Reklama

Zawsze sądziłam, że nasza rodzina jest w miarę normalna – trochę pokrzywiona, trochę hałaśliwa, ale ogólnie kochająca. Może dlatego tak długo nie dostrzegałam tego, co inni widzieli wyraźnie: że dziadek miał swoją ulubienicę. Mnie. Kiedyś ktoś rzucił półżartem, że to ja mogłabym wybrać dla niego dom spokojnej starości i by się nie sprzeciwił. Śmialiśmy się wtedy wszyscy, choć dziś myślę, że w tym żarcie było sporo prawdy. Długo broniłam się przed uwierzeniem, że byłam kimś wyjątkowym w jego oczach. Aż do tej jednej Wigilii.

Układy i układziki

W naszej rodzinie nikt nic nie mówił wprost. Mama zawsze zagryzała wargi, babcia kiwała głową, a ciotka Iwona przewracała oczami, kiedy dziadek opowiadał, jak bardzo czekał na mój telefon. Ja nie zwracałam na to uwagi. Cieszyłam się, że mogę do niego zadzwonić i zapytać o przepis na jabłecznik albo o to, co słychać na działce. Dziadek był moim sojusznikiem, kiedy pokłóciłam się z rodzicami. Raz nawet pojechałam do niego z walizką i zostałam dwa dni. Bez pytań, bez osądu, tylko herbata i szarlotka.

Rodzinne obiady wyglądały zawsze tak samo: duży stół, hałas dzieci, przeciągłe westchnięcia babci i głosy mówiące naraz. Ja siedziałam obok dziadka, bo tak wyszło – nikt nigdy tego nie kwestionował.

– No idź, ty lubisz siedzieć z dziadkiem – mówiła mama, jakby to była jakaś dziecięca fanaberia.

Dziadek nalewał mi kompot, zanim podsunął dzbanek komukolwiek innemu. A kiedy wszyscy szydzili z mojego nieudolnego podejścia do polityki, kiwał głową i mówił tylko:

– Dajcie spokój, przynajmniej próbuje myśleć.

Może powinnam była zauważyć te drobne gesty. Może powinnam zrozumieć, że tam, gdzie ja widziałam zwykłą bliskość, inni dostrzegali faworyzowanie. Czasem ciotka rzucała półgębkiem:

– No tak, oczywiście, że dla Zosi. Bo przecież Zosia to złoto, nie?

Nie rozumiałam, czy mówi to z ironią, czy serio. Potem zjawiał się dziadek, dawał mi uścisk i wszystko cichło. Chciałam wierzyć, że wszyscy go kochają tak samo. Nie sądziłam, że ktoś może mi tego zazdrościć.

Dziadek i ja

Z dziadkiem miałam rytuały. Każdy piątek po szkole jechałam do niego na herbatę i ciasto, które sam piekł – zawsze coś innego, czasem mu się nie udało, ale jadłam bez narzekania. Opowiadał mi o swoich młodzieńczych wybrykach, o tym, jak ukrywał się przed milicją, bo rozklejał plakaty opozycji. Zmyślał pół na pół, ale uwielbiałam go słuchać. W takich chwilach czułam, że tylko ja jestem ważna.

W pokoju dziadka na regale stało moje zdjęcie w ramce z muszelek – robione w przedszkolu. Byłam tam w koronie z papieru, uśmiechnięta, z zębami mlecznymi. Zawsze je przecierał ściereczką, jakby bał się, że kurz zasłoni mu wspomnienia. Na ścianie wisiał mój dyplom z konkursu literackiego, choć miał wnuki z lepszymi osiągnięciami.

– Bo ty masz duszę – powiedział kiedyś. – A dusza to ważniejsze niż stopnie.

Czasem przyłapywałam go, jak mówił innym o mnie z dumą.

Zosia to rozumna dziewczyna, nie daje się byle komu. Ma charakter. – A potem zerkał na mnie i mrugał porozumiewawczo. Tak, jakbyśmy oboje wiedzieli, że to nasze małe porozumienie.

Nigdy nie zastanawiałam się, co o tym sądzą inni. Dla mnie to było oczywiste, że każdy wnuk ma z dziadkiem wyjątkową więź. Może nie wszyscy spędzają z nim tyle czasu, ale przecież to nie znaczy, że są mniej ważni. Myślałam, że to tylko bliskość. Że po prostu rozumiemy się lepiej. Może właśnie dlatego nie zauważyłam, jak narastała cicha zazdrość wokół nas.

Święta inne niż zwykle

Tamte Święta od początku były inne. Babcia odwołała wspólne pieczenie pierogów, bo – jak to ujęła – „każdy i tak robi wszystko po swojemu”. Mama chodziła po domu z zaciśniętymi ustami, a ciotka Iwona od tygodnia nie odbierała telefonów. Dziadek udawał, że nic nie widzi, ale po nim od razu było widać, że coś się tli. Siadał w swoim fotelu i zamiast radia, włączał ciszę.

– Przyjedziesz na Wigilię, Zosieńko? – zapytał mnie przez telefon trzy dni przed Świętami. – Bo wiesz, nie wiem, czy reszta będzie.

– Oczywiście, dziadku. Choćby i cały świat miał nie przyjechać.

– No to dobrze – westchnął. – Bo jak ciebie by nie było, to ja bym w ogóle świąt nie chciał.

To był pierwszy raz, gdy usłyszałam w jego głosie zmęczenie. Nie fizyczne – takie inne, głębsze. Jakby miał dość tych samych twarzy i tych samych pretensji, powtarzanych w kółko. A może po prostu czuł się zawiedziony.

Wigilia odbyła się u nich, tak jak zawsze, ale w powietrzu wisiało napięcie. Przyszli wszyscy, choć jakby z obowiązku. Babcia nie śpiewała kolęd, wujek Krzysztof pił kompot bez słowa. Mama zajęta była kuchnią, a ciotka Iwona milczała.

Dziadek siedział obok mnie i uśmiechał się blado. Czułam, że czeka. A ja – choć sama nie wiedziałam na co – też czekałam. Może na ten moment, gdy wszystko wróci do normy. Może na znak, że jednak jesteśmy rodziną. Nie sądziłam, że tym znakiem będzie zawiniątko z kokardą.

Prezent, który wszystko zmienił

Wśród prezentów leżał jeden niewielki pakunek. Niepozorny, w zielonym papierze z prostą czerwoną wstążką. Na karteczce widniało moje imię, ale nie tym samym pismem co zwykle. Litery były starannie wykaligrafowane, ktoś się naprawdę postarał. „Dla Zosi – od Dziadka”.

Rozdarłam papier, ostrożnie, choć ręce miałam lodowate. W środku znajdowała się niewielka szkatułka, drewniana, grawerowana w gałązki i liście. Pachniała lekko dymem i ziołami, tak jak stary pokój dziadka. Otworzyłam ją. W środku leżał pierścionek. Złoty, z mlecznobiałym oczkiem. Wiedziałam, że to pierścionek babci – ten, który zawsze nosiła na serdecznym palcu prawej dłoni, dopóki nie zaczęła puchnąć i nie zdjęła go kilka lat temu. Mówiła, że zachowa go na „lepsze czasy”.

Zamarłam. W pudełeczku był też mały bilecik. Na nim dziadek napisał:

Twoja prababcia dała go mojej mamie. Moja mama – babci. A ja… wiem, komu chcę go przekazać dalej.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Oczy wszystkich skierowały się na mnie, a potem – na dziadka. Babcia siedziała naprzeciwko, milcząca, blada. Mama spojrzała na mnie ze zdumieniem, które szybko zmieniło się w coś innego. Ciotka Iwona aż wstała z krzesła.

No to się wszystko wyjaśniło – rzuciła szorstko. – Dziedzictwo rodzinne. Oczywiście, że Zosia.

– Iwona, przestań – wtrąciła babcia cicho.

– Nie, nie przestanę. Wszyscy o tym mówiliśmy za plecami, to teraz masz, tato, na co sobie zapracowałeś. Wnuczka-następczyni. A reszta? Co z resztą?

Czułam, że coś się właśnie skończyło. I że nie chodziło tylko o prezent.

Nie jestem temu winna

Po słowach ciotki zapadła cisza. Tak głęboka, że nawet kolęda lecąca z radia w tle brzmiała jak obca melodia. Dziadek nie odpowiedział od razu. Patrzył na mnie. Nie na nią, nie na babcię, tylko na mnie – spokojnie, z jakąś łagodnością w spojrzeniu, jakby właśnie mnie dotyczyła ta cała afera, ale w zupełnie inny sposób niż ciotka myślała.

To był mój wybór – powiedział cicho, ale stanowczo. – Nikt nie musi się z nim zgadzać i niczego nie musi rozumieć.

Ciotka prychnęła i sięgnęła po płaszcz, który rzuciła na poręcz krzesła.

– No jasne. Tylko że my nie jesteśmy meblami, żeby sobie tak wybierać. Całe życie się starałam, zabiegałam, a ty… – spojrzała na mnie z czymś, co było bardziej bólem niż złością.

Chciałam coś powiedzieć, wyjaśnić, że ja przecież nie prosiłam o to, nie oczekiwałam, że dziadek da mi coś, czego nie dostaną inni. Wtedy mama wstała i po raz pierwszy w życiu podniosła głos na swoją siostrę:

– Może to nie jej wina, Iwona. Może po prostu ją kochał inaczej. I mocniej. I może to boli, ale chyba już jesteśmy za dorośli, żeby tego nie rozumieć.

Ciotka wybiegła. Babcia siedziała bez słowa, tylko jej dłonie drżały na kolanach. A ja? Czułam, że coś we mnie pęka. Bo choć nie zrobiłam nic złego, to właśnie mnie znienawidzili. Nie za to, kim byłam. Za to, kim byłam dla niego.

Co zostało z tej rodziny?

Wróciłam do domu z pierścionkiem schowanym w kieszeni płaszcza, jakby był czymś, czego nie powinnam dotykać gołymi dłońmi. Mama nie odezwała się ani słowem, tylko posprzątała po kolacji. Ja siedziałam na łóżku i patrzyłam na ten drobiazg, który nagle rozsypał całą naszą rodzinę na kawałki.

Nie pokazałam go nikomu. Nie nosiłam. Przez pierwsze tygodnie po świętach chowałam go głęboko w szufladzie, jakby był winny. A potem, któregoś wieczoru, po prostu pojechałam do dziadka.

– Przepraszam, że to wszystko tak się potoczyło – powiedziałam, kiedy otworzył mi drzwi.

– To nie ty powinnaś przepraszać – odpowiedział, zapraszając mnie do środka. – Po prostu… coś, co miało być piękne, zrobiło się ciężkie.

Usiedliśmy w kuchni. Piliśmy herbatę i milczeliśmy, jakby oboje wiedzieli, że nie da się tego naprawić słowami. Dziadek odszedł kilka miesięcy później. Cicho, w nocy. Z pierścionkiem wciąż leżącym u mnie w szufladzie. Na pogrzebie nie padło żadne słowo o tym, co wydarzyło się w Wigilię. Wszyscy staliśmy razem – trochę udając, trochę naprawdę czując, że trzeba zjednoczyć się, chociaż na ten jeden dzień.

Po wszystkim babcia poprosiła mnie na bok.

– On cię naprawdę kochał – powiedziała. – I nie za to, że byłaś lepsza. Tylko że byłaś najbliższa.

Wtedy pierwszy raz założyłam pierścionek. Nie jako dowód wyjątkowości. Tylko jako znak, że coś między mną a dziadkiem zostało. Cicho. Na zawsze.

Zosia, 22 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama