Reklama

Czasem mam wrażenie, że życie przecieka mi przez palce, jak piasek przez dziurawe dłonie. Każdy dzień zaczyna się tak samo – budzik dzwoni o szóstej, a ja już w głowie jestem spóźniony. Szybki prysznic, kawa w biegu, garść tabletek na ból głowy. Wsiadam do auta, a telefon dzwoni, zanim jeszcze zapiąłem pas. Klienci, terminy, maile, „pilne sprawy” – zawsze coś jest ważniejsze niż ja. Wieczorami wracam zmęczony. Zdejmuję buty, mijam Monikę w przedpokoju. „Cześć, jak było w pracy?” – pytamy mechanicznie, czasem z wymuszonym uśmiechem, a potem każde siada do swojego laptopa i zasypia przy blasku ekranu. Tak wygląda nasze małżeństwo – szybkie „dzięki” za odebranie dzieci, „możesz to załatwić?” i „nie zapomnij kupić mleka”.

Dzieci... no właśnie. Oliwia, ośmioletnia, cicha, zamknięta w sobie, z książką zawsze przy nosie, jakby uciekała od tego naszego pośpiechu. I Piotrek, pięciolatek, żywiołowy, zawsze biega, coś krzyczy, śmieje się głośno. Kocham ich, jasne, że kocham, tylko... czy oni to wiedzą? Mam wrażenie, że dla nich jestem tylko głosem mówiącym „zjedz zupę” albo „zgaś światło”. Obiecuję sobie: „w weekend odrobię, spędzę z nimi czas”. Ale potem zawsze coś wypada – pranie, rachunki, zakupy, praca na poniedziałek. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem.

Czasami, kiedy patrzę na zdjęcia na ścianie – nasze rodzinne z wakacji sprzed dwóch lat – nachodzi mnie myśl: czy tak wygląda szczęście?. Ale szybko ją odganiam, bo przecież nie mam czasu na rozmyślania.

Zrobiło mi się głupio

– Tato... – Oliwia stała przede mną w kuchni, trzymając w rękach zeszyt z rysunkiem. Głos jej drżał, jakby coś w sobie tłumiła.

Podniosłem głowę znad laptopa, bo akurat sprawdzałem maile. Zmarszczyłem brwi, zerkając na zegarek – już po dwudziestej. Zmęczenie ciążyło mi na powiekach, a w głowie dudniło „jeszcze ten raport...”.

– Co jest, kochanie? – zapytałem, starając się brzmieć ciepło, ale brzmiałem jak ktoś, kto właśnie został wyrwany z ważnej sprawy.

Oliwia spojrzała na mnie spod długich rzęs, a jej oczy się zaszkliły.

– Tato... a dlaczego wczoraj nie było Dnia Dziecka? Dlaczego nikt o nas nie pamiętał?

Zatkało mnie. Jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch. Czułem, jak gorąco rozlewa mi się po twarzy. Odchrząknąłem nerwowo.

Córeczko, wiesz... czasami rodzice mają tyle na głowie... Praca... sprawy różne... – zacząłem się tłumaczyć, ale słowa brzmiały pusto, bez sensu.

Oliwia patrzyła na mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz. Potem pokręciła głową i wyszeptała:

– Ale inne dzieci w szkole dostały prezenty. A ja czekałam... czekałam cały dzień... – Jej głos się załamał, a ona uciekła do swojego pokoju, trzaskając drzwiami.

Stałem jak głupi, z tym laptopem przed sobą, czując narastający wstyd. Monika podeszła do mnie, trzymając kubek z herbatą.

– Adam... przecież możemy to nadrobić. W weekend coś wymyślimy... – powiedziała, ale jej głos był zmęczony, jakby mówiła to bardziej do siebie niż do mnie.

Piotrek, który bawił się na podłodze klockami, podniósł głowę i zapytał niewinnie:

– Tata... a kiedy będzie nasz Dzień Dziecka?

A ja poczułem, jak coś we mnie pęka.

Pokłóciłem się z żoną

Wieczorem siedzieliśmy w kuchni. Dzieci już spały, a w powietrzu unosiła się cisza, tak ciężka, że aż bolało. Monika stała przy zlewie, myjąc kubki po kolacji. Patrzyłem na jej plecy, na ramiona napięte jak struny. W końcu nie wytrzymałem.

Monika, nawaliliśmy – powiedziałem cicho. – Cały czas nawalamy...

Odwróciła się gwałtownie, z twarzą zmęczoną, oczy jej zabłysły.

– A co mam zrobić? Masz pojęcie, ile dziś miałam spraw? Przecież nie siedzę i nie maluję paznokci całymi dniami! – podniosła głos, a ja czułem, że zaraz wybuchnie.

– Ale Monika... dzieci czekały... – zacząłem, a głos mi się załamał. – Oliwia czekała cały dzień, a my nawet nie powiedzieliśmy „wszystkiego najlepszego”... Nic.

Westchnęła ciężko, wytarła dłonie o ręcznik, odwróciła się, oparła o blat.

– Nie dramatyzuj, Adam. Nadrobimy w weekend. Może pójdziemy do kina, kupimy coś słodkiego... Wszyscy teraz coś zawalamy. Ja też nie jestem idealna. I nie mam na to siły! – Jej głos podniósł się o ton, a w oczach pojawiła się złość, pomieszana z frustracją.

Pokręciłem głową, czując, jak narasta we mnie żal.

– Nie tak to działa, Monika. Nie chodzi o kino, nie chodzi o cukierki. Oliwia była dzisiaj smutna. Nie chcę, żeby pamiętała nas jako rodziców, którzy zawsze mieli coś ważniejszego od niej... – Mówiłem ciszej, wolniej, jakby każde słowo mnie kosztowało.

Patrzyła na mnie przez chwilę, w jej oczach coś drgnęło. Ale zaraz zacięła usta i odwróciła wzrok.

Daj spokój, Adam. Nie teraz. Jestem zmęczona.

Zostałem sam w kuchni, z uczuciem, że stoimy na dwóch różnych brzegach tej samej rzeki – i że oboje nie wiemy, jak do siebie dopłynąć.

Chciałem to naprawić

W sobotę obudziłem się wcześniej niż zwykle. Patrzyłem na śpiącą Monikę, na dzieci pochrapujące w swoich pokojach, i poczułem, jak coś ściska mi gardło. Wiedziałem, że muszę to naprawić. Cokolwiek. Chociaż odrobinę.

– Monika, musimy im to jakoś wynagrodzić – powiedziałem, kiedy usiadła w kuchni z kubkiem kawy.

Spojrzała na mnie nieufnie.

– W sensie...?

– Zróbmy im dzień dziecka. Taki... trochę spóźniony. Ale niech będzie. Nie cukierki na szybko, nie kino, tylko coś prawdziwego. Tylko dla nich.

Monika westchnęła, ale skinęła głową. Może też czuła, że coś poszło nie tak, tylko nie chciała tego głośno przyznać. Poszliśmy na całość – balony, serpentyny, napis „Dzień Dziecka!” przyklejony na drzwiach. Zrobiliśmy dla nich naleśniki z bitą śmietaną i owocami, które Oliwia uwielbia. W kuchni śmiech Piotrka wypełniał całe mieszkanie – biegał z balonami, śpiewał coś pod nosem.

Wieczorem zrobiliśmy im „noc filmową” w salonie – koce, poduszki, popcorn. Dzieci siedziały w piżamach, a w oczach Oliwii powoli gasł smutek, choć jeszcze gdzieś tam się tlił. W połowie filmu spojrzała na mnie i Monikę, uśmiechnęła się, ale potem, cicho, jakby bardziej do siebie niż do nas, powiedziała:

– Fajnie, że zrobiliście to dla nas... Ale czy możecie częściej mieć dla nas czas?

Siedziałem jak sparaliżowany. Patrzyłem na Monikę – nasze spojrzenia się spotkały. Obserwowałem Piotrka, który uśmiechał się od ucha do ucha, beztroski jak zawsze. A w środku czułem, że ta chwila nie wystarczy, że musimy coś zmienić, zanim będzie za późno.

Coś do mnie dotarło

Siedziałem sam w salonie, kiedy wszyscy już spali. Cicho, ciemno, tylko zegar na ścianie tykał jednostajnie, przypominając mi, że czas płynie... i nie poczeka na nikogo. Na stoliku przede mną leżały rysunki Oliwii – jej marzenia namalowane kredkami: dom z ogródkiem, uśmiechnięta rodzina, serduszka. Obok leżał pluszak Piotrka – piesek, który miał być jego „przyjacielem na zawsze”. Patrzyłem na to wszystko i czułem, jak coś mnie ściska od środka.

Co ja im daję? Codziennie mówię, że robię to dla nich – dla rodziny, dla lepszej przyszłości. Ale czy oni tego potrzebują? Pracy po nocach, zmęczonego ojca z podkrążonymi oczami, matki, która wiecznie czegoś szuka w kalendarzu? Czy chcą taty, który kupuje nowe buty, czy takiego, który potrafi z nimi usiąść i naprawdę posłuchać, co mają do powiedzenia?

Patrzyłem na zdjęcia na ścianie. Wtedy jeszcze umieliśmy się śmiać. Kiedy ostatnio tak było? Kiedy ostatni raz patrzyłem na Monikę i widziałem ją, a nie tylko listę spraw do załatwienia?

Westchnąłem. Wiedziałem, że coś muszę zmienić. Bo jeśli tak dalej pójdzie, to któregoś dnia obudzę się w pustym domu, a dzieci będą już za duże, żeby mnie potrzebować. Postanowiłem – chociaż raz w tygodniu będziemy mieć rodzinny wieczór. Bez telefonów, komputerów, pracy. Tylko my – planszówki, wspólne gotowanie, rozmowy. Cokolwiek, byle razem. Może wyjazd na rowery, może piknik w parku, może upieczenie ciasta, nawet jeśli wyjdzie zakalec.

Bałem się, że to za mało, ale postanowiłem spróbować. Bo jeśli nie teraz... to kiedy?

Adam, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama