„Byłam taka samotna, że uwierzyłam w słowa Omara. Ale on tylko rozbudził we mnie nadzieję i zniknął z moimi pieniędzmi”
„Zaśmiałam się. Trochę z zakłopotania, trochę z przyjemności. Lubiłam, gdy tak pisał – ciepło, lekko, trochę romantycznie, ale bez przesady. Nie był nachalny. Był... czuły”.

- Redakcja
Czasami mam wrażenie, że samotność potrafi być gorsza niż głód. Jak nie ma się z kim pogadać, do kogo przytulić, dla kogo ugotować zupy… to człowiek więdnie. W taki właśnie sposób zaczęłam więdnąć – cicho, od środka. Mąż odszedł już dawno, dzieci były zajęte swoim życiem, sąsiedzi – uprzejmi, ale obcy. Nawet pies zdechł. I wtedy pojawił się on. Omar. Obcy, a jednak tak ciepły w słowach, tak inny niż ci wszyscy obojętni faceci wokół. Wysłuchał mnie, zrozumiał, zachwycał się każdą moją myślą. Przez ekran telefonu dawał mi to, czego nie dostałam od lat – uwagę i nadzieję. Dzisiaj wiem, że to była iluzja. Tylko że wtedy... wtedy chciałam wierzyć. Tak bardzo chciałam wierzyć.
Zakręciło mi się w głowie
To był Sylwester. Pierwszy od wielu lat, który spędzałam zupełnie sama. Bez dzieci, bez przyjaciółek, bez planów. Owinięta w koc usiadłam z kubkiem grzanego wina i bez celu przewijałam ekran telefonu. Wszędzie uśmiechnięte twarze i zdjęcia szampana. A ja... ja tylko westchnęłam i otworzyłam komunikator. Znalazłam się w jakiejś grupie z cytatami o miłości – nawet nie pamiętam, kiedy do niej dołączyłam. I wtedy zobaczyłam jego komentarz pod jednym z postów:
„Najtrudniejsze jest nie to, że nie masz kogo kochać. Najtrudniejsze jest to, że nikt cię nie kocha”.
Kliknęłam jego profil. Omar. Ciemne oczy, broda, uśmiech jak z reklamy pasty do zębów. Mieszkał w Berlinie, pracował jako inżynier. Napisałam.
„Masz rację. To straszne uczucie”.
Odpowiedź przyszła po minucie.
„Nie jesteś sama. Nie dzisiaj. Nie, kiedy piszesz do mnie”.
Zamarłam. Skąd znał moje imię? Potem zorientowałam się, że miałam je w nazwie profilu. Głupia ja.
„Wybacz, to zbyt bezpośrednie? – dodał po chwili. – Po prostu... czuję, że jesteś smutna”.
„Jestem – przyznałam. – Przecież to normalne. Samotna kobieta po pięćdziesiątce. Co innego mogłabym czuć?”.
„Jesteś piękną duszą, która zasługuje na szczęście – odpisał. – I jeśli pozwolisz, chciałbym ci to szczęście podarować”.
Zakręciło mi się w głowie. Czy naprawdę ktoś tam po drugiej stronie ekranu to powiedział… do mnie?
Lubiłam, gdy tak pisał
Zaczęliśmy pisać codziennie. Rano budził mnie jego „Good morning, beautiful Jagoda”, a wieczorem zasypiałam z telefonem w ręku, czytając jego wiadomości.
„Co jadłaś dziś na śniadanie”, zapytał któregoś ranka.
„Owsiankę z jabłkiem. Nuda, co?”.
„Nie. Brzmi zdrowo. Chciałbym kiedyś usiąść z tobą przy tym śniadaniu”.
Zaśmiałam się. Trochę z zakłopotania, trochę z przyjemności. Lubiłam, gdy tak pisał – ciepło, lekko, trochę romantycznie, ale bez przesady. Nie był nachalny. Był... czuły.
„A ty co jadłeś?”.
„Kanapkę z serem. Ale to bez znaczenia. Ważne, że ty dziś się uśmiechasz”.
I faktycznie – uśmiechałam się. Sama do siebie. Po raz pierwszy od miesięcy. Pisał, że pracuje dużo, że często jeździ na delegacje, że nie ma nikogo, kto by na niego czekał w domu.
„Moja była żona zostawiła mnie dla lekarza. Mój syn mieszka z nią. Mam prawo go widywać, ale... ona nie ułatwia”, wyznał któregoś wieczoru.
Zrobiło mi się go żal. Może właśnie dlatego tak łatwo zrozumiał moją samotność. Może dlatego potrafił być tak delikatny.
„Jesteśmy tacy sami – napisałam. – Oboje zostaliśmy z niczym”.
„Nie z niczym, Jagoda. Teraz masz mnie”.
Nie odpisałam od razu. Patrzyłam w ekran z bijącym sercem. Jakby napisał coś ważniejszego niż „kocham”.
„I nie zniknę. Obiecuję”.
Uwielbiałam te słowa. „Nie zniknę”. Powtarzałam je w głowie jak mantrę, nie wiedząc jeszcze, co mnie czeka.
Coś mnie tknęło
To było jak nałóg. Telefon w dłoni, nieustannie sprawdzane powiadomienia. Gdy nie pisał przez dwie godziny, już zaczynałam się niepokoić.
„Hej, wszystko w porządku?”, zapytałam raz, gdy milczał pół dnia.
„Tak, kochana, tylko miałem awarię w fabryce. Przepraszam, że cię zmartwiłem. Jak się czujesz?”.
„Kochana”. Czytał w moim wnętrzu, znał moje nastroje lepiej niż ktokolwiek. Znał też moje codzienne sprawy. Kiedy odbieram leki, kiedy mam rehabilitację. Pytał o to z troską. Wysłuchiwał, nie oceniał.
„Masz takie dobre serce. Nie zasługujesz na samotność”, napisał pewnego wieczoru.
„Czasem myślę, że to wszystko przez to, że byłam za miękka. Że pozwalałam ludziom odchodzić”.
„Albo, że po prostu nie trafiłaś jeszcze na właściwego człowieka. A może teraz już trafiłaś?”.
Zrobiło mi się ciepło. Odważyłam się zapytać:
„A ty? Co czujesz do mnie?”.
Zamilkł. Minęło kilka minut, potem kilkanaście. W końcu napisał:
„Gdybyśmy się spotkali wcześniej, byłabyś moją żoną. Myślę o tobie każdego dnia. Myślę o tym, że może Bóg zesłał mi ciebie jako odpowiedź na modlitwy”.
Zakręciło mi się w głowie. Płakałam, jednak były to łzy ulgi. Ktoś mnie widzi. Ktoś chce mnie. Po tylu latach bycia „przezroczystą”. Tylko raz w tym wszystkim coś mnie ukłuło.
„Spotkamy się kiedyś?”, zapytałam cicho.
Odpisał po chwili:
„Obiecuję, że tak. Gdy tylko skończę kontrakt w Algierii. Jeszcze tylko dwa miesiące”.
Wtedy postanowiłam zaczekać. Na Omara. Na życie.
Miałam ciarki
Któregoś wieczoru zadzwonił. Po raz pierwszy usłyszałam jego głos. Ciepły, niski, z lekkim akcentem, ale mówił piękną, płynną polszczyzną.
– Wreszcie mogę cię usłyszeć. Tak bardzo tego pragnąłem.
Trzymałam telefon jak relikwię. Miałam ciarki. Serce waliło mi jak szalone.
– Ja też. Nie wiesz nawet, ile razy wyobrażałam sobie ten moment.
– Chciałbym być przy tobie. Teraz. Dotknąć twojej dłoni. Usiąść obok i po prostu być.
Rozmawialiśmy ponad godzinę. O mojej pracy w bibliotece, o jego dzieciństwie w Marrakeszu, o moich ulubionych książkach. I o tym, jak bardzo chcemy się spotkać. A potem, kilka dni później, coś się zmieniło.
„Mam kłopot – napisał wieczorem. – I nie wiem, do kogo się zwrócić”.
Zadrżałam. To brzmiało poważnie.
„Co się stało?”.
„Czekam na wypłatę. Muszę opłacić noclegi i papiery wizowe do Polski. Potem wszystko ci oddam. Przysięgam”.
Czytałam wiadomość kilkanaście razy. W głowie tłukło mi się: „Nie rób tego”. Tylko że serce krzyczało co innego.
„Ile potrzebujesz?”.
„3500 zł. Wiem, to dużo. Ale jesteś moją jedyną nadzieją. Wiem, że Bóg postawił cię na mojej drodze nie bez powodu”.
Wysłałam mu pieniądze tego samego dnia. Wierzyłam, że robię coś dla nas. Że ratuję nasze wspólne „jutro”. Po przelewie nie spałam całą noc. Ze szczęścia, nie ze strachu.
Oczy piekły mnie od łez
Minął dzień. Drugi. Trzeci. Omar milczał. Napisałam:
„Wszystko dobrze? Martwię się”.
Żadnej odpowiedzi. Po tygodniu nie wytrzymałam. Zadzwoniłam. Połączenie nieudane. Numer nieaktywny. Zrobiło mi się zimno. Tak, jakby ktoś od wewnątrz wyjął ze mnie wszystkie organy. Wpatrywałam się w ekran, odświeżając czat. Nic. W końcu, po dziesięciu dniach, przyszedł SMS. Jeden. Bez zdjęcia, bez emotek, bez serca.
„Przepraszam. Nie mogę wrócić. Proszę, zapomnij o mnie”.
Nie uwierzyłam. Od razu zadzwoniłam. Numer wciąż nie działał. Napisałam:
„Co to znaczy? Gdzie jesteś? Co się stało?”.
Cisza. Po kilku godzinach zniknął z komunikatora. Usunął konto. Zdjęcia. Wszystko. Stałam w kuchni z telefonem w ręce i czułam, jak ogarnia mnie fala wstydu. Bezradności. I bólu. Zgasiłam światło i usiadłam na podłodze. W ciemności.
„Jak mogłaś być taka głupia… – szeptałam sama do siebie. – Jak mogłaś uwierzyć?”.
Oczy piekły mnie od łez. Nie chodziło tylko o pieniądze. To było... coś więcej. Jakby mi ktoś wyrwał ostatnią nadzieję. Znowu. Następnego dnia poszłam na komisariat. Pokazałam wszystkie rozmowy, przelew, dane z profilu. Policjant pokiwał głową.
– Klasyczne oszustwo nigeryjskie, proszę pani. Czasem podszywają się pod inżynierów, czasem pod żołnierzy z misji ONZ. Nic nowego.
Zacisnęłam usta. Dla mnie to było nowe. Dla mnie to był Omar. Ciepły, dobry głos w nocy. A teraz... pusta skrzynka i cisza.
Uśmiechnęłam się smutno
Minęły trzy miesiące. Zlikwidowałam tamto konto. Usunęłam aplikację. Przestałam sprawdzać, czy wróci. Ludzie mówili mi: „Trzeba być naiwnym, żeby się dać nabrać”. A ja nie byłam naiwna. Ja byłam… głodna. Czułości. Zrozumienia. Bliskości. W sklepie ekspedientka zapytała:
– A mąż nie będzie się złościł, że tyle pani tych pierogów wzięła?
Uśmiechnęłam się smutno.
– Nie mam męża. I nie mam się komu tłumaczyć.
Wieczorem usiadłam z zeszytem. Zaczęłam pisać. Nie wiadomo po co. Może po to, żeby wszystko z siebie wyrzucić. Przypomniałam sobie jego głos, jego słowa. I to, że chociaż był kłamstwem – to wtedy, przez kilka tygodni – sprawił, że znów czułam się kobietą. Chciałam komuś wysłać zdjęcie z kawą. Chciałam włożyć ładniejszą sukienkę. Chciałam żyć. Może to był tylko miraż. Omar pokazał mi, że potrafię jeszcze czuć. Dziś rozmawiam z prawdziwymi ludźmi. Nie przez komunikatory, ale w bibliotece. Z czytelnikami. Z sąsiadką, która właśnie owdowiała. Z panią Wandą z klatki obok, której nikt nie odwiedza. Nie wierzę już w romantyczne wiadomości. Jednak wciąż wierzę, że jestem warta czegoś więcej niż okruchów miłości. Nauczyłam się jednego – miłość, która istnieje tylko w ekranie, zostawia po sobie prawdziwy ból.
Jagoda, 51 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż wrócił z delegacji po tygodniu i śmierdział tanimi perfumami. Od razu wyczułam, że kupił je ktoś bez grama gustu”
- „Mąż kupuje wszystko na promocjach i wyprzedażach. Ostatnio przyniósł spleśniałe pomidory, ale nie to było najgorsze”
- „Kocham zakupy w lumpeksie, ale mąż mówi, że znoszę do domu śmieci. Zmienił zdanie przez niespodziankę”

