Reklama

Czasem wystarczy jeden drobiazg, żeby zrozumieć, że coś się naprawdę skończyło. W moim przypadku ten drobiazg to była szczoteczka do zębów. Leżała na umywalce, włosiem do dołu, upaprana pastą jak zawsze. Obok kropki wody na lustrze, które Artur z uporem ignorował, chociaż setki razy prosiłam, żeby przecierał szkło, nim wyjdzie z łazienki. Wpatrywałam się w ten mały chaos, czując, jak wszystko we mnie buzuje.

Zadzwoniłam do Pauliny. Moja przyjaciółka odebrała w biegu.

— No? — rzuciła zdyszana. — Co znowu?

Pokłóciliśmy się rano — oznajmiłam. — Zgadnij o co.

— Nie mów, że znowu...

— Szczoteczka — weszłam jej w słowo.

Paulina prychnęła, ale zaraz zamilkła.

— Wiola... Przecież to nie chodzi o szczoteczkę, prawda? — mruknęła.

Nie odpowiedziałam od razu. Przysiadłam na brzegu wanny, przyglądając się plamie pasty na zlewie.

— Nigdy nie chodziło — powiedziałam cicho. — Chodzi o to, że mówię, tłumaczę, proszę… a on jakby mnie nie słyszał. Jakby czekał, aż przestanę mówić.

I właśnie dlatego już przestałam.

Uśmiecha się lekko

Wracam z pracy jak zwykle wykończona, z torbą wypełnioną niedojedzonym lunchem i z komputerem, którego miałam dziś nie brać do domu. Otwieram drzwi. W mieszkaniu cisza. Artur pewnie znowu siedzi z laptopem w sypialni, udając, że coś robi.

Zrzucam buty, ściągam płaszcz, wchodzę do łazienki, a tam, jak co dzień, ta sama scena.

Szczoteczka. Na umywalce. Włosiem do dołu. Pasta rozwalona po zlewie. Ktoś kiedyś napisał, że piekło to rodzaj pętli, scena, która powtarza się i powtarza znów, bez końca. U mnie to ta łazienka. I Artur, który mówi: „Oj, przepraszam, zapomniałem”, jakby to był pierwszy raz.

Wychodzę stamtąd powoli. On stoi w kuchni i uśmiecha się lekko. Zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, rzuca:

— Wioluś, nie wkurzaj się. No co? To tylko szczoteczka.

Patrzę na niego i nie wierzę — jakby serio wierzył, że chodzi o szczoteczkę.

— Nie — rzucam szorstko. — To nie tylko szczoteczka, Artur.

— No to o co? — śmieje się, nieświadomy tego, co dzieje się w moim wnętrzu. — Przecież wiem, że ci to przeszkadza, no ale… sorry, nie jestem idealny.

— Nie chodzi o bycie idealnym — mówię, ledwie panując nad głosem. — Chodzi o to, że ja mówię, a ty nie słyszysz. Jakbym krzyczała do ściany.

Wygląda na zbitego z tropu.

— Kochanie… — zaczyna znów. — Ale daj spokój, przecież to pierdoła…

— Wiesz co, właśnie przez te „pierdoły” już nie ma „nas” — zauważam cicho.

On nie jest złym człowiekiem

Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam czekać na jego powroty. Może wtedy, gdy przestał pytać, jak minął mi dzień. Albo jeszcze wcześniej: kiedy nie zauważył, że przez dwa tygodnie chodziłam w tej samej kurtce, bo suwak w drugiej się zepsuł. Zapytał dopiero, jak oddałam ją do naprawy. Rzucił z zadowoleniem: „O, masz nową?”.

Wszystko, co się działo, układało się w jeden długi, jednostajny szum. Taki, co wypełnia głowę, ale nic z niego nie wynika. Kiedyś uważałam, że to po prostu rutyna. Teraz wiem — to było wygodne udawanie głuchego. Jego wybiórcza uwaga.

Przy winie u Pauliny próbuję ułożyć to w słowa. Siedzimy w jej kuchni, ona ma na sobie za duży sweter i mokre włosy, ja podwijam nogi na krześle jak dziecko.

— A może po prostu on już nie chce cię słuchać? — rzuca nagle.

Patrzę na nią. Od zawsze była szczera do bólu.

— Może czas przestać tłumaczyć jego niedojrzałość i zobaczyć rzeczy takimi, jakimi są? — podsuwa.

Jedynie kręcę winem w kieliszku. Na dnie zostaje mała smuga. Coś mi przypomina.

— On nie jest złym człowiekiem — mówię w końcu. — Tylko jakby… był obok. Nie ze mną. Nawet kiedy siedzi tuż przy mnie.

Paulina tylko patrzy, ale to spojrzenie mówi wszystko.

W jego oczach zobaczyłam pustkę

Zrobiłam kolację. Nic wielkiego: jajka w koszulkach, kilka liści rukoli, chleb. Usiadłam naprzeciwko Artura. Wzrok miał wbity w telefon, przeglądał coś z automatycznym uśmiechem. Pewnie memy.

— Artur — rzuciłam.

— Hmm? — Nawet nie uniósł głowy.

— Pamiętasz, co mówiłam ci tydzień temu o rachunkach za internet? — Skrzyżowałam ramiona na piersi.

— Coś tam było... — Przygryzł wargę. — Opłaciłem, nie?

— Nie. Nie opłaciłeś — wycedziłam. — Mówiłam, że trzeba do końca miesiąca. Nie słuchałeś.

Wziął kęs jajka, przeżuł.

— No dobra, to zrobię jutro — rzucił w końcu. — Wioluś, nie spinaj się, błagam.

Nie spinaj się — ten zwrot, którego miałam po dziurki w nosie.

– Wiesz co? Od dziesięciu lat proszę cię, żebyś mnie słuchał — wyrzuciłam z siebie. — Kiedy mówię o drobiazgach. O ważnych sprawach. I za każdym razem mówisz „sorry” albo „nie spinaj się”. A ja... ja mam dosyć.

Zamarł. Wreszcie oderwał wzrok od telefonu.

— O co ci chodzi? — spytał wyraźnie zaniepokojony.

Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Czy ty mnie w ogóle słyszysz, kiedy mówię?

Znów milczał dłuższą chwilę.

— Przesadzasz — mruknął ostatecznie. — Przecież cię kocham. Jesteśmy razem, nie?

— Jesteśmy razem tylko fizycznie — zauważyłam. — Ciałem. Ale ty nie wiesz, co czuję. Nie słyszysz mnie. I chyba nigdy nie chciałeś słyszeć.

W jego oczach zobaczyłam pustkę. I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. Nie chodziło o jedną rozmowę. Chodziło o ich brak, który utrzymywał się od lat.

Nie płakałam

Rozwód nie przychodzi z dnia na dzień. To nie moment, a cały proces — rozciągnięty w czasie, a opóźnia go tylko siła przyzwyczajenia.

Zadzwoniłam do kancelarii. Rozmawiałam spokojnym głosem, jakbym umawiała się do dentysty. Pani w słuchawce zapisała moje nazwisko, podała termin. Nie drżał mi głos, ręka też nie. Nawet byłam z siebie dumna.

Wieczorem powiedziałam Arturowi. Siedział na kanapie, w bluzie, którą sam kiedyś nazywał „szczęśliwą”. W telewizji leciał jakiś show, ale pilot spadł na podłogę, kiedy wypowiedziałam słowo „rozwód”.

— Ty chyba żartujesz — rzucił. — Serio? Przez szczoteczkę?

Prychnęłam.

— Nie — wycedziłam. — Przez brak czegokolwiek.

W jego oczach nie znalazłam strachu ani rozpaczy, tylko głębokie zaskoczenie. Jakby właśnie dowiedział się, że mleko się skończyło.

Zamknęłam się w sypialni. Przez drzwi słyszałam, jak krząta się w kuchni. Dwa talerze, odgłos sztućców. Jak gdyby nic. Jak gdyby dziesięć lat wspólnego życia właśnie nie poszło w niepamięć.
Ja z kolei nie płakałam. Nie rzuciłam się na łóżko w rozpaczy i nie przeżywałam. Siedziałam i wpatrywałam się w pudełko po szczoteczce elektrycznej. Stare, połamane. Nieużywane od dawna — zupełnie jak nasze małżeństwo.

Może jeszcze będę szczęśliwa

Nowe mieszkanie pachniało farbą i samotnością. Było cicho. Aż za cicho, jak na listopadowy wieczór w bloku. Brakowało szurania kapci, trzaskania drzwiami, mruknięć zza ściany: „Zaraz. Tylko obejrzę mecz”.

Postawiłam czajnik, wsypałam herbatę do jednego kubka — mojego.

Usiadłam przy stole. Obok leżała kartka: lista rzeczy do kupienia. Zegar ścienny. Zasłony. Lampka nocna. Spokój. W tej ciszy było coś niepokojącego, ale też... czystego. Włączyłam cicho muzykę. Ballada Cohena. Dla Artura była zawsze za smutna, a dla mnie... była prawdziwa.

Kubek parował w dłoniach. Spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Byłam starsza niż wtedy, kiedy go poznałam. Zmęczona, pewnie, ale nie rozmyta. Wreszcie taka konkretna. Choć nie byłam jeszcze szczęśliwa, nie czułam się przynajmniej niewidzialna. I nie musiałam już walczyć z jego obojętnością ani tłumaczyć, czemu znów proszę o coś, co powinno być naturalne.

— Może jeszcze będę szczęśliwa — powiedziałam sama do siebie. — Ale teraz... teraz przynajmniej nie muszę już prosić, żeby ktoś mnie usłyszał.

I to, jak na początek, wystarczyło.

Wioletta, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama