Reklama

Irmina wciąż mnie kusiła, choć dobrze wiedziała, że nie czuję się dobrze w takich miejscach. Wolę kameralne imprezy.

– Wiem o tym, Kamilku – uśmiechnęła się do mnie sponad filiżanki kawy. – Przecież stale się o to kłóciliśmy.

– I nie tylko o to – stwierdziłem kwaśno. – Wiesz, czasem się zastanawiam, jak my w ogóle mogliśmy być razem ze sobą. Przecież nic nas nie łączyło.

– Myślałam, że kiedy się spotkamy rok po naszym rozwodzie, to będziemy już pamiętać same miłe rzeczy – tym razem uśmiech Irminy był gorzki, a mnie zrobiło się głupio.

– Naprawdę bardzo miło teraz wspominam okres naszego małżeństwa, ale taka mnie naszła refleksja – plątałem się.

Była inna niż dawniej, jakby wyciszona

Nie wiem, czy mi uwierzyła. Przez kilka kolejnych minut siedzieliśmy przy stoliku w kawiarni, milcząc. Żałowałem tej głupiej i niepotrzebnej uwagi, lecz nie mogłem jej przecież odwołać. Za to mogłem zrobić coś innego…

Zgodziłem się pójść na huczny bal karnawałowy, choć nie miałem najmniejszej ochoty tam być. To Irminie na tym strasznie zależało.

Miało tam być sporo wspólnych znajomych i ona chciała wszystkim udowodnić, że rozstaliśmy się w zgodzie, a wszelkie plotki o tym, że na pożegnanie wytłukła połowę naszej zastawy stołowej, są absolutnie bezpodstawne. Umówiliśmy się na sobotę.

Zaproponowała, że po mnie wpadnie swoim autem. Bardzo mnie to zdziwiło, bo Irmina zawsze była duszą towarzystwa i na wszelkich imprezach to ja pełniłem rolę kierowcy. Nie, nie piła dużo, po prostu lubiła kolorowe drinki. Ja zwykle siedziałem przy stoliku, patrząc tylko, jak moja żona szaleje na parkiecie.

Musiałem znosić spojrzenia różnych ciekawskich osób, które zastanawiały się pewnie, co taki ponurak robi w towarzystwie tak rozrywkowej kobiety. Tym razem było jednak inaczej. Ledwo dotarliśmy na bal, Irmina usiadła obok mnie, dzielnie towarzysząc mi w moim niezbyt rozrywkowym humorze. Przyznam, że zacząłem czuć się jeszcze bardziej nieswojo, niż wtedy, gdy zostawałem zupełnie sam.

– No idź, zatańcz – zaproponowałem jej.

– Nie mam ochoty.

– Irmina, przestań. Nie musisz się starać, przecież widzę, że nogi ci same mało spod krzesełka nie wyskoczą – upierałem się.

– A może właśnie chcę się postarać? –zaperzyła się. – Może nie chcę, żeby bale karnawałowe ze mną kojarzyły ci się tylko źle.

Co było robić? Wstałem i poprosiłem ją do tańca. Była bardzo zdziwiona, bo akurat leciało coś szybkiego, a ja, jeśli już ruszałem na parkiet, to tylko przy wolnych „przytulankach”. Ale teraz miałem nadzieję, że kiedy moja była poczuje rytm, to już nie będzie się wygłupiać, tylko zacznie tańczyć. A ja znów spokojnie usiądę sobie przy stoliku.

Wszedłem na parkiet z postanowieniem, że będę podrygiwać jak najbardziej dyskretnie, żeby się nie ośmieszyć. Jednak Irmina, jak to zwykle ona, postanowiła przejąć inicjatywę. Po kilku taktach zacząłem wykonywać różne dziwne figury, które wydawały mi się wcześniej dla mnie nieosiągalne. Tak mi się to spodobało, że przez następne pół godziny nie schodziliśmy z parkietu. I dopiero „przytulanka” wypędziła nas z powrotem do stolika.
Może rozstaliśmy się zbyt pochopnie?

– O rany! – wysapałem. – Muszę się czegoś napić. Też coś chcesz?

– Jasne. Jakieś wino…

– Dwa razy wino, czerwone, półwytrawne – rzuciłem do kelnera, który zmaterializował się obok nas.

– Nie myślałam, że możesz być takim demonem parkietu – uśmiechnęła się Irmina.

Nie pochlebiaj mi. Nie jestem taki głupi, żeby nie zauważyć, jak mnie prowadziłaś…

– Gdybyś nie miał do tego choć odrobiny talentu, to i tak byś wyłącznie deptał po moich nogach.

Jakiś czas później znowu ruszyliśmy na parkiet i szło mi naprawdę świetnie. Z prawdziwą satysfakcją obserwowałem reakcję znajomych, najwyraźniej zszokowanych moim nowym wcieleniem.

– Wiesz, zupełnie tego nie rozumiem – krzyknęła mi do ucha Irmina. – Dlaczego nigdy w trakcie naszego małżeństwa nie wyszedłeś ze mną potańczyć!

Bałem się! – odpowiedziałem, pochylając się nad nią.

– Coś kręcisz. Musiałeś czuć, że dasz sobie radę! – roześmiała się.

– Może i tak. Ale może po prostu byłem pewien, że ci nigdy nie dorównam – przyznałem, po czym wróciliśmy do stolika.

Popijając wino, zaczęliśmy rozmawiać o naszym małżeństwie. O tym, ile w nim było niepotrzebnej rywalizacji, wzajemnego niezrozumienia. Kiedy jeszcze dodawaliśmy do tego nasze ogromne różnice charakterologiczne, wprost nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak udało nam się – w sumie dość zgodnie – przetrwać aż pięć lat.

Kryzys dopadł nas w trakcie Bożego Narodzenia. Zaczęło się od ustalania planów sylwestrowych. Irmina w tajemnicy przede mną kupiła zaproszenia na wielki bal. Ja z kolei upierałem się, żeby pójść na małą imprezę do znajomych. Od słowa do słowa, okazało się, że mamy kompletnie różne plany na nadchodzący rok. Od sylwestra, poprzez zimowy urlop aż po wakacje (po drodze było jeszcze wiele innych różnic). Nie znaleźliśmy żadnych wspólnych punktów.

Dlatego zaraz na początku roku, z inicjatywy Irminy, złożyliśmy zgodny wniosek o rozwód. Wszystko poszło błyskawicznie i nim skończył się karnawał, przestaliśmy być małżeństwem. Teraz powinniśmy świętować pierwszą rocznicę rozwodu…

– Wiesz, my się musieliśmy chyba strasznie kochać – rzuciłem żartem.

– Naprawdę tak myślisz? – zapytała serio, jakby nie zauważając żartobliwego tonu.

– To przecież oczywiste. Inaczej, przy tych wszystkich różnicach, nie wytrzymalibyśmy ze sobą dnia. A pięć lat to jednak kawał czasu.

– Zastanawiam się czasem, czy jednak nie podjęliśmy tej decyzji za szybko, zbyt pochopnie – przyznała Irmina cicho. – Wiem, ty chciałeś zaczekać, ale ja jestem taka popędliwa… I teraz żałuję. A ty?

Spojrzała na mnie tak, że nie miałem wątpliwości, jakiej odpowiedzi oczekuje. Ale też nie mogłem odpowiedzieć tylko po to, żeby ją zadowolić. Zwłaszcza że znów działała pod wpływem impulsu, dobrego czerwonego wina, wspólnych emocji na parkiecie.

Zauważyłem jednak w oczach Irminy jakąś zmianę. Tak, tym razem to chyba nie był impuls. Pewnie wszystko dobrze przemyślała, a nawet zaplanowała. Cały ten wieczór był jak sprawdzian tego, czy potrafimy wzajemnie sobie ustąpić, czy umiemy osiągnąć sensowny kompromis. Bo miłość miłością, ale przy wszystkich dzielących nas różnicach, musieliśmy umieć pójść na ustępstwa. Doszedłem do wniosku, że test zdaliśmy śpiewająco. Jednak czy był wystarczający?

„To tylko jeden wieczór – myślałem, powoli sącząc wino. – Być może przyjdzie nam do końca życia spędzić mnóstwo takich wieczorów, w czterech ścianach, bez kelnerów, bez tej wyjątkowej atmosfery. Jeśli nie uda się nam po raz kolejny, możemy się już nie rozstać w tak przyjacielski sposób, a nasze miłe wspomnienia ustąpią tym gorszym”.

Przez chwilę ważyłem bilans

Gdyby decyzja zależała od Irminy, zostałaby podjęta błyskawicznie. Ja zawsze miałem problem z dokonywaniem wyborów. Może zresztą dlatego moja była żona pokierowała tym wszystkim właśnie tak, żebym to ja zadecydował. Może to kolejna część testu?

Wciąż wpatrywała się we mnie, a ja bez przerwy ważyłem bilans ewentualnych zysków i strat. W końcu.

– Chodź – podałem jej rękę.

– Kamil, nie odpowiedziałeś na pytanie.

– Chodź, zatańczmy jeszcze raz.

– A potem?

– A potem spróbujmy zapomnieć o ostatnim roku. I zaczniemy wszystko od nowa.

Ruszyliśmy na parkiet. I dużo dalej…

Czytaj także:
„Gdy mąż stracił pracę, wzięłam sprawy w swoje ręce. Ludzie pukali się w czoło słysząc, że kura domowa zakłada firmę”
„Z dnia na dzień straciłam męża, potem pracę i pieniądze. Nie poddałam się i udowodniłam, że starość może być szczęśliwa”
„Straciłam głowę dla mojego pacjenta. Choć wiedziałam, że to zakazana miłość, cierpiałam, gdy sprzątnęła mi go inna baba”

Reklama
Reklama
Reklama