Reklama

Całe życie byłam żoną. Najpierw młodą i zakochaną, potem zapracowaną matką, a teraz po prostu… kobietą od obowiązków domowych. Nie mam swoich pieniędzy, bo nigdy nie pracowałam zawodowo. Mąż twierdził, że lepiej, żebym zajęła się domem. On zarabia, ja ogarniam resztę. Tak było przez lata. Dopiero teraz, gdy dzieci dorosły, zaczęłam widzieć, że to układ, który kompletnie mnie unieważnił. Nie mam konta, nie mam swoich pieniędzy, nie mam nic swojego.

Kieszonkowe na szampon

– Mogłabym dostać dychę? Skończył mi się szampon – powiedziałam cicho, niemal szeptem, jakby to była jakaś zbrodnia.

– Znowu? – zdziwił się Michał, nie odrywając wzroku od telewizora. – Przecież ostatnio kupowałem ci jakiś z ziołami.

– No ale to było chyba ze dwa miesiące temu…

Westchnął i sięgnął do portfela. Podał mi banknot, jakby rzucał napiwek kelnerce. Bez spojrzenia. Bez słowa. Wzięłam go i poszłam do łazienki, niby po coś, ale tak naprawdę, żeby się nie rozpłakać.

Przez całą drogę do drogerii powtarzałam w myślach, że przesadzam. Że przecież to tylko szampon. Ale przecież nie chodziło o szampon. Chodziło o to, że mam czterdzieści sześć lat, dwóch dorosłych synów, czyste mieszkanie, ciepłe obiady i męża, który „utrzymuje dom”, ale nie mam nawet własnych dziesięciu złotych. Nie mam konta. Nie mam prawa decydować o niczym. Wszystko zapisane na niego – dom, samochód, nawet pralka. Ja jestem tylko dodatkiem. I to takim, który już dawno przestał być potrzebny.

W sklepie stanęłam przed półką z kosmetykami i poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. Zaczęłam czytać etykiety, jakbym naprawdę się zastanawiała, który będzie najlepszy. Ale w głowie miałam tylko jedną myśl: to co, teraz mam pytać, czy mogę sobie też kupić podpaski? Może pozwoli mi wziąć najtańsze, skoro jestem bezrobotna?

Kiedyś to był związek

Nie zawsze tak było. Naprawdę. Kiedy się poznaliśmy, Michał był inny. Uważny, zakochany, śmiał się z moich żartów, potrafił przynieść mi herbatę do łóżka. Wtedy jeszcze słuchał, kiedy mówiłam. I chociaż nigdy nie był przesadnie wylewny, umiał sprawić, że czułam się ważna.

– Wiesz, co najbardziej w tobie lubię? – zapytał kiedyś, gdy leżeliśmy razem na kanapie, a ja wtulałam się w jego ramię.

– No?

– Że jesteś normalna. Bezpretensjonalna. Zwykła.

Wtedy uznałam to za komplement. Dziś brzmi to dla mnie jak wyrok. Wyszłam za niego, bo myślałam, że to będzie partnerstwo. Że jedno drugiego będzie wspierać, dźwigać, słuchać. Ale odkąd urodziłam pierwszego syna, wszystko się zaczęło zmieniać. To ja miałam przerwać studia, bo „on zarabia więcej”. To ja w nocy wstawałam do dzieci, bo „rano musi być wypoczęty do pracy”. I tak jakoś zostało. Każda decyzja była trochę bardziej jego niż moja. Każdy dzień bardziej jego niż nasz.

Z czasem z kobiety stałam się funkcją. Pralką, kucharką, opiekunką. Znikałam kawałek po kawałku. A kiedy mówiłam, że brakuje mi bliskości, śmiał się, że to takie babskie gadanie.

Tobie to by się jakiś kołcz przydał, serio – rzucił kiedyś, gdy wspomniałam, że chyba się pogubiliśmy.

Kołcz? Może i tak. Ale przede wszystkim ktoś, kto przypomni mi, kim byłam, zanim pozwoliłam się zaszufladkować jako „ta od obiadów i ścierki”.

Mleko, jajka i moje złudzenia

Zawsze byłam dobra w oszczędzaniu. Potrafiłam z niczego zrobić obiad, z resztek uszyć coś dla dzieci, z kilku złotych zorganizować urodziny. Ale im dłużej siedziałam w tym domu, tym bardziej zaczynałam rozumieć, że zaradność to nie to samo, co niezależność. Tamtego dnia poszłam do sklepu z listą zakupów i napięciem w karku. Michał rano wręczył mi trzy banknoty – bez słowa, jakby mnie opłacał. Nie zapytał, czy wystarczy, nie zapytał, czego potrzebuję. Po prostu „weź i rób, co trzeba”.

Kiedy stałam w kolejce z mlekiem, jajkami, jakąś tanią wędliną i pastą do zębów, zorientowałam się, że brakuje mi dwóch złotych. Portfel pusty. Karta? Nie mam. Zaczęłam odkładać produkty, serce chciało wyskoczyć mi z piersi..

– Ja dopłacę, niech pani nie odkłada – odezwała się kobieta za mną. – Mnie też kiedyś zabrakło.

Chciałam coś powiedzieć, podziękować, ale tylko skinęłam głową i wyszłam, czując jak wstyd mnie pali od środka. W domu rozpakowałam zakupy w ciszy. Michał, jak zwykle, z pilotem w ręce.

– Kupiłaś to mleko? – zapytał.

– Kupiłam. Zapłaciła za nie obca kobieta – odpowiedziałam, patrząc mu w oczy.

– No to podziękuj jej w duchu – mruknął i przełączył kanał.

Zrozumiałam wtedy, że mój dramat to nie brak pieniędzy. To brak znaczenia.

Niby mam wszystko

– Ty to masz dobrze – powiedziała kiedyś teściowa, patrząc na mnie z takim politowaniem, że przez chwilę miałam ochotę rzucić w nią tą ścierą, którą trzymałam w ręku. – Siedzisz w domu, nic cię nie obchodzi, nie musisz gonić do pracy. Michał cię utrzymuje, masz ciepło, czysto i wszystko, co potrzeba.

Tak. Mam wszystko, co potrzeba. Nawet jeśli nie mam własnego konta. Nawet jeśli nie wiem, ile Michał dokładnie zarabia. Nawet jeśli nie mogę kupić sobie butów, bo „po co ci nowe, skoro masz jedne na zimę i jedne na lato?”. Nawet jeśli po cichu sprawdzam promocje na środki higieniczne, żeby nie musieć znowu prosić.

Wszystko, co potrzeba. Tak mówił każdy – mąż, teściowa, sąsiadka, nawet czasem moje dzieci, które nie rozumiały, czemu wieczorem siedzę cicho i bez życia. Nie miałam prawa narzekać. Bo przecież Michał nie był zły. Nie zdradzał mnie, nie bił, nie pił. Czasem kupił kwiatka. Czasem pomógł. Zrobił coś w ogrodzie. Ale nie słyszał mnie. Od lat. Nawet jak mówiłam głośno.

A najgorsze było to, że sama siebie też przestałam słyszeć. Każdy dzień był identyczny. Poranek, pranie, zakupy, obiad, kolacja, cisza. Żadnych planów, żadnych marzeń. Jedyna myśl: byle rachunki się zgadzały. Czasem siadałam na łóżku, patrzyłam w lustro i szeptałam: Kobieto, czy to wszystko, na co cię było stać? I wtedy właśnie zaczęłam planować coś, co kiedyś wydawało mi się nie do pomyślenia.

Pora coś ze sobą zrobić

Zaczęłam od internetu. Nieśmiało, po cichu, nocą, gdy Michał spał. Szukałam pracy zdalnej – coś, co mogłabym robić z domu. Korekty tekstów, wprowadzanie danych, ankiety. Cokolwiek. Nie dla pieniędzy, chociaż i one były potrzebne. Bardziej dla siebie. Dla poczucia, że coś umiem, że coś znaczę. Że nie jestem tylko dodatkiem do czyjegoś życia.

Stworzyłam profil na portalu z ogłoszeniami. I wtedy przypomniało mi się, że przecież kiedyś dobrze pisałam. Nawet miałam średnią z polskiego wyższą niż Michał ze swojej matematyki. On robił karierę, a ja... ja umiałam opisać dzień tak, że ludzie się wzruszali. Zaczęłam pisać krótkie teksty na zlecenie. Po dwadzieścia złotych, czasem trzydzieści. Kiedy pierwsza „wypłata” wpadła na konto znajomej, przez którą założyłam współdzielone rozliczenie, czułam się jak królowa. To były moje pieniądze. Niewiele. Ale moje.

Zrobiłam coś jeszcze. Poszłam do banku. Sama. Powiedziałam, że chcę założyć konto. Pani w okienku zapytała:

– Czy ma pani jakiekolwiek stałe dochody?

Poczułam, że się czerwienię. Ale wyprostowałam się i powiedziałam:

– Jeszcze nie. Ale będę mieć. I chcę być gotowa.

Założyłam to konto. Na kredyt zaufania do samej siebie. Michał się nie dowiedział. Jeszcze nie. Ale wiedziałam, że nadejdzie dzień, w którym powiem mu: już cię o nic nie muszę prosić. I nie wiem, czy to go wtedy zaboli, czy rozśmieszy. Ale wiem jedno – mnie już nikt nie będzie przeliczał na drobne.

Wreszcie się obudziłam

Zajęło mi to ponad dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat milczenia, przytakiwania, gotowania i prania, w czasie których sama siebie zepchnęłam na margines. Ale teraz, kiedy patrzę na tamtą kobietę – zmęczoną, zależną, zalęknioną – robi mi się jej żal. Jakbym patrzyła na kogoś obcego. Kogoś, kto całe życie czekał na pozwolenie, żeby żyć.

Nie wyprowadziłam się. Jeszcze nie. Nie zrobiłam rewolucji. Zaczęłam od ciszy. Od pisania w nocy. Od odłożonych pięćdziesięciu złotych w kopercie pod bielizną. Od własnego konta w banku. Od decyzji, że nie będę już nikogo prosić o szampon, ani o szacunek. Michał tego nie zauważył od razu. Dla niego byłam jak mebel – stałam tam, gdzie zawsze. Ale ja już wiedziałam, że się nie zgadzam. Że kiedyś odejdę. Może nie dziś, może nie jutro. Ale już nie będę jego cieniem.

Wiem, że mogłam wcześniej. Że mogłam inaczej. Że mogłam nie pozwolić. Ale nie miałam siły, nie miałam odwagi, nie miałam siebie. Teraz mam. I choć czuję się spóźniona o lata, to po raz pierwszy w życiu czuję się naprawdę obudzona.

Może nigdy nie odzyskam tych zmarnowanych lat. Ale nie pozwolę, żeby kolejne były takie same. Chcę jeszcze zatańczyć, jeszcze się zakochać – może nie w kimś, ale w sobie. Chcę kupić szampon, nie pytając nikogo o zgodę. I może w końcu, pierwszy raz w życiu, po prostu być. Nie dla kogoś. Dla siebie.

Agnieszka, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama