne wejście, cisza i spokój” — i wszystko było prawdą, oprócz ciszy. No, ale tego jeszcze wtedy nie wiedziała”.

Nigdy nie należałem do tych sentymentalnych typów, co to wzruszają się na widok karmiącej matki albo płaczą, jak usłyszą piosenkę z liceum. Miłość? No błagam. Dla mnie to było raczej coś, co ludzie sobie wymyślili, żeby usprawiedliwić własne błędy. „Zakochałem się, nie mogłem się powstrzymać” — słyszałem nieraz od kolegów, którzy zdradzali swoje żony z sekretarkami. Albo odwrotnie. „Bo ja kocham Andrzeja, nie mogę żyć bez niego!” — i już rozwód, podział majątku i alimenty. Ot, romantyzm po polsku.
Nie byłem cynikiem, może trochę zgorzkniałym realistą. Do wszystkiego podchodziłem z rezerwą, również do związków. Uważałem, że ludzie są ze sobą z wygody albo ze strachu przed samotnością, a... czasem jedno i drugie. Miałem swoje lata, swoje przyzwyczajenia, swoje spokojne życie, w którym uczucia były czymś w rodzaju niedzielnego obiadu: niekonieczne, ale mile widziane, o ile dobrze przyprawione.
A potem zobaczyłem Renatkę. Nie na randce, nie na weselu ani w romantycznym plenerze o zachodzie słońca, tylko w mojej kuchni. Tańczyła. Zupełnie sama, ale do mojej ulubionej piosenki. I wtedy moje serce wyrwało do przodu jak szalone.
Weszła bez zaproszenia
Poznaliśmy się całkiem niewinnie, to znaczy... ja uważałem, że niewinnie, a ona pewnie miała inne zdanie. Przyszła do mnie w sprawie wynajmu pokoju. W ogłoszeniu napisałem „dobra lokalizacja, osobne wejście, cisza i spokój” — i wszystko było prawdą, oprócz ciszy. No, ale tego jeszcze wtedy nie wiedziała.
— Dzień dobry, ja w sprawie pokoju — powiedziała z takim entuzjazmem, że aż mnie to zaniepokoiło. Troszkę młodsza ode mnie, z kręconymi włosami, w kolorowym szalu, jakby szła na festiwal, a nie oglądać tanią kawalerkę.
— To nie hotel, uprzedzam — rzuciłem z miejsca, żeby nie było potem zdziwienia.
— A ja nie jestem turystką — odparła i weszła bez zaproszenia, jak do siebie.
Patrzyła uważnie na każdy kąt, jakby oceniała, czy zasługuję na wynajmującego roku. W kuchni przyglądała się krzesłu, na którym wisiała od trzech dni moja bluza, jakby to był eksponat w muzeum.
— Ładne światło — mruknęła. — W kuchni można tańczyć.
— Tylko w pojedynkę. Bo jak ktoś wejdzie z herbatą, to może się poparzyć — burknąłem, choć coś we mnie już się śmiało.
— Czyli pokój jeszcze wolny?
— No… tak. Ale nie jestem pewien, czy to miejsce dla takich jak ty.
Spojrzała na mnie, przechylając głowę, choć bez cienia irytacji.
— Czyli jakich?
— Optymistycznych.
Parsknęła śmiechem i rzuciła:
— Tobie by się przydało trochę optymizmu. I może nowa bluza.
No i została.
Była dokładnie taka, jak lubię
Pierwsze dni z Renatką w domu były jak obserwowanie egzotycznego ptaka w klatce: niby siedzisz spokojnie, czytasz gazetę, a kątem oka widzisz, jak to stworzenie skacze po kuchni, nuci coś pod nosem i wiesza pranie w kolorach, które nigdy nie powinny się spotkać na jednym sznurku.
— Masz tu może spinacze? — zapytała pewnego ranka, zaglądając do szuflady jak do skarbca.
— Trzecia od lewej. Obok klucza francuskiego i starego korkociągu. Uważaj, bo jeden gryzie.
— Ty to jednak jesteś zabawny — rzuciła, ale bez ironii. — Tylko trzeba się wsłuchać.
Nie odpowiedziałem. Lubiłem ciszę. To znaczy, lubiłem swoją ciszę, a ona ją zagłuszała jak radio na targu. Zaczęła robić herbaty dla dwojga. „Zrobiłam, to wypij” — mówiła. Czasem się buntowałem, ale tylko przez chwilę. Pewnego wieczoru wszedłem do kuchni, a ona właśnie dodawała miodu do szklanki.
— Dla ciebie — powiedziała. — Z cytryną, tak jak lubisz.
— Skąd wiesz, jak lubię?
— Podsłuchuję cię, jak mruczysz do czajnika.
— Aha — mruknąłem. — To dobrze, że nie mówię do skarpetek.
— Może zacznij. Im też się należy trochę czułości.
Patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała coś, czego ja jeszcze nie odkryłem. Wziąłem łyk. Herbata była dokładnie taka, jak lubię. Przez chwilę nic nie mówiliśmy — tylko zegar tykał i miód rozpuszczał się powoli. Jakbym pierwszy raz od dawna naprawdę był w domu.
A jednak zostałem
Zauważyłem, że wieczorami zostawia drzwi do swojego pokoju lekko uchylone. Niby przypadkiem, ale dokładnie tak, bym widział, jak rozkłada książki, przestawia poduszki i coś tam sobie nuci pod nosem. Udawałem, że mnie to nie rusza. Tylko czasem, jak przechodziłem korytarzem, stawałem na chwilę, niby przeciągałem się, a tak naprawdę nasłuchiwałem.
Któregoś dnia wróciłem z pracy wcześniej. Chciałem zjeść coś na szybko, może odgrzać pierogi z wczoraj. Wchodzę do kuchni… a tam ona: na boso, w moim za dużym swetrze — tym, co zwykle wisi na krześle, tańczy do radia. I to nie do byle czego! Do mojej piosenki. Tego starego utworu, co leciał zawsze, jak jechałem z ojcem na ryby. Refren znałem na pamięć, choć tekst był po angielsku i brzmiał jak sapnięcia palacza. A ona śpiewała razem z wokalistą.
— Co ty robisz? — spytałem, stając jak słup soli.
— Tańczę. Nie widać?
— W moim swetrze?
— Bo twój ciepły. I pachnie… tobą. Tak... trochę kawą, trochę gazetą. Lubię.
Zamilkłem. Niby chciałem coś powiedzieć, jakiś zgryźliwy komentarz rzucić, ale nie mogłem nic wymyślić. Bo wyglądała tak… zwyczajnie pięknie. Bez makijażu, z rozczochranymi włosami, z tym uśmiechem od ucha do ucha.
— Tobie też by się przydało trochę potańczyć — dodała.
— Mi? Co najwyżej mogę potrzymać radio – wymamrotałem.
A jednak zostałem i patrzyłem. Chyba pierwszy raz bez cynizmu.
Wiem, że jesteś
Następnego dnia z kuchni nie dobiegała muzyka. Cisza była aż podejrzana. Wszedłem i zobaczyłem Renatkę siedzącą przy stole, zgarbioną, z kubkiem herbaty, której nawet nie piła. Patrzyła w blat, jakby próbowała rozgryźć jego fakturę.
— Coś się stało? – zapytałem ostrożnie, jakbym spodziewał się wybuchu.
— Dostałam telefon. Moja siostra wylądowała w szpitalu.
— Co się stało?
— Nic nowego — mruknęła. — Stare problemy. Ale tym razem poważniej.
Usiadłem naprzeciwko. Chciałem powiedzieć coś mądrego, dorosłego, tylko nie miałem nic takiego w zanadrzu.
— Pojedziesz do niej?
— Nie wiem. Ona nie chce, żebym jechała. Taka jest. „Nie przeszkadzaj sobie, Renatko, masz swoje życie” — przedrzeźniała ją cicho. — Tyle że ja jakoś nie wiem, czy to moje życie to właśnie... to. — Popatrzyła na mnie. I dodała, już zupełnie innym tonem: — Może trochę przeszkodziłam w twoim?
— A co ty sobie wyobrażasz? — prychnąłem. — Że jak przynosisz herbatę i tańczysz po kuchni, to całe moje życie się rozpada?
— No nie wiem. Może trochę cię zmiękczam?
Zamilkłem. A ona ciągnęła:
– Bo widzisz… ja to wszystko robię z premedytacją. Tańczę, mówię głupoty, zostawiam uchylone drzwi… Bo tak naprawdę to chciałam, żebyś mnie zauważył. Że ja tu w ogóle jestem. I że się liczę.
Milczałem. Aż w końcu powiedziałem tylko:
— Wiem, że jesteś. Nie da się nie zauważyć.
I po raz pierwszy to nie ona się uśmiechnęła pierwsza, tylko ja.
Uśmiechnęła się bez słów
Kilka dni później obudziłem się o szóstej rano. Zimno, listopadowe niebo było szare jak popiół. Z kuchni dochodziły znajome dźwięki — stukanie łyżeczki o porcelanę, szuranie krzesła. Wstałem i poszedłem tam w samych kapciach, z włosami jak po wichurze. I wtedy zamarłem. Renatka znowu tańczyła. Nie miała już mojego swetra, a własny, żółty jak cytryna, z rękawami za długimi o jakieś dwa centymetry. Tańczyła cicho, delikatnie, z zamkniętymi oczami, jakby sama dla siebie. Ale piosenka? To znowu była ta piosenka.
— Ty to robisz specjalnie — powiedziałem półgłosem.
Zatrzymała się i popatrzyła na mnie przez ramię.
— Co dokładnie?
— Wchodzisz mi do głowy, kręcisz się tam i wszystko przestawiasz.
Podeszła bliżej, z czajnikiem w jednej ręce.
— A co, jeśli powiem, że lubię twoją głowę? I że chcę w niej zostać?
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Moje serce, które normalnie tykało jak zegarek z targu, nagle zaczęło uderzać jak młot. Odstawiła czajnik i usiadła. Milczeliśmy, ale ta cisza nie była już niezręczna. Była… ciepła.
— Zostaniesz tu na dłużej? — zapytałem w końcu.
— A chcesz?
— Chyba tak — przyznałem. — Nawet bardzo.
Renatka uśmiechnęła się bez słów, a ja pomyślałem, że ta kuchnia, ten stary czajnik i ta piosenka… że to wszystko, cholera, ma sens. I że może ta cała miłość to nie są takie brednie. Może to jest właśnie to, co zostaje, kiedy ktoś przestaje cię mijać. I zaczyna być obok.
Wystarczy, że jest prawdziwa
Dzisiaj Renatka znowu tańczyła w kuchni, ale już nie sama. Trzymała w rękach mały talerz z tostem, kiwała biodrem do rytmu, a ja… ja stałem w drzwiach i patrzyłem. Z kubkiem kawy w jednej dłoni, a drugą poprawiałem kołnierzyk, jakbym się miał komuś podobać. Śmieszne, nie?
— Chcesz dżem czy ser? — zawołała, podrygując.
— A jest jakiś wybór bez tańca?
— Nie, proszę pana. Taniec jest integralną częścią śniadania.
Podszedłem i usiadłem przy stole. Dostałem grzankę z serem i spojrzenie, które mówiło więcej niż wszystkie słowa.
— Wiesz — zacząłem powoli — nigdy nie wierzyłem w takie historie. Że ktoś przychodzi, przesuwa ci kubki w szafce i nagle zaczynasz inaczej oddychać.
— A teraz?
— Teraz… teraz mam piosenkę, której już nie mogę słuchać bez uśmiechu.
Roześmiała się. I wtedy pomyślałem: miłość nie musi być górnolotna. Może się zaczynać od herbaty, niepranych bluz i starego radia. Może siedzi w tych wszystkich drobnych rzeczach, które ignorujemy. Może to właśnie wtedy, gdy ktoś zaczyna tańczyć w twojej kuchni, a ty nie każesz mu przestać i zaczyna się coś prawdziwego. A może po prostu… miałem szczęście. Tak czy inaczej — niech ona już zostanie. Bo wiecie, po sześćdziesiątce człowiek zaczyna rozumieć, że nie każda historia musi być wielka. Wystarczy, że jest prawdziwa.
Tobiasz, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja teściowa żądała ode mnie opieki i miłości. Zgadzałam się z uśmiechem, bo przecież słodki spadek był tuż pod nosem”
- „Nie wiem kiedy z żony stałam się służącą męża. Całe życie upływało mi tylko pomiędzy gotowaniem, a sprzątaniem”
- „Dostałam premię i chciałam zaszaleć na Black Friday. Mąż uznał, że powinnam ją oddać na wspólne wydatki”

