„Całe swoje życie oddałam dzieciom. Teraz, kiedy potrzebuję pomocy, żadne z nich nawet nie zapyta. Źle je wychowałam”
„Czy one coś pamiętają? Dociera do nich, że pracowałam na 2 zmiany, żeby kupić im wymarzone tornistry? Czy pamiętają, że nie kupiłam sobie nowego płaszcza przez sześć lat, żeby oni mieli porządne buty? A teraz nawet nie ma kto zrobić mi zakupów”.

- Listy do redakcji
Mam 67 lat, dwoje dorosłych dzieci i… złamane serce. Nie z powodu mężczyzny – ten odszedł dawno temu, kiedy dzieci były jeszcze małe. Nie, mnie boli coś zupełnie innego. Że wszystko, co dałam moim dzieciom – czas, zdrowie, życie – dziś do mnie nie wraca. Czy tak wygląda wdzięczność? Czy naprawdę źle je wychowałam? Odkąd pamiętam, byłam „na już”. Gdy trzeba było nocą siedzieć przy gorączkującym dziecku – nie spałam. Gdy córka zapomniała stroju na WF – jechałam z pracy z torbą w ręku. Gdy syn chciał rower, odkładałam po 5 zł z każdego obiadu, żeby tylko spełnić jego marzenie.
Byłam. Zawsze. Bez pytania, bez oczekiwań. Trud, jaki w wychowanie dzieci musi włożyć samotna matka, zrozumie tylko inna kobieta w podobnej sytuacji. Nie można pozwolić sobie na gorszy dzień, chwilę słabości, brak sił. Nie można się rozklejać. Bo kto ogarnie wszystko zamiast niej? Obok nie ma nikogo takiego.
Wiem, że może zabrzmi to jak banał, ale małżeństwa dzielą obowiązki na dwoje i nie da się z tym dyskutować. Zawsze można sobie nieco odpuścić, wiedząc, że druga strona w tym czasie zajmie się jednak dziećmi. Ugotuje coś do jedzenia, zawiezie dziecko na wizytę do lekarza, pobiegnie do apteki po leki, zarobi pieniądze na codzienne wydatki.
Samotna matka musi liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Owszem, czasami jest jakaś babcia, dziadek, ciocia, sąsiadka, koleżanka. Ale to nie na nich spoczywa główna odpowiedzialność. One mogą wesprzeć, ale zwykle mają swoje własne sprawy i nie można ich przecież nadmiernie obciążać.
To doba matki jest wiecznie za krótka. Na pracę, zakupy, gotowanie, sprzątanie, pranie, dowożenie na dodatkowe zajęcia, bieganie na wywiadówki, pomaganie w lekcjach. Jej czas nie rozciąga się, jakby był z gumy. A matka wie, że nikt jej nie zastąpi. Czy przez to, że ojciec od nich odszedł dzieci powinny czuć się gorsze? No właśnie. Trzeba zrobić wszystko, żeby zapewnić im życie podobne do rówieśników. A to do łatwych nie należy.
Ja przez długie lata robiłam właśnie to wszystko. Bez oglądania się na innych, bez odpoczynku, bez czasu tylko dla siebie. Żyłam dla dzieci. Chciałam wychować ich na porządnych ludzi. Zaradnych, pewnych siebie i swojej wartości. Szczęśliwych i wrażliwych. Te pierwsze cechy rzeczywiście moje dzieci mają. Udało się im skończyć studia, znaleźć dobre prace, kupić mieszkania, założyć rodziny, poradzić sobie jakoś w życiu. Ale te ostatnie wartości z mojej listy? Ich wrażliwość jest mocno dyskusyjna. Szczególnie wrażliwość na dobro matki, która poświęciła dla nich całe swoje życie.
Czekałam na odwiedziny albo telefon
Kiedy w ubiegłym roku przeszłam operację kolana, liczyłam, że chociaż na chwilę moje dzieci będą… no, po prostu moimi dziećmi. Że przejmą się losem swojej starej matki. Że zapytają, co trzeba kupić. Że przyjadą zrobić mi zupę. Że posiedzą przy herbacie i popołudniowym serialu. To nic wielkiego, prawda? W swoim otoczeniu widziałam, że pociechy moich koleżanek z dawnej pracy czy sąsiadek tak właśnie się zachowują.
Naprawdę nigdy nie lubiłam prosić o wsparcie. Od lat byłam silna, niezależna i radziłam sobie sama. Ale wiek, stres i ciągła praca zrobiły swoje. Nie da się ukryć, że się zestarzałam, osłabłam. A wraz z tym pogorszyła się moja kondycja, zaczęły się drobniejsze i poważniejsze dolegliwości. W pewnym momencie zrozumiałam, że nawet ja czasami potrzebuję pomocy.
A moje dzieci? One tego w ogóle nie zauważały. Wydawało im się chyba, że już na zawsze będę samodzielna. Ba, chyba nawet, że zwyczajnie nie będę zawracać im głowy sobą i swoimi problemami.
– Jak się czujesz? – zapytał Piotr, mój starszy syn, trzy dni po wypisie ze szpitala.
– Już trochę lepiej. Jeszcze boli, ale daję jakoś radę. No sam wiesz, to jednak była operacja. Mam duże problemy z poruszaniem się – zawiesiłam głos.
– To dobrze, że już lepiej – powiedział, jakby usłyszał jedynie część tego, co do niego powiedziałam. – Słuchaj, wpadnę do ciebie może za tydzień. Mam teraz roboty po uszy i nie wyrabiam ze wszystkim. Wiesz, ciężki czas w pracy i domu. Ale będzie dobrze, nie martw się, mamo – dorzucił na pocieszenie.
Nie pocieszyło mnie to. Nawet nie zapytał, czy mam co jeść. Czy czasami nie trzeba zrobić mi porządnych zakupów. Czy ktoś mi pomaga. Nie zapytał… w ogóle o nic. No bo niby po co? Żebym przypadkiem nie poprosiła go o przysługę? On przecież zawsze był zajęty i niepotrzebne były mu na głowie nowe obowiązki. Matka sobie jakoś poradzi, prawda? Przecież zawsze sobie radziła.
Asia, moja córka, zadzwoniła dopiero po tygodniu.
– Wiesz, mamo, chciałam wpaść, ale Mikołaj miał anginę, potem ja się rozchorowałam, no i… – zaczęła wyliczać, ale naprawdę nie miałam siły słuchać jej dalszych wymówek.
– Rozumiem, kochanie – przerwałam jej, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać żalu.
Przecież matki zawsze rozumieją. Nawet kiedy czują, że pęka im dusza. One nie mają prawa narzekać.
Kiedyś byłam potrzebna
Siedziałam wtedy w kuchni, z nogą na stołku, jedząc zupę z proszku. Sama. Patrzyłam na stare zdjęcia wiszące na lodówce: dzieci z balonami, urodziny na działce, Asia na swoim pierwszym rowerze, Piotrek na studniówce, nasza wspólna wycieczka nad morze.
Czy one coś pamiętają? Czy dociera do nich, że pracowałam na dwie zmiany, żeby kupić im wymarzone tornistry? Czy pamiętają, że nie kupiłam sobie nowego płaszcza przez sześć mroźnych zim, żeby oni mieli porządne buty?
Zaczęłam się zastanawiać: może to moja wina? Może za bardzo ułatwiałam im życie? Może nauczyłam ich tylko brać, a nigdy dawać? Może za bardzo się nad nimi trzęsłam i w efekcie wychowałam zwyczajnych egoistów, którym wydaje się, że wszystko się im należy?
Sąsiadka miała rację
– Pani Mario, co pani tak sama siedzi? – zagadnęła mnie Ela, sąsiadka z drugiego piętra. – Dzieci nie pomagają? Nie przywożą pani zakupów? Przecież pani ledwie chodzi.
– E tam, oni mają swoje życie. Jak to młodzi. Praca, kredyty, dom. Sama pani wie, jak to teraz jest ciężko – próbowałam przekonać wcale nie ją, a samą siebie.
– Oj, niech pani ich nie tłumaczy. Widziałam Piotra, jak przejeżdżał autem naszą uliczką. Nawet nie zajrzał do pani. A przecież zajęłoby mu to zaledwie z piętnaście minut.
Zrobiło mi się wstyd. Głupio, że ktoś widzi moją samotność. Ale Ela miała rację. Przecież kiedyś Piotrek mówił, że „dla mamy to wszystko zrobi”. A teraz? Teraz nawet nie pojedzie mi do sklepu czy apteki. Ba, nie zajrzy nawet na herbatę, gdy i tak jest na moim osiedlu.
Zaczęłam unikać ludzi. Bałam się, że wszyscy widzą to, co Elżbieta. I było mi bardzo wstyd. Nie chciałam wścibskich pytań, litości. Nawet w sklepie, kiedy ktoś pytał:
– Co tam słychać u Asi? Jak tam Piotrek?
Odpowiadałam:
– Wszystko dobrze, nie mogę narzekać.
Po prostu kłamałam. Oczywiście, że kłamałam. Ale co miałam zrobić? Narzekać do obcych ludzi i żalić się na swój los? Opowiadać, że własne dzieci o mnie zapomniały?
Prawda zapisana w zeszycie
Zaczęłam pisać. Najpierw po kilka zdań dziennie – o tym, co czuję. Potem coraz więcej. Przelałam na papier cały swój żal, tęsknotę, złość. Pisałam o tym, jak bardzo boli mnie brak zwykłego „Mamo, jak się dzisiaj czujesz?”. Pisałam, że chyba źle ich wychowałam – że zapomniałam nauczyć ich empatii i zwyczajnej życzliwości. Że chyba nie potrafiłam wychować ich na ludzi, którzy widzieliby nie tylko siebie, ale i innych.
Zeszyt zostawiłam przypadkiem (chociaż może jednak podświadomie zrobiłam to specjalnie?) na stoliku, kiedy Asia w końcu wpadła. Przyniosła litrowy słoik z domowym rosołem.
– Mamo, przywiozłam ci coś ciepłego – powiedziała.
Nie odpowiedziałam. Byłam zbyt zmęczona na uprzejmości. Nie miałam już siły udawać, że jestem zachwycona jej zainteresowaniem. Za bardzo mnie bolało wcześniejsze ignorowanie i zupełna obojętność z ich strony.
Zobaczyła zeszyt i wzięła go do ręki. Nie zaprotestowałam, kiedy zaczęła czytać moje osobiste zapiski. Udawałam, że patrzę w telewizor, ale kątem oka dostrzegłam, jak jej twarz blednie, jak drży jej ręka. Po chwili podeszła i powiedziała drżącym głosem:
– Mamo… Boże… ja nie wiedziałam, że aż tak. Że aż tak czujesz się samotna. I że potrzebujesz od nas pomocy. Zawsze wydawało mi się, że jakoś sobie radzisz.
– Bo nigdy nie zapytałaś – odpowiedziałam jej szczerze i bez litości.
Słowo „przepraszam” nie leczy ran
Od tego dnia coś się zmieniło. Asia zaczęła dzwonić codziennie, przyjeżdżać co drugi dzień. Piotr – chociaż z oporem – przyznał, że myślał, że „mama sobie poradzi, jak zawsze”. Tylko że ja już nie chcę sobie radzić jak zawsze. Nie chcę być silna, gdy pękam w środku. Czuję, że jestem coraz starsza i zwyczajnie potrzebuję wsparcia. No i obecności bliskich mi osób. Ich sympatii i zwyczajnego zainteresowania.
– Przepraszam, mamo – powiedział syn, ściskając mnie za rękę. – Naprawdę nie miałem pojęcia, że cię tak zawiedliśmy. Ja nie chciałem, nie sądziłem, że tak to wszystko odbierasz.
Nie płakałam. Łzy wylałam już wcześniej. Pierwszy raz od dawna poczułam, że ktoś mnie dostrzega. Tak, że nie jestem już przezroczysta. Że dzieci po prostu zaczęły mnie widzieć.
Czy to wszystko naprawi?
Niestety nie. Bo są miesiące, których nie odzyskam. Ciche święta, urodziny, które spędziłam sama z ciastem kupionym w markecie. Wieczory, kiedy patrzyłam w telefon i modliłam się, żeby ktoś zadzwonił. Czas, gdy mimo ogromnego bólu dreptałam sama do sklepu, żeby zrobić drobne zakupy. I odpoczywałam po kilkanaście razy na krótkim dystansie pomiędzy moim blokiem i pobliskim osiedlowym pawilonem.
Ale teraz wiem jedno: nie wychowałam ich źle. Wychowałam ich zbyt dobrze. Tylko zapomniałam, że matki też mają serce. Może dopiero teraz uczę ich, że ono też może być zmęczone. Że mama to nie robot. Że potrzeby matki nie kończą się, gdy dzieci stają się samodzielne.
Teraz zaczynam żyć trochę bardziej dla siebie. Zaczęłam o siebie bardziej dbać. Zapisałam się do biblioteki i osiedlowego klubu seniora. Wychodzę z Elżbietą na spacery z kijkami. Nie czekam już w napięciu na każdy telefon od dzieci.
Wiem, że jestem ważna – i że zasługuję na miłość, nie tylko na obowiązki. I sama muszę sobie pozwolić na to, żeby ją otrzymać.
Maria, 67 lat
Czytaj także:
- „Matka oddaje całą swoją emeryturę na Kościół. Świeże lilie przy ołtarzu są dla niej ważniejsze niż czynsz i rachunki”
- „Przepisałam mieszkanie synowi z miłości. On szybko odwzajemnił się, wyrzucając mnie na bruk jak śmiecia”
- „Dokarmiałam biedną sąsiadkę, a mąż się wściekał. Gdy dostała duży spadek, poczułam, że dobro wraca”

