„Byłem królem życia, ale wszystko zmienił 1 moment. Teraz nie mam pieniędzy ani grama szacunku do siebie”
„Wieczorami przeglądałem listy z banku, wezwania do zapłaty, przeterminowane faktury. Chowałem je po szufladach, jakby miały same zniknąć. Czasami gasiłem światło w kuchni i siedziałem po ciemku, zastanawiając się, jak to wszystko poszło tak szybko”.

- Redakcja
Jeszcze niedawno jeździłem nowym SUV-em, który pachniał skórą i sukcesem. W restauracjach nie patrzyłem na ceny, a na lotnisku kupowałem bilety w ostatniej chwili – byle tylko usiąść w biznes klasie. Żyłem, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Ludzie patrzyli na mnie z zazdrością, a ja sam czułem, że złapałem Boga za nogi. Pieniędzy było więcej, niż umiałem wydać, a ambicje tylko rosły. Wszystko zmienił jeden moment – decyzja, której nie przemyślałem.
Złudzenie sukcesu
– Tego nie bierz, szkoda czasu. Ten klient zawsze coś kręci – rzucił Marcin, mój wspólnik, gdy pokazałem mu nowe zlecenie.
Zignorowałem go. Wtedy wszystko wydawało mi się możliwe. Przecież to ja przez ostatnie lata zbudowałem firmę od zera, wyprowadziłem ją na szczyt. Budowlanka? Pewnie, że ciężka. Ale to było moje imperium. I nie zamierzałem stać w miejscu. Widziałem siebie z jeszcze większym domem, jachtem, wakacjami w Tajlandii, a nie w Chorwacji jak ostatnio.
Zaczęło się od małych rzeczy. Kupno drugiego auta – bo przecież żonie też się należy. Potem basen w ogrodzie – niby fanaberia, ale dzieciaki zachwycone. Szkoły prywatne, korepetycje z francuskiego, konie, koniecznie konie, bo przecież Zosia „ma talent”.
– Stać nas – mówiłem Monice z uśmiechem. – Pieniądz robi pieniądz, a ja wiem, co robię.
Ona patrzyła na mnie niepewnie, ale szybko się przyzwyczaiła do nowej roli pani domu. Elegancka, zadbana, pachnąca drogimi perfumami. Nie musiała się niczym przejmować, w portfelu zawsze coś było. A przynajmniej ja pilnowałem, żeby tak to wyglądało.
W firmie też szło dobrze. Przynajmniej tak mi się wydawało. Kilka kontraktów ciągnęło się dłużej, pracownicy marudzili, ale przecież taki jest biznes. Tłumaczyłem sobie, że chwilowy zastój to norma. Nie wiedziałem jeszcze, że właśnie zaczynam staczać się po równi pochyłej. Tyle że na razie nikt tego nie widział – ja sam najmniej.
Interes miał zmienić wszystko
Poznałem go na stacji benzynowej. Przypadkiem. Michał, stary znajomy z technikum. Podjechał luksusowym autem, z którego wysiadł w kurtce wartej więcej niż moje miesięczne raty leasingowe.
– No nie wierzę, Jarek? Ty się wciąż bujasz w tej budowlance? – zapytał z szerokim uśmiechem.
Zabrzmiało to jak kpina, ale udawałem, że mnie to nie rusza. Prawda była taka, że ostatnio coraz częściej spałem z głową pełną lęków – o ludzi, o terminy, o faktury. Michał zdawał się mieć to wszystko gdzieś.
– Ja teraz robię coś większego – opowiadał. – Wchodzę w temat nieruchomości premium. Deweloperka. Chcesz wbić się w temat? Potrzebuję wspólnika do szybkiej inwestycji. Dwa miesiące i podwajasz kasę. Nic wielkiego, czysty zysk. Tylko trzeba mieć jaja.
Brzmiało to zbyt pięknie, żeby było prawdziwe. Ale wtedy zadziałało we mnie coś, czego nie umiałem powstrzymać. Chciwość? Desperacja? Zmęczenie? Chciałem poczuć znowu ten dreszcz ryzyka, to coś, co czułem, gdy zakładałem firmę. I naprawdę chciałem udowodnić wszystkim – sobie najbardziej – że jeszcze potrafię wygrywać.
– Wchodzę – powiedziałem krótko, nawet bez konsultacji z Moniką.
Wpakowałem w ten interes kilkaset tysięcy. Połowa z oszczędności firmy, połowa z kredytu. Uwierzyłem mu, bo chciałem wierzyć. Bo potrzebowałem tego sukcesu. Nie sprawdziłem dokumentów. Nie zadałem pytań. A kiedy przyszły pierwsze opóźnienia, wciąż powtarzałem sobie, że przecież tak działa biznes. Jeszcze nie wiedziałem, że właśnie podpisałem wyrok – na firmę, na rodzinę i na siebie.
Gra pozorów
– Wszystko okej? Bo ostatnio jakiś jesteś nieobecny – Monika patrzyła na mnie znad parującej filiżanki. Miała na sobie nowy sweter, pewnie z tych droższych butików, do których zaglądała „przy okazji”.
– Zmęczenie. Tyle roboty na głowie – odburknąłem, uciekając wzrokiem.
Nie mogłem jej powiedzieć prawdy. Że „interes życia” okazał się pustką. Michał przestał odbierać telefony, a pieniądze… cóż, pieniądze zniknęły razem z jego firmą-widmo. Nie miałem już siły się denerwować. Skupiłem się na tym, żeby ukryć panikę.
W firmie było coraz gorzej. Klienci zaczęli się wycofywać, podwykonawcy przestali przyjmować zlecenia. Zacząłem sprzedawać sprzęt, zwalniać ludzi. Pieniędzy wystarczało ledwie na wypłaty. Sam przestałem je sobie wypłacać. Ale na zewnątrz wciąż udawałem. Uśmiech, dowcipy, luksusowy samochód – choć zatankowany za ostatnie dwie stówki.
Wieczorami przeglądałem listy z banku, wezwania do zapłaty, przeterminowane faktury. Chowałem je po szufladach, jakby miały same zniknąć. Czasami gasiłem światło w kuchni i siedziałem po ciemku, zastanawiając się, jak to wszystko poszło tak szybko. Najgorsze było udawanie przed rodziną. Monika niczego się nie domyślała – karta działała, więc świat się kręcił. Dzieci miały swoje zajęcia, swój świat. A ja byłem coraz bardziej sam w tym koszmarze.
– Może wyskoczymy na kilka dni? – zapytała któregoś wieczoru z uśmiechem. – Cypr? Albo chociaż Hiszpania?
– Zobaczymy – odpowiedziałem.
A w środku czułem, jak coś mnie dławi. Już nie tylko strach. Wstyd. Głęboki, codzienny, paraliżujący.
Upadek na oczach bliskich
Nie wytrzymałem. Kiedy rano wyjąłem ze skrzynki kolejne pismo od komornika, z drżącymi rękami wsunąłem je pod kurtkę i zamknąłem się w łazience. Oparłem się o zimne kafelki, nie mogąc złapać oddechu. Wiedziałem, że to już koniec. Że nie da się dłużej udawać. Nie miałem z czego zapłacić raty kredytu, a firma – moje dziecko, mój powód do dumy – przestała istnieć. Umierała, a ja razem z nią.
Zebrałem się w sobie i wieczorem, przy kolacji, powiedziałem:
– Monika… muszę ci coś powiedzieć.
– Ja tobie też – przerwała mi natychmiast. – Spotkałam dziś Agatę. Mówiła, że jej mąż wszystko stracił. Zbankrutował. Dom im zabierają. Słuchaj, biedna kobieta nie wie, co dalej robić… Dobrze, że my mamy wszystko pod kontrolą, nie?
Uśmiechnęła się. I wtedy nie dałem rady. Uśmiechnąłem się również.
– Tak, u nas wszystko w porządku – skłamałem.
Zgłupiałem. W ostatniej chwili zabrakło mi odwagi. Miałem jej powiedzieć, że jesteśmy dokładnie w takiej samej sytuacji jak Agata. Że już nie mamy niczego. Ale nie powiedziałem. Pozwoliłem jej żyć w błogiej nieświadomości. Dzień później kupiła sobie nową torebkę.
A ja? Siedziałem na kanapie i nie mogłem przestać się nienawidzić. Nie za to, że wtopiłem kasę. Ale za to, że kłamię. Że jestem zbyt słaby, żeby powiedzieć prawdę swojej własnej żonie. Wiedziałem, że to się źle skończy. Ale pozwoliłem jej wciąż żyć w złudzeniu. Bo to była jedyna rzecz, jaką mogłem jej jeszcze dać.
Wstyd, którego nie da się zmyć
Długo nie trzeba było czekać. Po dwóch miesiącach iluzja runęła. Do drzwi zapukał komornik, a Monika stała w kuchni, wciąż w szlafroku. Zamarła, patrząc, jak obcy mężczyzna czyta jej z kartki zimnym głosem o zajęciu majątku i wszczęciu egzekucji. Ja milczałem. Nie byłem w stanie się odezwać. Czułem się, jakbym patrzył na własną egzekucję.
– To chyba jakieś nieporozumienie… – wyszeptała Monika. – Jarek, powiedz coś.
– To nie pomyłka – wydusiłem. – Jesteśmy bankrutami.
Nie pamiętam, co było potem. Krzyk? Łzy? Ciche, pełne pogardy spojrzenie? Widziałem tylko jej twarz, jakby obca, lodowata. Dzieci wpadły do kuchni przestraszone. Nie wiedziały, co się dzieje. Monika kazała im wrócić do pokoju, a mnie… nawet nie spojrzała w oczy. Tego samego wieczoru spałem na kanapie. Nie wyrzuciła mnie, ale już wiedziałem, że coś się skończyło. Przestałem być „królem życia”, jak żartowała kiedyś. Teraz byłem tylko facetem, który stracił wszystko i okłamywał własną rodzinę.
W firmie nie miałem już czego ratować. Sprzedałem ostatnią maszynę, zamknąłem biuro. Zostały długi, których nie byłem w stanie spłacić. Przez kolejne dni chodziłem po mieście bez celu, omijając znajomych. Wstydziłem się nawet wejść do sklepu po bułki, bo miałem wrażenie, że wszyscy wiedzą.
Kiedyś patrzyłem na siebie w lustrze i widziałem człowieka, który wszystko może. Teraz widziałem kogoś, kto nie umie stanąć na własnych nogach. Kogoś, kto stracił nie tylko pieniądze, ale i szacunek – swój i cudzy.
Cena zbyt wysokiego lotu
Minęły trzy miesiące. Nadal śpię na kanapie. Monika nie rozstała się ze mną – jeszcze. Ale każde nasze spojrzenie jest jak zadrapanie, które nie chce się zagoić. Dzieci przestały pytać, kiedy pojedziemy nad morze. Zamiast tego pytają, dlaczego mama już się nie śmieje. Sprzedałem samochód. Nie dlatego, że musiałem – musiałem wiele rzeczy wcześniej – ale dlatego, że nie mogłem już na niego patrzeć. Był symbolem tamtego życia. Życia, które zbudowałem na pysze i iluzji. I które rozwaliłem w drobny mak jedną decyzją.
Nie mam już firmy. Nie mam pozycji. Ledwo wiążę koniec z końcem, wykonując zlecenia na czarno, bo oficjalnie wszystko mi zabrali. Ale najgorsze nie jest to, że nie mam pieniędzy. Najgorsze jest to, że nie mam już w sobie wiary, że jestem coś wart. Czasem siedzę na ławce w parku i obserwuję ludzi, którzy biegną do pracy, rozmawiają przez telefony, planują przyszłość. Ja nie planuję nic. Żyję z dnia na dzień. Gdyby nie dzieci, chyba bym już zniknął.
Monika nie mówi o rozwodzie. Może z litości. Może czeka, aż sam się wyniosę. Może… nie wiem. Przestałem rozumieć cokolwiek. Byłem królem życia. Teraz nie jestem nawet swoim własnym sługą. W tym wszystkim nie chodzi już o kasę. Chodzi o to, że nie umiem sobie wybaczyć. A dopóki tego nie zrobię – nie ruszę z miejsca.
Jarek, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój mąż mówił, że nie mam prawa narzekać, bo to on przynosi pieniądze. Gdy się zbuntowałam, zrobił coś gorszego”
- „Pogrzeb przyjaciela stał się gwoździem do trumny mojego małżeństwa. Wdówka nawet nie czekała, aż pościel ostygnie”
- „Mam 35 lat, a matka nadal pyta, czy założyłem czapkę. Już wiem, dlaczego wciąż jestem dla nich małym Maciusiem”

