Reklama

Mam na imię Ewa. W dniu mojego ślubu wreszcie czułam, że moje życie zaczyna nabierać sensu. Od dziecka byłam tą "poukładaną" – dobrą uczennicą, spokojną córką, racjonalną dziewczyną. Ludzie mówili, że wszystko mam pod kontrolą. Tylko że nikt nie wiedział, ile mnie to kosztuje.

Mój brat Wojtek był moim zupełnym przeciwieństwem. Starszy o cztery lata, żywiołowy, impulsywny, wiecznie szukający kłopotów. Zawsze coś przeskrobał, ale jakoś umiał wyjść z każdej sytuacji. Czasem był moim bohaterem, czasem moim największym utrapieniem. A ja? Ja przez lata starałam się go bronić. Może dlatego, że nikt inny tego nie robił. Może dlatego, że byliśmy sobie bliscy... kiedyś.

Paweł, mój narzeczony, miał do niego ograniczone zaufanie. Często się przez Wojtka kłóciliśmy. Paweł mówił, że nie chce, żeby jego własny ślub wyglądał jak rodzinna interwencja. Rozumiałam go. Ale też – brata nie zaprosić? Niemożliwe. Jeszcze przed ślubem rozmawiałam z Wojtkiem. Obiecywał, że się ogarnie, że nie zawiedzie. A ja mu – znowu – uwierzyłam.

Dzień ślubu był piękny. Ciepły, sierpniowy wieczór, sala wypełniona bliskimi. Biała suknia, stres i łzy wzruszenia – tak to miało wyglądać. Na chwilę zapomniałam o wszystkich obawach. Śmialiśmy się, tańczyliśmy, nawet Paweł wyglądał na odprężonego. Nic nie zapowiadało katastrofy. Nic. Nie wiedziałam jeszcze, że wszystko zmieni się w jednej sekundzie. Że cała ta sielanka rozpadnie się jak domek z kart. I że sprawi to właśnie on – Wojtek.

Przemowa, która nie była w planach

Zaczęło się niewinnie. Jeden z kuzynów, chyba Bartek, złapał mikrofon i zaintonował coś w stylu: "A teraz czas na krótkie przemowy!" – ku uciesze biesiadników. Byłam przy stole z Pauliną, moją świadkową. Zdołałam tylko napić się łyka wina, kiedy nagle zapadła cisza. Spojrzałam w stronę parkietu. Wojtek. Stał z mikrofonem w ręku, nieco chwiejnym krokiem. Miał na sobie marynarkę, której już nie zapinał, koszulę rozpiętą pod szyją. Wiedziałam, co to znaczy. Widziałam ten wzrok już wcześniej – niby ciepły, ale zbyt skupiony, zbyt błyszczący. Za późno.

– Chciałem tylko coś powiedzieć… – zaczął, a sala na moment zamarła.

Spojrzał prosto na mnie. Ja wbiłam wzrok w obrus.

– Ewa… Moja siostra. Moja mała Ewka. Zawsze była mądrzejsza ode mnie. Lepsza. Porządna. I zawsze robiła to, co trzeba. Tylko że dzisiaj... dzisiaj popełnia największy błąd w swoim życiu.

Wszystko jakby zwolniło. Gdzieś obok ktoś nerwowo zaśmiał się pod nosem. Ktoś inny chrząknął. Ja już tylko patrzyłam, bez ruchu.

– To nie Paweł powinien stać obok niej. – Wojtek mówił dalej, głosem lekko drżącym, ale wyraźnym. – Nie on. Wszyscy wiemy, że to Marek był tym jedynym. Ewa... pamiętasz, co mi wtedy powiedziałaś? Że kocha się raz w życiu. To była prawda.

Ktoś próbował mu zabrać mikrofon, ale Wojtek odsunął się gwałtownie. – Dajcie mi powiedzieć! Przez całe życie milczałem, dzisiaj nie będę. Ewa, nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Zrobiło mi się niedobrze. Zerwałam się z miejsca i wybiegłam z sali. Suknia plątała mi się pod nogami, ktoś za mną zawołał, ale nie słyszałam już, kto. Na zewnątrz było duszno. Czułam, jak drżą mi dłonie. Paweł dogonił mnie chwilę później.

– Ewa, w porządku? – spytał, ale nie czekał na odpowiedź. Od razu dodał cicho: – Wyrzuciłem go.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam w przestrzeń, czując, że coś we mnie zgasło.

– Jak on mógł… – wyszeptałam. – Przed wszystkimi. Tak po prostu.

– Wiedział, co robi. I zrobił to celowo – Paweł był stanowczy. – Miałeś rację, nie powinniśmy go zapraszać.

– Ale to mój brat – powiedziałam szeptem, bardziej do siebie niż do niego.

Paweł nie odpowiedział. Tylko podszedł bliżej, objął mnie i długo nic nie mówił. W sali grała muzyka. Goście próbowali wrócić do zabawy. A ja… ja już nie mogłam. Czułam, że nie potrafię wrócić. Nie po tym.

Konfrontacja z rodzicami

Rano obudziłam się z ogromnym bólem głowy. Świadomość, że ten wieczór, który miał być jednym z najpiękniejszych w moim życiu, zapamiętam jako ranę, której nie umiem opatrzyć. Paweł wstał wcześniej. Nie pytał, jak się czuję. Wiedział. Wiedział, że to nie jest dzień na rozmowy.

Pojechaliśmy do rodziców późnym popołudniem. Mama zadzwoniła, zapraszając na obiad. "Wszyscy potrzebujemy rozmowy", powiedziała. Nie powiedziała: "Wojtek cię przeprasza", nie powiedziała też: "On tu nie będzie". Po prostu obiad. Jakby nic się nie stało. Usiedliśmy przy kuchennym stole. Tata kroił schabowego, mama podawała ziemniaki, jakbyśmy przyszli po niedzielnym spacerze. W końcu to ja przerwałam ciszę.

– Naprawdę nic nie powiecie?

Mama odłożyła łyżkę.

– Ewa, on... nie był sobą. Wypił. Za dużo.

On mnie upokorzył, mamo. A wy? Co? Chcecie mu jeszcze współczuć?

– Nie o to chodzi – próbowała łagodzić. – Wojtek... od zawsze miał problem z emocjami.

– Od zawsze miał ze sobą problem – poprawiłam ją ostro. – I od zawsze go usprawiedliwiacie.

Tata, który dotąd milczał, odezwał się cicho:

– On cię kocha. Tylko w taki... dziwny sposób.

Parsknęłam, z goryczą. Kocha? To tak wygląda miłość?

– A co z Pawłem? Z naszymi gośćmi? Z tym, że po prostu... zniszczył coś, czego nie da się już naprawić?

Nikt nie odpowiedział. Mama zaczęła zbierać talerze. Nagle zobaczyłam obraz z dzieciństwa. Wojtek z rozbitym kolanem, krzyczy, że to moja wina, choć to on mnie popchnął. A ja milczę, bo mama tuli nas oboje. Dla świętego spokoju. Tyle że ja już nie jestem dzieckiem. I to nie jest zadrapanie.

– Nie rozumiem, jak możecie go teraz bronić. To był mój dzień. Mój ślub. A on go sprofanował.

– Ewa, dajcie sobie czas – powiedziała mama.

Ale ja nie chciałam czasu. Ja chciałam, żeby ktoś powiedział głośno: "On zrobił coś niewybaczalnego." Zamilkłam. Wyszłam z kuchni, nie żegnając się. Paweł szedł za mną, nie odzywał się. Wiedział, że ta rozmowa jeszcze długo będzie we mnie siedzieć. I że żadna ilość ziemniaków i herbaty nie sprawi, że zapomnę słowa mojego brata.

Spóźnione przeprosiny

Wiadomość przyszła kilka dni później. "Ewa, wiem, że zawaliłem. Błagam, spotkaj się ze mną. Muszę to wyjaśnić." Przeczytałam ją trzy razy. Nie miałam ochoty odpisywać, ale ciekawość i coś jeszcze – może żal? – pchnęły mnie do tego, by napisać: "Jutro. Kawiarnia przy placu Wolności. 17:00." Przyszedł punktualnie. Bez garnituru. Z lekkim zarostem, nerwowo zginając palce.

– Ewa, przepraszam. Naprawdę. Spieprzyłem wszystko, wiem. Ale zrobiłem to, bo nie chciałem, żebyś skończyła z nim.

– Wojtek, przestań. – Spojrzałam na niego. – Nie jesteś bohaterem. Jesteś sabotażystą.

Zamilkł. W jego oczach zobaczyłam coś, co mogło być skruchą, ale równie dobrze – żalem do całego świata.

– On cię nie zna. Nie tak jak Marek.

– Przestań. To nie o Marka chodzi. Tylko o ciebie. I o to, że nie potrafisz znieść, że jestem szczęśliwa.

Wojtek skinął głową. Wstał, bez słowa. Wyszedł z kawiarni, nie oglądając się. Zostałam przy stoliku z zimną kawą i poczuciem, że coś zostało zerwane. Może na zawsze.

Brak zaproszenia

Dzień chrztu był słoneczny. Ubraliśmy Zosię w białą sukienkę z koronką, Paweł pomagał mi ją przewinąć, żartując, że to jedyny raz, gdy nasza córka będzie tak świątecznie wystrojona. Śmiałam się, ale w środku byłam spięta. Nie zaprosiliśmy Wojtka. Nie dlatego, że nie wiedział – dowiedział się od mamy. Tylko że tym razem decyzję podjęłam ja.

W kościele było uroczyście. Rodzina, kilkoro przyjaciół, fotograf. Paweł wyglądał na spokojnego, może nawet zadowolonego, że obyło się bez dramatów. Ja czułam ulgę, ale i coś w rodzaju cienia, który stał z boku, niewidzialny, ale obecny. Po uroczystości, w ogrodzie restauracji, mama podeszła do mnie.

– Wiesz, że to go dobije, prawda?

Patrzyłam na nią, próbując zrozumieć, dlaczego bardziej przejmuje się jego cierpieniem niż moim.

– A co mnie dobiło na moim weselu, mamo? – odpowiedziałam cicho.

Nie odpowiedziała. Uciekła spojrzeniem gdzieś w stronę stolika z tortem. Patrzyłam na Zosię, jak spokojnie śpi w ramionach Pauliny, mojej świadkowej. I pomyślałam, że są takie rany, które się nie goją. Można na nie założyć plaster, można przykryć makijażem, ale one są. W środku.

List od Wojtka

Otworzyłam skrzynkę, jak co rano, spodziewając się reklam i rachunków. Wśród kopert była jedna bez znaczka, bez nazwiska, tylko moje imię, wypisane jego charakterem pisma. Serce zabiło mi mocniej. Zabrałam ją do kuchni i otworzyłam dopiero wtedy, gdy Zosia zasnęła, a Paweł wyszedł do pracy.

"Nie chciałem zrujnować ci życia, tylko cię obudzić" – zaczął. Dalej pisał o dzieciństwie. O tym, jak razem układaliśmy namiot z koców, jak zawsze chciał być dla mnie kimś ważnym, kimś, komu powiem, co czuję. O tym, że Marek był jedynym facetem, przy którym naprawdę się śmiałam. Że Paweł jest dobry, ale „inny”. I że on czuje, że już do niczego nie jest mi potrzebny. Pisał, że nie ma odwagi zadzwonić. Że próbuje się zmienić. Że rozumie, jeśli nigdy mu nie wybaczę.

Siedziałam przy kuchennym stole z listem złożonym na pół. Czułam coś między złością a żalem. Nie potrafiłam jeszcze nazwać tego, co we mnie rosło. Może to było zmęczenie. Może rozczarowanie. A może... właśnie początek tego, co kiedyś będzie przebaczeniem?

Ewa, 30 lat


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama