Reklama

Są poranki, które pachną pustką. Nie kawą, nie świeżym chlebem, ale właśnie pustką. Siedzę wtedy przy stole, spoglądam przez okno. Nic się nie dzieje. Samochody jeżdżą, dzieci idą do szkoły, ktoś wyprowadza psa. Ale u mnie nic się nie dzieje. I to „nic” boli najbardziej.

Zostałam sama

Kiedyś było inaczej. Moje życie miało punkty zaczepienia – najpierw był mój mąż, Władek. Z nim to wszystko miało jakiś sens – mieliśmy swoje rytuały, ciepło wieczornego światła w kuchni, wspólne zakupy, nawet ciche fochy. A potem, po jego śmierci… cóż. Myślałam, że już nic nie postawi mnie na nogi. Ale zrobił to mój wnuk Antek.

Pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło. Karolina – moja synowa – zapytała, czy mogłabym odbierać Antka ze szkoły. Tomasz, mój syn, pracował coraz dłużej, a ona czasem nie zdążała.

– To tylko na jakiś czas, mamo – powiedział.

Dla mnie to było jak tlen. Nie przyznałam się wtedy, ale już po pierwszym dniu nie mogłam się doczekać kolejnego.

Antek miał sześć lat. Mały, zza dużym plecakiem i buzią wiecznie umazaną dżemem. Gdy mnie zobaczył, zawsze biegł i rzucał się w moje ramiona. Trzymaliśmy się za ręce przez całą drogę i rozmawialiśmy o wszystkim: o tym, że pani w szkole wygląda jak czarownica, że kolega Julek dłubie w nosie, i o tym, że kiedyś zamieszkamy razem, bo ja robię najlepszy rosół na świecie.

Czułam się potrzebna

Wyszłam z domu jak zawsze, kwadrans przed trzynastą. Wiedziałam, że to za wcześnie, ale lubiłam mieć czas. Zawsze siadałam na tej samej ławce naprzeciwko szkoły. Obserwowałam dzieci, rodziców, jakiegoś pana z pieskiem. Nosiłam w torebce krówki, bo Antek lubił, i termosik z herbatą. Czasem siadaliśmy na chwilę na tej ławce i piliśmy ją razem. To były nasze małe rytuały. Takie tylko nasze.

Wtedy miał dziesięć lat. Ubrany w granatową bluzę z kapturem, biegł do mnie przez szkolny dziedziniec, jakby całe jego ciało czekało tylko na to, by mnie przytulić. Ale tego dnia nie było biegu, nie było przytulenia. Wyszedł powoli, rozejrzał się i dopiero wtedy ruszył w moją stronę. Coś już było nie tak.

– Babciu… nie musisz podchodzić pod samą szkołę – powiedział, kiedy podawałam mu rękę. – Możesz poczekać dalej, tam, gdzie nie ma tylu ludzi.

Dosłownie zamarłam

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Jak to nie pod samą szkołę? To przecież nasza trasa, nasza ławka, nasze pięć minut…

– A… dobrze, jak wolisz, kochanie – odpowiedziałam spokojnie, choć coś ścisnęło mnie w środku.

Poczułam, jakby właśnie coś się skończyło. Ułamek sekundy, którego się nie spodziewałam. Jakby ktoś mi wyrwał z dłoni coś bardzo delikatnego i powiedział: już nie trzeba.

W domu wspomniałam Karolinie o tej sytuacji. Ona jak zwykle była w biegu – podgrzewała zupę, rozmawiała przez telefon, sprawdzała coś na laptopie.

– Wiesz, on już dorasta, nie przejmuj się – rzuciła, nalewając sobie herbaty. – Chłopaki w tym wieku zaczynają się wstydzić, to normalne.

Normalne. Tylko czemu mnie to tak zabolało?

– Babciu, dzisiaj sam wrócę – powiedział pewnego dnia, jakby to była najzwyklejsza sprawa świata. – Już jestem duży.

Uśmiechnął się, ale nie spojrzał mi w oczy. A ja tylko skinęłam głową, choć w środku coś się zapadło.

Było mi przykro

Nie chciałam robić sceny. Przecież to naturalne, że dzieci rosną, tak mówiła Karolina. Tak samo uważał Tomasz.

– Mamo, nie przejmuj się. Jesteś świetną babcią. Ale on dorasta.

– Ja wiem, że on dorasta, ale... ja po prostu czuję się niepotrzebna.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

– Oj, mamo, nie mów tak. Przecież jesteś dla nas ważna.

Jego głos był miękki tylko z grzeczności. Nie wiedział, co odpowiedzieć, ja zresztą też nie wiedziałam, czego oczekiwałam.

Następnego dnia i tak poszłam pod szkołę z przyzwyczajenia. Stałam z daleka, przy kiosku. Widziałam go – wyszedł z kolegami, śmiali się. Mnie nie zauważył. Wracałam do domu powoli. Bez rozmowy, bez tej małej rączki w mojej dłoni, tylko z ciszą, która brzmiała głośniej niż wszystkie dziecięce krzyki razem wzięte.

Nie radziłam sobie

Próbowałam sobie ułożyć dzień inaczej. Zapisałam się na gimnastykę dla seniorów w domu kultury, raz nawet poszłam na jogę. Nie umiałam się skupić. Zbyt cicho było w tych salach, zbyt pusto w myślach. Niby było co robić, ale wszystko bez powodu. Któregoś dnia spotkałam Zosię – dawną znajomą z pracy. Przysiadłyśmy na chwilę na ławce.

– U mnie też już nie chcą, żebym odbierała wnuczkę. Ale zobaczysz, przyjdzie czas, że znowu będzie cię potrzebował – powiedziała z przekonaniem.

Nie odpowiedziałam. Nie wierzyłam w to. W drodze do domu zobaczyłam Antka. Szedł z kolegami. Zauważył mnie, ale udawał, że nie widzi. Minął bez słowa. Stałam tam chwilę, aż wszyscy zniknęli za rogiem. Czułam się, jakby mnie już nie było.

Ale któregoś dnia zaskoczył mnie. Podszedł do mnie gdy zmywałam naczynia.

– Babciu… a zrobiłabyś może tę zupę, co kiedyś? Tę z lanymi kluskami?

Spojrzałam na niego. Wyższy, już nie chłopiec, jeszcze nie mężczyzna. W głosie coś niepewnego.

– Oczywiście – odpowiedziałam po chwili. – Tylko poczekaj chwilkę, muszę zobaczyć, czy mam mleko.

Nie rozmawialiśmy wiele. Siedział przy stole, dłubał łyżką w talerzu. Ale nie spieszył się. Ja też nie.

Pogodziłam się z tym

Nie wróciło to, co było. Nie czarujmy się – nie ma już poranków pełnych oczekiwania, nie ma krówki w kieszeni, nie ma ławki pod szkołą. Nie ma tam już mojego miejsca. Teraz siedzi na niej inna babcia. Może dopiero zaczyna swój czas. Mój się skończył.

Antek już sam wraca ze szkoły, sam odrabia lekcje, sam zaprasza kolegów. W jego pokoju nie ma już pudełka z puzzlami, które układaliśmy razem. Teraz są gry komputerowe, słuchawki, jakieś plakaty, których nawet nie rozumiem. Ale czasem jeszcze przyjdzie, usiądzie na chwilę, wypije kompot, spyta, czy upiekę sernik.

Pogodziłam się z tym. Zaczęłam chodzić na spacery, ale już nie tą trasą. Czasem spotykam inne babcie z wnukami. Uśmiecham się do nich. One jeszcze są w środku tej opowieści. Ja jestem już po jej końcu. Nie każda bliskość trwa wiecznie. Nie każde trzymanie za rękę musi prowadzić do końca życia. Czasem to tylko etap. Krótki, piękny, i już. Zostały mi wspomnienia i puste popołudnia. Ale też cisza, która nie boli już tak bardzo. Potrafię teraz usiąść przy stole i po prostu być.

Danuta, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama