Reklama

Wszedłem w to wszystko z sercem na dłoni, naprawdę wierząc, że miłość do kobiety obejmuje też miłość do jej dzieci. Kiedy poznałem Dorotę, była po przejściach: dwie córki, trudne rozstanie, brak wsparcia ze strony ojca dziewczynek. Nie wahałem się. Przyjąłem je jak własne, zacząłem płacić za wszystko: prywatne szkoły, kolonie, ubrania, korepetycje. One mówiły do mnie "tato", a ja czułem dumę. Myślałem, że buduję coś trwałego, dopóki nie przyszły kłopoty finansowe. Wtedy zobaczyłem, że nie byłem ojcem, tylko wygodnym dodatkiem do ich życia.

Chciałem pomóc

Dorota pojawiła się w moim życiu nagle, zupełnie nieoczekiwanie. Spotkaliśmy się na parapetówce u wspólnego znajomego. Stała przy oknie, z kieliszkiem białego wina, uśmiechając się do rozmówcy w sposób, który przyciągał spojrzenia. Była atrakcyjna, zadbana, pewna siebie. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, od razu powiedziała, że jest mamą dwóch córek i że nie szuka przygód. To mi zaimponowało: jej bezpośredniość, odpowiedzialność, to że nie owijała w bawełnę.

Zaczęliśmy się spotykać. Niezwykle szybko wciągnęło mnie w jej świat. Dziewczynki, Zosia i Weronika, były wtedy jeszcze małe: miały osiem i dziesięć lat. Dorota mieszkała w dużym, nowoczesnym mieszkaniu po rozwodzie, jej były partner zostawił jej lokum, ale przestał płacić alimenty. Już wtedy wspomniała, że ledwo wiąże koniec z końcem, że pensja nauczycielki to kropla w morzu potrzeb.

Chciałem pomóc. Czułem, że mogę być tym, który przywróci im wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Nie miałem własnych dzieci, byłem po trzydziestce, stabilny finansowo, z własną firmą. Wydawało mi się, że to naturalne: skoro jesteśmy razem, to wspieramy się nawzajem. Po pół roku zamieszkaliśmy razem. Dla dziewczynek byłem „wujkiem”, który odwozi do szkoły, robi naleśniki w sobotę rano i kupuje bilety do kina. Wydawało mi się, że robię coś dobrego. Nie sądziłem, że za kilka lat zostanę przez nie nazwany darmozjadem... a nawet gorzej.

Czułem, że je wychowuję

Zamieszkanie razem zmieniło wszystko. Nie byłem już tylko gościem wpadającym z czekoladą i zabawkami. Zostałem pełnoetatowym opiekunem. Wstawałem pierwszy, szykowałem śniadania, robiłem kanapki na drugie śniadanie, sprawdzałem zeszyty. Gdy Dorota miała popołudniowe zebrania, ja jeździłem z dziewczynkami na basen, na lekcje baletu, potem po aptekach, kiedy dopadło je przeziębienie. Zacząłem żyć ich rytmem.

Zosia długo nie potrafiła mówić do mnie po imieniu. Mówiła „wujek”, czasem „pan”, jakby nie wiedziała, kim dla niej jestem. Weronika z kolei od razu mnie zaakceptowała. Przychodziła, siadała na kolanach, opowiadała o wszystkim, jakby chciała nadrobić czas bez ojca. Mówiłem jej, że może mówić do mnie, jak chce, byle czuła się bezpiecznie.

Dorota dużo pracowała. W domu często panował chaos. Dziewczynki kłóciły się o głupoty, a ja stawałem się mediatorem. Przyjmowałem na siebie wszystko: ich humory, zmienne nastroje, łzy. Myślałem, że tak właśnie wygląda ojcostwo. Czułem, że je wychowuję. Mówiłem, że nie wychodzi się z domu bez pościelenia łóżka, że nie przerywa się, kiedy ktoś mówi. One patrzyły na mnie z przekąsem, ale słuchały.

Z czasem coraz częściej słyszałem „tato”. Zwłaszcza gdy chciały nowy telefon albo markowe buty. Nie przeszkadzało mi to. Naprawdę je pokochałem. Nie odróżniałem miłości do Doroty od miłości do nich. To było jakby w pakiecie. Wydawało mi się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Dorota powtarzała, że nie dałaby sobie rady beze mnie. A ja nie dopuszczałem do siebie myśli, że kiedyś mogłoby mnie zabraknąć.

Żyłem dla nich

Z czasem moje zaangażowanie przestało być tylko emocjonalne. Płaciłem za prywatne szkoły, bo Dorota uważała, że publiczne nie oferują odpowiedniego poziomu. Finansowałem korepetycje z angielskiego, pianino, obozy językowe, ferie w Alpach, wyjazdy do kina, teatru i parków rozrywki. Kupowałem im wszystko, o czym wspominały. Nie czekałem, aż poproszą — wystarczyło, że rzuciły mimochodem, że „Weronika z klasy ma nowego iPhone’a”, a ja już szukałem najlepszego modelu.

Dorota niby protestowała, mówiła, że to za dużo, że się niepotrzebnie tyle wydaję, ale nigdy nie oddała ani grosza. Wprost przeciwnie — z czasem przyzwyczaiła się, że to ja „ogarniam” wszystkie potrzeby. Nawet na własne córki zaczęła mówić „twoje dziewczynki”, co wtedy uznałem za dowód zaufania, choć dziś brzmi to dla mnie jak szyderstwo.

Chodziłem na wszystkie wywiadówki. Pamiętam, jak jedna z nauczycielek zapytała mnie, czy jestem biologicznym ojcem. Odpowiedziałem, że nie, ale że jestem ich tatą od lat. Spojrzała na mnie z szacunkiem, którego wtedy potrzebowałem bardziej, niż się spodziewałem. Bywały momenty, kiedy czułem się jak w prawdziwej rodzinie. Wspólne wakacje, niedzielne obiady, święta.

Dziewczynki robiły mi laurki na Dzień Ojca, pisały „Kocham cię, tato”, a ja miałem łzy w oczach. Żyłem dla nich. Nie chciałem nic w zamian — tylko bliskości, wdzięczności, może kiedyś jakiejś dumy, że wychowałem je na porządne kobiety. Myślałem, że zasługuję na ich szacunek, że zbudowałem coś trwałego. Nie przyszło mi do głowy, że moje miejsce było zależne tylko od zasobności portfela.

To był dla mnie szok

Problemy zaczęły się nagle, a może po prostu zbyt długo ich nie zauważałem. Moja firma zaczęła przynosić straty. Jeden klient nie zapłacił na czas, drugi zrezygnował ze współpracy, potem przyszła kontrola skarbowa. Z dnia na dzień wszystko się posypało. Nie miałem już pieniędzy na markowe ciuchy, na wakacje w Grecji, na drogie korepetycje.

— Co z naszym obozem w Hiszpanii? — zapytała Weronika, gdy próbowałem jej delikatnie wyjaśnić, że w tym roku musimy trochę przyoszczędzić.

— Może w przyszłym roku, kochanie. Teraz jest trochę ciężej — powiedziałem, starając się nie brzmieć żałośnie.

— To niech mama ci pożyczy — rzuciła bez cienia wstydu. — Przecież zawsze ty płacisz za wszystko, to chyba czas, żeby ci oddała.

Dorota nie zareagowała. Wzruszyła tylko ramionami.

— Ona nie rozumie. Jeszcze się uczy — mruknęła, jakby to zamykało temat.

W domu zaczęło być duszno. Dziewczynki przestały się do mnie odzywać, chyba że czegoś potrzebowały. Dorota była spięta, wycofana. Czułem, że nie pasuję już do tej układanki. Nagle zacząłem słyszeć rzeczy, które wcześniej nigdy nie padły.

— Ty się nie znasz, nie jesteś naszym ojcem — powiedziała Zosia, kiedy próbowałem ją upomnieć za spóźnianie się do szkoły.

Nie miałem już autorytetu, bo nie miałem pieniędzy. To był dla mnie szok. Wszystko, co zbudowałem przez lata, zaczęło się kruszyć, gdy przestałem być sponsorem.

Spojrzała na mnie chłodno

Nie wytrzymałem długo w tej nowej roli — przezroczystego faceta. Wcześniej mój telefon dzwonił kilka razy dziennie. Słyszałem: „Tato, przyjedziesz po mnie?”, „Możesz mi doładować konto?”, „Pomożesz z pracą domową?”. Teraz panowała cisza. Dziewczyny wracały do domu, rzucały torby w przedpokoju i zamykały się w swoich pokojach. Przestały mówić „dzień dobry”, „dobranoc”, „dziękuję”. Jakby odcięły mnie z dnia na dzień.

Najbardziej bolała obojętność Doroty. Rozmawiała ze mną coraz mniej, często półsłówkami. Kiedy zapytałem ją wprost, czy coś się zmieniło, wzruszyła ramionami.

— Może to ty się zmieniłeś? Jesteś ciągle spięty, nic ci się nie chce...

— Bo walczę o firmę, o nas! Czy ja nie zasługuję na chwilę wsparcia?

Spojrzała na mnie chłodno.

— Zawsze wszystko robiłeś, bo sam chciałeś. Ja cię o nic nie prosiłam.

Te słowa były jak policzek. Poczułem się jak głupiec. Przez lata brałem odpowiedzialność za cudze dzieci, łożyłem na ich potrzeby, rezygnowałem z własnych marzeń, a teraz słyszałem, że nikt mnie o to nie prosił. Ostatnią kroplą, która przelała czarę goryczy, był moment, gdy usłyszałem, jak Weronika, wracając z koleżanką ze szkoły, rzuciła z pogardą:

— Muszę już iść, frajer mojej matki czeka z obiadem.

Wtedy zrozumiałem, że nie jestem już częścią tej rodziny. Może nigdy nie byłem. Byłem wygodnym rozwiązaniem, bo dopóki płaciłem, byłem potrzebny. Kiedy przestałem, stałem się ciężarem.

Nie jestem już „tatą”

Spakowałem się bez słowa. Dwa kartony, torba z ubraniami, laptop. Zostawiłem klucze na stole w kuchni. Nie chciałem scen. Nikt mnie nie zatrzymał. Nie usłyszałem „Dlaczego?”, „Nie odchodź”, „Potrzebujemy cię”. Wyszło na to, że naprawdę nikt mnie nie potrzebował. Potrzebowali tylko mojej obecności wtedy, gdy niosła ze sobą korzyści.

Znalazłem niewielkie mieszkanie na wynajem. Zacząłem od nowa. Firma powoli stanęła na nogi. Nie opływam w luksusy, ale żyję spokojniej. Nikt nie rzuca mi w twarz, że jestem nikim, bo nie kupiłem nowego telefonu. Nikt nie traktuje mnie jak bankomatu z funkcją gotowania obiadu.

Od tamtej pory minęły dwa lata. Dziewczynki nie odezwały się ani razu. Dorota napisała raz, w sprawie jakiegoś zaległego przelewu, który sama pomyliła. Odpisałem krótko i grzecznie. I tyle. Żadnego „Jak się masz?”, „Czy wszystko u ciebie w porządku?”. Czy żałuję? I tak, i nie. Żałuję, że dałem się wykorzystać. Żałuję, że nie zobaczyłem wcześniej, że moja rola była warunkowa. Ale nie żałuję, że próbowałem. Kochałem. Dawałem z siebie wszystko. Po prostu nie trafiłem na ludzi, którzy potrafiliby to docenić.

Dziś jestem ostrożniejszy. Nie szukam już „gotowej rodziny”. Wiem, że na zaufanie i prawdziwe więzi trzeba pracować wspólnie i nie tylko pieniędzmi. Nie jestem już „tatą” i chyba nigdy tak naprawdę nim nie byłem. Byłem dodatkiem do wygodnego życia. I kiedy przestałem działać, wyrzucono mnie jak zużyty sprzęt.

Jacek, 44 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama