Reklama

Mam siedemdziesiąt lat, jestem wdową, mieszkam sama w trzypokojowym mieszkaniu na Mokotowie. Żyję spokojnie, po swojemu. O siódmej rano kawa, potem przegląd prasy i trochę krzyżówek. W południe spacer, a popołudniu podlewanie storczyków. Mam swój porządek i lubię ciszę. Cenię sobie spokój. Nie jestem osobą, która lubi zamieszanie.

Przez większość życia byłam księgową

Do dziś prowadzę zeszyt z wydatkami, robię wszystko według listy. Taki już mam charakter. Mój mąż, świętej pamięci Stefan, mawiał, że gdybym mogła, to i uczucia bym wpisywała w tabelki. Pewnie miał rację.

Z rodziną kontakt mam sporadyczny. Syn mojego brata, Paweł, przypomina sobie o mnie co kilka lat. Czasem na święta przyśle SMS-a. Nic więcej. Nigdy nie mieliśmy bliskiej relacji. Dlatego kiedy zadzwoniła jego córka – Alicja – i poprosiła, żeby na jakiś czas mogła u mnie zamieszkać, poczułam wewnętrzny sprzeciw. Nikt mnie nie odwiedza, nikt nie dzwoni, ale gdy czegoś potrzeba – nagle wszyscy sobie o mnie przypominają.

Mimo wszystko nie potrafiłam od razu odmówić. Coś mnie powstrzymało. Może samotność, może sentyment, może głupie poczucie obowiązku wobec rodziny. Ale od razu czułam, że ta decyzja będzie mnie kosztować więcej, niż się spodziewam.

Telefon zadzwonił po godzinie dziewiętnastej. Właśnie kończyłam prasować obrus, który miałam zamiar schować do szafy na zimę. Nieznany numer. Zastanawiałam się przez chwilę, czy odebrać, ale ciekawość wygrała.

– Dzień dobry, ciociu Helenko? – usłyszałam w słuchawce. – Tu Ania, żona Pawła. Nie wiem, czy ciocia mnie pamięta...

Nie pamiętałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Kobieta ciągnęła dalej, jakby się śpieszyła.

– Dzwonię w sprawie Alicji, naszej córki. Dostała się na studia w Warszawie i... nie ma gdzie mieszkać. Może ciocia mogłaby ją na chwilę przyjąć? Tylko dopóki nie znajdziemy czegoś stałego.

Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, już słyszałam inny głos – młody, dziewczęcy.

– Ciociu, dzień dobry! Alicja jestem. Nie wiem, czy mnie ciocia pamięta. Byłam u cioci raz, jak miałam sześć lat. Z lalką...

– Tak, pamiętam – przerwałam jej, chociaż nie byłam tego taka pewna.

– To byłoby tylko na moment, dosłownie dwa tygodnie. Będę się dokładać, pomogę w domu, nie sprawię kłopotu. Proszę, ciociu...

Westchnęłam. Głos miała miły, grzeczny, ale coś mi nie pasowało. Zbyt gładko to wszystko szło. Zadałam kilka pytań: na jak długo, co z rachunkami, czy ma zamiar przyjmować znajomych. Wszystko obiecała, wszystko „oczywiście”, „jasne”, „tak, ciociu”.

Zgodziłam się

Powiedziałam, że może przyjechać. Po rozłączeniu się długo stałam przy oknie. Patrzyłam na podwórko i czułam, że właśnie zaprosiłam do siebie kogoś, kto przewróci moje życie do góry nogami.

Przyjechała w poniedziałek, tuż po dziewiątej rano. W jednej ręce ciągnęła walizkę na kółkach, która hałasowała na klatce schodowej, jakby miała silnik spalinowy, w drugiej trzymała siatkę z colą i jakimiś przekąskami. Otworzyła drzwi bez pukania, bo zostawiłam jej klucz u dozorcy.

– Dzień dobry, ciociu! – zawołała radośnie. – Ale się cieszę!

Uśmiechnęła się szeroko i już była w przedpokoju. W butach. Na mój dywan.

Buty zostawiamy przy wejściu – powiedziałam spokojnie, choć w środku już gotowało się we mnie.

– Ojej, przepraszam! Już zdejmuję – powiedziała, ale zrobiła to dopiero po kilku krokach, zostawiając ślady na mojej podłodze.

Weszła do salonu, położyła torbę na fotelu, włączyła muzykę z telefonu i zaczęła się rozglądać, jakby była w muzeum.

– Ale tu przytulnie... Trochę jak w filmie.

Nie odpowiedziałam. Zaproponowałam herbatę, a ona w tym czasie zdążyła wyjąć telefon i zacząć coś pisać.

– U mnie nie używa się telefonu przy stole – powiedziałam.

– Jasne, jasne – rzuciła i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

Przez resztę dnia przestawiała rzeczy. Krzesło z kuchni przeniosła pod okno, bo „lepsze światło”. Sweter, który wisiał na wieszaku, wylądował na oparciu krzesła. Butelka coli stała obok kwiatów.

Stałam w drzwiach i patrzyłam. Jeszcze nic nie powiedziałam, ale w głowie zapisałam sobie wszystko. Bo ja może i jestem starsza, ale pamięć mam dobrą. A cierpliwość – ograniczoną.

Szybko okazało się, że jestem nie tylko przechowalnią, ale i skarbonką wielokrotnego użytku.

Z początku były to drobiazgi

– Ciociu, masz może pięć złotych? Skończyła mi się karta. – Potem: – Ciociu, pożyczysz dwa złote na jogurt? Oddam jutro.

Nie oddawała. A ja nie komentowałam, tylko wszystko skrupulatnie zapisywałam w moim zeszycie pod nową rubryką: Alicja – pożyczki.

W pewnym momencie przestała nawet udawać skrępowanie. Przychodziła, brała pieniądze z kuchennego stołu, czasem mówiła coś w biegu, czasem wcale. A ja patrzyłam i milczałam. Czekałam.

Którego wieczoru, kiedy siedziała w mojej piżamie przy stole i jadła moje ostatnie ogórki konserwowe, rzuciła nagle:

– Ciociu... no bo skoro nie masz dzieci, to może... mogłabyś trochę pomóc? Taka sytuacja... No wiesz.

Zamknęłam gazetę, odłożyłam okulary i spojrzałam na nią spokojnie.

– Złotko – powiedziałam, wkładając okulary z powrotem – ja nie jestem twoim bankiem. A to, że nie mam dzieci, nie znaczy, że mam pełne konto i pusty rozum.

Zamilkła. Pierwszy raz nie miała odpowiedzi.

Wstałam od stołu. Podeszłam do szuflady i wyłączyłam ruter od internetu. Potem wzięłam go i postanowiłam, że schowam, gdy nie będzie patrzeć.

– Od dzisiaj bez internetu – powiedziałam. – I kuchnia też zamknięta. Klucz mam ja. Chcesz coś zjeść – zapytaj.

Nie protestowała

Siedziała cicho, z rozdziawioną buzią. Widziałam w jej oczach coś nowego – nie obrażenie, nie złość. Zaskoczenie. Może nawet szacunek.

Po mojej interwencji zrobiło się cicho. Przez dwa dni Alicja chodziła po mieszkaniu, jakby była gościem w muzeum. Nie włączała muzyki, nie siedziała z telefonem przy stole. Odsuwała się, kiedy wchodziłam do kuchni. Milczała. Ja też nic nie mówiłam. Czekałam.

Trzeciego dnia wieczorem, gdy szykowałam się do spania, usłyszałam delikatne stukanie do drzwi kuchni. Stała tam w moim grubym swetrze, boso, z kubkiem herbaty w dłoni. Jej twarz była poważna, bez makijażu, bez uśmiechu.

– Przepraszam – powiedziała cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. Oparłam się o framugę i patrzyłam na nią bez emocji.

– Za wszystko. Za to, że byłam bezczelna. Że nie słuchałam. Że traktowałam cię... jak hotel.

Kiwnęłam głową.

Dobrze, że zauważyłaś.

Usiadła przy stole. Ja też. Siedziałyśmy chwilę w ciszy. Potem zaczęła mówić.

– Wszyscy myślą, że jestem taka zaradna. Że sobie radzę, że jestem dorosła. A ja... ja się boję. Taty nigdy nie ma, mama zawsze zmęczona po pracy. Chciałam udawać, że wszystko ogarnę, ale nie ogarniam nic.

Słuchałam uważnie, nie przerywałam. Jej głos drżał.

– A ciocia… jesteś pierwszą osobą, która powiedziała mi coś wprost. I nie uciekła.

Westchnęłam.

– Życie to nie bajka. Ale tu, w tym mieszkaniu, obowiązują zasady. Jak w księgowości – wszystko musi się zgadzać.

Spojrzała na mnie uważnie, jakby po raz pierwszy widziała mnie naprawdę.

– Chciałabym zostać jeszcze trochę. Ale... już nie na cudzy rachunek.

Nie odpowiedziałam. Podałam jej herbatę. A ona przyjęła ją tak, jakby przyjmowała coś więcej niż kubek z wrzątkiem.

Od tej rozmowy coś się zmieniło

Alicja zaczęła wstawać wcześniej. Zostawiała telefon w swoim pokoju, kiedy jadłyśmy śniadanie. Po obiedzie sama zbierała talerze. Nie robiła tego perfekcyjnie, ale robiła – i to było nowe.

Zaproponowałam, żeby pomogła mi przy gołąbkach. Słuchała uważnie, nawet zapisała proporcje w zeszycie. Wreszcie ktoś słuchał mnie nie z grzeczności, ale z uwagą. Poczułam, jak rośnie we mnie coś dziwnego. Coś, co przypominało czułość.

Wieczorami siadałyśmy razem w dużym pokoju. Ja w swoim fotelu, ona na kanapie pod kocem. Pokazywałam jej stare filmy. Na „Rejsie” śmiała się do łez, choć musiałam tłumaczyć jej, co to był PEWEX.

– Ciociu, nie wiedziałam, że jesteś taka... zabawna – powiedziała kiedyś, nadal chichocząc.

– Jeszcze jedno słowo za dużo, i wynoszę ci ten koc na balkon – rzuciłam, ale z lekkim uśmiechem.

Z czasem zaczęła zadawać pytania o pracę, pieniądze, dorosłość. A ja – pierwszy raz od lat – mogłam komuś przekazać coś więcej niż tylko przepisy. Kiedy zapytała mnie o podstawy księgowości, nie mogłam ukryć wzruszenia.

– Serio, ciociu. Chcę się nauczyć. Może nie będę księgową, ale muszę wiedzieć, jak się liczy życie.

Patrzyłam na nią uważnie. Była inna niż na początku. Może nie całkiem dojrzała, ale już nie bezczelna. Może nie moja wnuczka, ale... może coś w tym rodzaju.

Alicja została dłużej, niż planowano

Tydzień po terminie, który sama ustaliła. Potem jeszcze kilka dni, „bo właściciel mieszkania się spóźnia”. Nie poganiałam jej. Ale nie pytałam też, kiedy się wyprowadza. W moim zeszycie rubryka z „pożyczkami” z czasem zniknęła. Nie dlatego, że zaczęła mi oddawać – tylko dlatego, że przestałam pożyczać.

Pewnego popołudnia spakowała się. Zgrabnie, bez zamieszania. Walizka stała w przedpokoju, jak wtedy, gdy przyjechała, ale tym razem była cisza. Bez chipsów, bez coli, bez muzyki. Tylko ona, ja i ten cichy moment, który trudno było wypełnić słowami.

– Dziękuję, ciociu – powiedziała cicho. – Za wszystko.

Stałam z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, ale nic nie mówiłam.

– Mogę czasem wpaść? Z obiadem albo gazetą?

Spojrzałam na nią.

– Tylko zdejmuj buty od razu. I nie przestawiaj mi krzeseł.

Uśmiechnęła się. Uśmiechnęłam się też, choć krótko.

Drzwi się zamknęły, a ja zostałam sama. Tak jak lubię. Ale coś we mnie było inne. Może nie tęsknota, może nie radość – raczej świadomość, że przez chwilę byłam komuś potrzebna. I że ktoś patrzył na mnie nie jak na staruszkę, ale jak na człowieka.

Nie wiem, czy to była przyjaźń, czy po prostu potrzeba. Może jedno i drugie. Może coś pośrodku.

Ale jedno wiem na pewno – przez kilka tygodni nie czułam się starą, zapomnianą kobietą. Tylko Heleną. Taką, jaką jestem naprawdę.

Helena, 70 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama