„Były mąż jest bankrutem, więc o alimenty pozwałam teściów. Cała ta sprawa przypomina kopanie się z koniem”
„– My nie mamy pieniędzy! – krzyknęła jego matka, zanim skończył mówić. – Ledwo nam starcza na życie, a ona chce nas ogołocić! – Posiadają państwo dwa mieszkania – przypomniał sąd. – Jedno z wynajmu, drugie własnościowe, bez kredytu. Dochody łączne powyżej sześciu tysięcy miesięcznie”.

- Redakcja
Kiedy rozwodziłam się z Marcinem, nie przypuszczałam, że kiedykolwiek jeszcze będę miała z nim jakiekolwiek sprawy sądowe. Nasze małżeństwo nie przetrwało jego zdrad, a rozwód był dla mnie wybawieniem. Byłam pewna, że najgorsze już za mną. Ale życie postanowiło wystawić mnie na jeszcze jedną próbę. Gdy Marcin ogłosił upadłość i przestał płacić alimenty, musiałam działać. Dla moich dzieci. Nie chciałam się użalać nad losem, tylko wziąć sprawy w swoje ręce. Pozwałam więc jego rodziców. Tak, swoich byłych teściów. I wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa walka. Jak kopanie się z koniem.
Gorzka prawda o upadku
– Mamo, tato, nie wiem, co robić – powiedziałam, siadając przy kuchennym stole, ściskając w ręku dokument z sądu.
Mama tylko spojrzała na mnie z troską, ale ojciec już podnosił głos:
– Mówiłem ci, że ten Marcin to żadna partia!
Jeszcze parę lat wcześniej Marcin prowadził własną firmę transportową, miał trzy busy, jeździł, zarabiał. Nie żyliśmy jak królowie, ale na dzieci i rachunki zawsze starczało. Po rozwodzie zobowiązał się do alimentów – osiemset złotych na dziecko. Nie kłóciłam się, chciałam spokoju. Zgodził się bez sprzeciwu. Ale potem zaczęły się problemy. Najpierw spóźnienia, potem „zapomniałem”, wreszcie „nie mam”. Z miesiąca na miesiąc było gorzej.
– Zbankrutowałem – powiedział, stojąc w drzwiach, z podkrążonymi oczami i torbą po siłowni na ramieniu, jakby przyszedł po pożyczkę, nie po dzieci.
– Ale dzieci jeść muszą – powiedziałam cicho, nie chcąc robić scen przy dwójce małych dzieci, które słuchały nas zza ściany.
– Nie mam nic, rozumiesz? Nic. Komornik zajął mi konto, auto zabrał leasing, ostatni bus sprzedałem. Nawet na siebie nie mam.
Słuchałam, z trudem utrzymując spokój. Było mi żal. Może nawet przez chwilę. Ale potem spojrzałam na dzieci. One nie rozumiały, co to znaczy „upadłość”. One potrzebowały jedzenia, ubrań, zeszytów do szkoły. I stabilności. A tego nie dawał im ojciec. Wtedy pierwszy raz przeszło mi przez głowę coś, co potem powróciło – przecież jego rodzice dalej żyją dostatnio. Pomagali mu, gdy miał firmę. Czasem opłacali mu ZUS. Może czas, żeby teraz pomogli jego dzieciom?
Listy z sądu były nieporozumieniem
Pierwszy list przyszedł pod koniec października. Z sądu rejonowego. Na grubej kopercie od razu poznałam, że to nie reklama ani rachunek. Otworzyłam z drżącymi rękami, choć przecież spodziewałam się, co tam znajdę – postanowienie o umorzeniu egzekucji alimentów. Komornik nie miał z czego ściągać. Oficjalnie Marcin nie miał nic. Nie był zatrudniony nigdzie na etat, działalność zamknął, konto puste, mieszkał u rodziców. I tyle z mojego poczucia bezpieczeństwa.
Drugi list przyszedł kilka dni później – z opieki społecznej. Byłam w szoku. Z urzędu zasugerowano mi, że powinnam rozważyć wystąpienie o alimenty od dziadków dzieci. „Jeśli ojciec nie płaci, a dziadkowie mają możliwości finansowe, obowiązek alimentacyjny może przejść na nich” – tak brzmiało zdanie, które przeczytałam dwa razy, zanim dotarło do mnie, co to znaczy.
Nie chciałam tego. Naprawdę. Wiedziałam, że moich byłych teściów nie da się nazwać złymi ludźmi. Byli oschli, tak, ale dla dzieci zawsze mieli prezenty na święta, a w wakacje raz zabrali je nad jezioro. Wiedzieli, że Marcin ma problemy, i... nie zrobili nic. Ani razu nie zadzwonili zapytać, czy jakoś mogą pomóc. A dzieci rosną, mają potrzeby, których nie da się odłożyć na lepsze czasy.
Pamiętam, jak siedziałam wtedy z dłońmi wplątanymi we włosy i mówiłam do siebie:
– Przecież ja nie chcę wojny... Ale oni mnie do niej zmuszają.
Podjęłam decyzję, od której nie było już odwrotu.
Na nic nie mam pieniędzy
– Mamo, mogę jechać na wycieczkę klasową? – zapytał Michał, trzymając w ręce zgodę do podpisania.
Wycieczka kosztowała trzysta pięćdziesiąt złotych. Nie miałam ich. Na koncie miałam niecałe sto, a do wypłaty było jeszcze dziewięć dni. Zaczęłam grzebać w portfelu, jakbym miała tam cudownie znaleźć odpowiedź.
– Muszę się zastanowić, skarbie – powiedziałam, całując go w czoło. – Popytam, czy można zapłacić w dwóch ratach.
Michał się nie skrzywił, nie narzekał. Tylko kiwnął głową i odszedł do swojego pokoju. Wiedział. Te dzieci wiedziały więcej, niż powinny. Z jedną pensją i dwójką dzieci starałam się wiązać koniec z końcem. Pracowałam w żłobku, dorywczo dorabiałam w weekendy przy sprzątaniu. Nie wstydzę się tego, ale zwyczajnie nie dawałam już rady. Każda awaria pralki, każda podwyżka rachunku była tragedią. Na jedzenie mieliśmy, owszem. Na ubrania – też, o ile były z lumpeksu. Ale dzieciom zaczęło brakować tego, czego ja w dzieciństwie nawet nie znałam – poczucia, że są takie jak inne.
Wtedy właśnie przyszła paczka z odzieżą używaną od mojej kuzynki. Dwa swetry, spódnica, kurtka. Byłam wdzięczna, ale wstyd mnie rozdzierał od środka. Zaczęłam się zastanawiać – po co ja się tak szarpię? Dlaczego to ja mam w nieskończoność zasłaniać dziury w systemie, który chroni takich jak Marcin? I coraz częściej zadawałam sobie pytanie: dlaczego jego rodzice nie poczuwają się do niczego?
Pozew, który wstrząsnął rodziną
Wysłanie pozwu kosztowało mnie więcej niż się spodziewałam. Nie pieniędzy – tych i tak nie miałam – ale emocji. Przeczytałam pismo z sądu pięć razy, zanim zaniosłam je na pocztę. Gdy wcisnęłam je do okienka, ręce mi się trzęsły. Zrobiło mi się niedobrze. Ale nie cofnęłam się. Dwa tygodnie później telefon zadzwonił o dziewiątej rano. „Teściowa” – tak wciąż miałam zapisany jej numer w komórce.
– Co to ma znaczyć?! – wrzasnęła do słuchawki. – Ty chcesz nas zrujnować? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy?
– Dla mnie? – zapytałam cicho. – Przypomnij sobie, co dokładnie dla mnie zrobiliście.
– A dzieci?! My jesteśmy dziadkami! A ty chcesz z nas zrobić bankomat?!
– Chcę, żeby miały co jeść i w czym chodzić do szkoły. Tylko tyle.
Potem słyszałam już tylko wyrzuty, oskarżenia, pretensje. Że jestem bezwzględna, że nie mam serca, że niszczę rodzinę. Nie przerwałam rozmowy, choć łzy cisnęły się do oczu. Może i jestem bezwzględna – myślałam. Ale nie mam już wyboru. To nie ja wyłączyłam się z tej rodziny.
Sąd wyznaczył termin. Sprawa miała się odbyć w marcu. Odetchnęłam z ulgą – to znaczy, że ktoś mnie wysłucha. Że nie jestem wariatką. Miałam nadzieję, że może właśnie tam – w sali sądowej – usłyszą w końcu mój głos. A może i zobaczą swoje wnuki nie przez pryzmat „cudownego syna”, a rzeczywistości.
To jest sąd czy cyrk?
Sala sądowa była zimna i duszna. Miałam wrażenie, że nawet powietrze pachnie starością i rezygnacją. Usiadłam na ławce, w dłoniach ściskałam plik dokumentów: zaświadczenia o dochodach, rachunki, listy od komornika. Po drugiej stronie sali – moi byli teściowie. Matka Marcina miała zaciętą minę, ojciec nawet nie patrzył w moją stronę.
Sędzia zaczął spokojnie, wyjaśniając podstawę prawną pozwu. Tłumaczył, że skoro ojciec dzieci nie jest w stanie wypełnić obowiązku alimentacyjnego, sąd bada możliwość przejęcia tego obowiązku przez dalszych krewnych. Znałam to już na pamięć. Ale moi teściowie nie.
– My nie mamy pieniędzy! – krzyknęła jego matka, zanim skończył mówić. – Ledwo nam starcza na życie, a ona chce nas ogołocić!
– Posiadają państwo dwa mieszkania – przypomniał sąd. – Jedno z wynajmu, drugie własnościowe, bez kredytu. Dochody łączne powyżej sześciu tysięcy miesięcznie.
– To nie państwa sprawa, na co wydajemy! – dodał jej mąż z wściekłością. – Nie jesteśmy bankiem!
– Ale jesteście dziadkami – odpowiedziałam spokojnie. – A te dzieci, które pan udawał, że kocha, potrzebują pomocy. Ich ojciec im jej nie daje.
Sędzia spojrzał na mnie z powagą. Czułam, że jestem słyszana. Gdy wychodziliśmy z sali, ich wzrok parzył mnie w plecy. Nie mieli nic do powiedzenia. Może pierwszy raz zobaczyli mnie nie jako eks-żonę ich syna, ale jako matkę ich wnuków.
Taka jest cena niezależności
Wyrok zapadł miesiąc później. Dziadkowie dzieci zostali częściowo zobowiązani do świadczenia alimentacyjnego. Po tysiąc złotych miesięcznie – pięćset na każde z dzieci. Sędzia uzasadnił, że w sytuacji całkowitej niewypłacalności ojca i przy stabilnej sytuacji majątkowej dziadków, to rozwiązanie jest zgodne z prawem i... z moralnością.
Nie świętowałam. Nie było we mnie triumfu. Wróciłam do domu i płakałam przy kuchennym stole. Michał podszedł, przytulił się i zapytał, czy coś się stało. Uśmiechnęłam się przez łzy.
– Wszystko będzie dobrze, synku. Może nie dziś, ale będzie.
Od tego momentu relacje z byłymi teściami przestały istnieć. Nie dzwonili. Nie przychodzili. Nawet na urodziny dzieci wysyłali tylko przelew. I to też nie od razu. Ale dzieci miały zeszyty, miały buty na zimę, a Michał pojechał na wycieczkę. To wystarczyło, bym wiedziała, że zrobiłam dobrze. Najbardziej zaskakujące było to, że Marcin też się nie odezwał. Ani słowa. Ani wyrzutu. Jakby zniknął zupełnie. Może uznał, że go zdradziłam. A może po prostu nie miał już siły udawać, że cokolwiek go jeszcze obchodzi.
Nie żałuję. Żałowałabym, gdybym nic nie zrobiła. Gdybym pozwoliła dzieciom głodować tylko dlatego, że bałam się, co ludzie powiedzą. Czasem trzeba postąpić jak matka, a nie jak synowa. I nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, by dzieci wiedziały, że choć świat się wali, ich matka zrobi wszystko, by je ochronić.
Karolina, 36 lat
Czytaj także:
- „Całe życie pomagałam innym, a na starość zostałam sama jak palec. Nikt mi nawet nie poda szklanki wody”
- „Córka zaprosiła mnie na swoje 28. urodziny, ale miała pewną nietypową prośbę. Przy stole siedziałem jak na szpilkach”
- „Zdradziłam męża po 15 latach małżeństwa, bo sam się o to prosił. Przystojny księgowy przypomniał mi, że jestem kobietą”

